Do wyborców lepiej trafiają rozwiązania obniżające koszty życia niż poprawiające warunki aktywności zawodowej. Politycy partii głównego nurtu najwyraźniej to odczytali.

Jeszcze niedawno hasła propracownicze były w polskiej polityce modne i na czasie. Dopiero w okolicach 2015 r. politycy zorientowali się, że istnieje nieco zapomniana grupa, która liczy aż kilkanaście milionów osób, więc reprezentowanie jej interesów może zapewnić całkiem sporo nowych wyborców. Prawo i Sprawiedliwość zdobyło władzę m.in. dzięki zapowiedzi wprowadzenia godzinowej stawki minimalnej i ograniczenia handlu w niedziele. Oba rozwiązania postulowały związki zawodowe, szczególnie NSZZ „Solidarność”.

Obietnice te zostały spełnione, a w 2019 r. sam Jarosław Kaczyński dorzucił deklarację, która w tamtym momencie brzmiała jeszcze bardziej rewolucyjnie. Krajowa pensja minimalna miała wzrosnąć do 4 tys. zł brutto „do końca 2023 r.”. Formalnie rzecz biorąc, propozycję tę PiS też spełniło, bo dziś już wiemy, że przyszłoroczna płaca minimalna ma wynieść dokładnie 4242 zł. Co prawda zacznie obowiązywać od stycznia, ale stosowne rozporządzenie znalazło się w Dzienniