Kongres znów ma spikera. Prace nad pakietem pomocy Ukrainie i Izraelowi mogą więc ruszyć, ale wynik jest niepewny.

22 dni, 14 kandydatów, 4 nominatów, 4 głosowania – tyle potrzebowali rządzący w Izbie Reprezentantów republikanie, żeby wyłonić nowego spikera. Dość nieoczekiwanie został nim mało znany kongresmen z Luizjany Mike Johnson. Stanowisko lidera izby zawdzięcza nie tylko swoim ultrakonserwatywnym poglądom, lecz przede wszystkim doskonałym notowaniom u Donalda Trumpa, który mimo kolejnych procesów sądowych nadal trzyma w garści Partię Republikańską. Johnson odegrał na Kapitolu wiodącą rolę w kampanii na rzecz odwrócenia wyników wyborów prezydenckich przegranych przez swojego politycznego patrona. Jest też zdeklarowanym przeciwnikiem dalszego wspierania Ukrainy, co zwiastuje kolejne tygodnie brutalnej walki w Waszyngtonie.

Wybór Johnsona przerywa paraliż izby, który zaczął się od wysadzenia z fotela spikera Kevina McCarthy’ego przez skrajnie prawicową frakcję republikanów. Przez prawie miesiąc Kongres nie mógł uchwalić żadnej ustawy ani wykonywać innych konstytucyjnych funkcji. Na dodatek wakat na stanowisku spikera przypadł na okres narastającej niestabilności i na świecie, i w kraju. Toczą się właśnie dwie wojny, których los w dużym stopniu zależy od zaangażowania USA, a amerykańskiej administracji państwowej za niecałe trzy tygodnie może zabraknąć pieniędzy, żeby normalnie funkcjonować. Odpowiedź na każdy z tych kryzysów wymaga aktywnej roli obu izb parlamentu.

Bezpieczeństwo w pakiecie

Tydzień temu prezydent Joe Biden zwrócił się do Kongresu o zatwierdzenie wartego aż 105 mld dol. pakietu pomocy dla zaatakowanych sojuszników. Czołową pozycję zajmuje w nim 61,4 mld dol. na wojskowe i gospodarcze wsparcie Ukrainy, które wedle rządowych szacunków zabezpieczyłoby jej potrzeby wojenne na cały rok. Dalej plan przewiduje 14,3 mld dol. na wzmocnienie izraelskiej obrony powierzchnej i rakietowej oraz 9 mld dol. na pomoc humanitarną. Resztę pieniędzy ekipa Bidena chce wydać m.in. na uszczelnienie granicy z Meksykiem i hamowanie rosnących wpływów Chin w regionie Indo-Pacyfiku. W wygłoszonym tydzień temu orędziu prezydent przekonywał, że wysyłanie broni partnerom zza Atlantyku „to mądra inwestycja, która będzie się zwracać w formie bezpieczeństwa Ameryki na pokolenia”. – Historia nauczyła nas, że jeśli terroryści nie płacą za terror, a dyktatorzy za przemoc, to powodują jeszcze więcej chaosu, śmierci i zniszczenia – dowodził Biden.

Zapakowanie funduszy do jednego, wielkiego worka ma być przede wszystkim testem dla izolacjonistycznego skrzydła Partii Republikańskiej, które coraz głośniej nawołuje do zakręcenia kurka z pieniędzmi dla Ukrainy. Nie będzie można się sprzeciwić któremuś z elementów pakietu bez odrzucenia całości. A poza grupką najbardziej wysuniętych na lewo demokratów, którzy otwarcie krytykują działania Izraela w strefie Gazy, na Kapitolu panuje ponadpartyjny konsensus w sprawie wsparcia Jerozolimy w wojnie z Hamasem. Za propozycją Bidena opowiedział się już lider republikanów w Senacie Mitch McConnell, podkreślając, że odpowiedź na wyzwania ze strony Rosji, Chin i organizacji terrorystycznych wymaga kompleksowego podejścia. – To wszystko jest ze sobą połączone – mówił w wywiadzie dla stacji CBS.

Nawet jeśli w Senacie pakiet Bidena nie napotka większych przeszkód, to trudności, które czekają go w Izbie Reprezentantów, nie pozwalają dziś stwierdzić, kiedy nowe dostawy broni popłyną do sojuszników.

Trzeci najważniejszy

Nie bez powodu mówi się, że spiker izby niższej to jedna z najbardziej wpływowych posad w Waszyngtonie. O jego randze świadczy już choćby to, że jest drugi w kolejce do prezydenckiej sukcesji po wiceprezydencie. Polityk zajmujący to stanowisko – tradycyjnie lider partii większościowej – ma rozległe kompetencje: decyduje o tym, kiedy i w jakiej kolejności projekty ustaw trafiają pod obrady, kieruje posiedzeniami, układa harmonogram debat i głosowań, przydziela zadania komisjom, a także interpretuje regulamin pracy kongresmenów. W przełożeniu na realia polityczne oznacza to, że zarządza pracami izby w taki sposób, aby jak skuteczniej pomóc swojemu ugrupowaniu w realizacji jego priorytetów legislacyjnych, jednocześnie blokując inicjatywy opozycji. Często wymaga to gaszenia pożarów na własnym podwórku i poskramiania potencjalnych dywersantów przy wykorzystaniu szerokiej palety zachęt i sankcji. W zależności od tego, która opcja polityczna rządzi w Białym Domu i jaki jest rozkład mandatów w Kongresie, zręczny spiker może nawet sprawić, że agenda prezydenta utknie na karuzeli niekończących się targów i sporów, a tym samym storpedować jego szanse na reelekcję. Albo przeciwnie.

Kevin McCarthy, który budował swoją karierę w Waszyngtonie pod tę posadę, nie zdążył nawet sprawdzić swoich możliwości w starciu z Białym Domem. Konfrontacja z polityką partyjną, w której certyfikat lojalności od Donalda Trumpa gwarantuje dziś dużo większą moc sprawczą niż imponujące osiągnięcia legislacyjne i dobre układy z republikańską starszyzną, okazała się tak brutalna, że przetrwał na wymarzonym stanowisku jedynie 10 miesięcy. Nie uratowały go pielgrzymki do posiadłości eksprezydenta w Mar-a-Lago ani nawet głos za odwróceniem wyników wyborów. Patron ruchu MAGA bywa nieprzewidywalny w obdarowywaniu wpływami.

Zatopienie McCarthy’ego trudno było jednak uznać za zaskoczenie. Skrajnie prawicowa mniejszość, powielająca kłamstwa Trumpa o „skradzionej prezydenturze”, od początku nowej kadencji Kongresu wysyłała sygnały, że będzie coraz ostrzej psuć szyki mainstreamowi i narzucać swoje warunki. Nie dlatego, że jej szeregi po wyborach się powiększyły. Wręcz przeciwnie – przewaga republikanów w izbie stopniała na tyle, że każda szabla zaczęła się liczyć. Radykałowie postanowili to wykorzystać, zaczynając od wyborów spikera, które McCarthy wygrał dopiero w 15. głosowaniu. A udało się mu tylko dlatego, że poszedł partyjnym radykałom na daleko idące ustępstwa, paradoksalnie przykładając w ten sposób rękę do własnego upadku. Jedna z koncesji przewidywała bowiem zmianę regulaminu Izby Reprezentantów, żeby ułatwić odwołanie spikera: o ile dotychczas głosowanie w tej sprawie mogło się odbyć jedynie na wniosek większości kongresmenów jednej z partii, o tyle na nowych zasadach wystarcza wniosek jednego.

Procedurę usunięcia spikera wprawił w ruch Matt Gaetz, jeden z liderów skrajnej flanki Partii Republikańskiej, trzy dni po uchwaleniu przez izbę rezolucji budżetowej, która pozwoliła uniknąć tzw. shutdownu. Bez tego miliony urzędników zostałyby wysłane na bezpłatne urlopy, a instytucje rządowe zawiesiłyby działalność lub przestawiły się na działanie w trybie awaryjnym. Ponieważ McCarthy nie był w stanie uzbierać w swoim obozie głosów koniecznych do uzupełnienia kasy państwa, rzutem na taśmę dogadał się z demokratami, którzy w zamian za rezygnację z drastycznych oszczędności zgodzili się poprzeć prowizorium. Deal wywołał wściekłość republikańskich rebeliantów, którzy przez cały wrzesień blokowali uchwalenie budżetu, domagając się drakońskich cięć wydatków i nowych obostrzeń dla imigracji. McCarthy tym razem nie zamierzał ulec szantażowi, za co ostatecznie zapłacił stanowiskiem. Był to pierwszy przypadek usunięcia spikera w prawie 250-letniej historii amerykańskiego parlamentaryzmu.

Po odcedzeniu kilkunastu kandydatów do oficjalnej rywalizacji o fotel po McCarthym stanęło dwóch polityków: szef partyjnego klubu w izbie, konserwatysta z Luizjany Steve Scalise oraz przedstawiciel skrajnego skrzydła, trumpowski pretorianin z Ohio Jim Jordan. Pierwszy wycofał swoją kandydaturę, gdy przegrał w wewnętrznym plebiscycie. Jordan wysunął się na pozycję pretendenta dzięki brutalnym taktykom egzekwowania lojalności zapożyczonym od swojego protektora: grożeniu, szantażowi, zastraszaniu. Nie bez przyczyny były republikański spiker Izby John Boehner nazwał go kiedyś „legislacyjnym terrorystą”. To właśnie Jordan stał na czele rebeliantów, którzy zainscenizowali na przełomie lat 2018 i 2019 najdłuższy w historii USA – trwający 35 dni – shutdown, aby wymusić dodatkowe fundusze na budowę muru na południowej granicy.

Krytyczni wobec Jordana kongresmeni, zasypywani pogróżkami od jego stronników, stracili resztki złudzeń, że powierzenie sterów radykałowi byłoby czymś innym niż legitymizacją politycznej bandyterki. Po trzech przegranych głosowaniach partia anulowała jego kandydaturę. W poniedziałek kolejny jej nominat Tom Emmer utrzymał się w tej roli zaledwie parę godzin. Jego szanse zostały pogrzebane przez opór skrajnej flanki i wpisy Donalda Trumpa w mediach społecznościowych. Faworyzowany przez eksprezydenta Mike Johnson, który w końcu złamał barierę potrzebnych do wygranej 217 głosów, ideologicznie sytuuje się na skrajnej prawicy, ale nie jest uważany za wichrzyciela jak wielu jej przedstawicieli. Jak jest naprawdę, wykażą dwa poważne testy: głosowanie nad pakietem pomocy dla Ukrainy i Izraela i odroczenie kolejnej perspektywy shutdownu. Bez tego ostatniego 17 listopada zabraknie pieniędzy, które zapewniają funkcjonowanie administracji federalnej.

Wspomnienie ducha walki

Awantura wokół wyboru spikera nie tylko pokazała, jak dysfunkcjonalną instytucją jest dziś Kongres, lecz także przy okazji ujawniła, że sprzeciw wobec dalszego wspierania obronnych wysiłków Ukrainy przestał być na amerykańskiej prawicy marginesem. Chociaż zwolennicy kontynuowania pomocy wciąż stanowią tam większość, to nie ma już wielu śladów bojowniczego ducha, który zapanował na Kapitolu zaraz po rozpętaniu wojny przez Putina.

Opiewające na 24 mld dol. wsparcie dla Kijowa, o którego zatwierdzenie wystąpił latem prezydent, nie znalazło się w przyjętym przed miesiącem prowizorium, mimo że osobiście lobbowali za tym kluczowi politycy, w tym sekretarz stanu Antony Blinken, szef Pentagonu Lloyd Austin i przywódca republikanów w Senacie Mitch McConnell. W prywatnych rozmowach Biden i jego otoczenie przyznawali, że to „finansowy i polityczny szok dla Ukrainy”, a w wymiarze symbolicznym fatalny sygnał dla pozostałych sojuszników Ameryki. W odpowiedzi na krytykę demokraci z Izby Reprezentantów tłumaczyli, że gdyby próbowali przepchnąć pakiet pomocowy w prowizorium, ponadpartyjne porozumienie pewnie by się posypało i doszłoby do shutdownu. Ale nie bez znaczenia były obawy przed zarzutami, że narażają państwo na paraliż, byle tylko dowieźć pieniądze do Kijowa.

Pogłębiające się pęknięcie wśród republikanów dobitnie unaoczniło niedawne głosowanie w Izbie Reprezentantów nad wartym 300 mln dol. programem szkolenia i wyposażenia ukraińskich żołnierzy. Projekt co prawda przeszedł, ale 117 z 221 członków partii większościowej opowiedziało się przeciwko. Prym wśród nich wiedzie izolacjonistycznie nastrojona frakcja skrajna, której retoryka sprowadza się do powtarzania, że finansowanie wojny w Ukrainie oznacza mniej funduszy na konstrukcję zapory na granicy z Meksykiem. Z punktu widzenia budżetu jest to oczywiście rozumowanie fałszywe, ale za to chwytliwe dla wielu twardych sympatyków prawicy. Niemniej jednak przeszkodą nie są już jedynie zagorzali trumpiści. Wyłamują się też niektórzy kongresmeni głosujący dotychczas za pomocą dla Kijowa. Są sfrustrowani tym, że pomimo potężnych dostaw broni nie widać znaczących postępów na froncie. Jak na 113 mld dol., które Kongres wyasygnował na ukraińską obronę od początku inwazji, wyniki nie są ich zdaniem spektakularne. John Curtis, jeden z kongresmenów, którzy zmienili ostatnio kurs, napisał w oświadczeniu: „Jestem zaniepokojony tym, że prezydent Biden nie wyjaśnił, jakie są nasze cele w Ukrainie”. Swoje poparcie dla dalszego finansowania kontrofensywy uzależnił od uzyskania odpowiedzi na pytania m.in. o plan pokonania Rosji i gwarancje, że fundusze są wydawane zgodnie z przeznaczeniem.

Nawet w Senacie, w którym trzy czwarte konserwatystów to zdeklarowani zwolennicy pomocy, pojawiają się zarzewia buntu. Jeden z najmłodszych członków izby, pozujący na antysystemowca J.D. Vance zaczął w tym tygodniu agitować za rozbiciem pakietu wsparcia przygotowanego przez Biały Dom. W memorandum, które przesłał partyjnym kolegom, dowodzi m.in., że relacje USA z Izraelem są „jakościowo różne” od stosunków z Ukrainą i że cel, który chce osiągnąć ten pierwszy kraj, jest możliwy do osiągnięcia. A tego zdaniem Vance’a nie można powiedzieć o drugim. ©Ⓟ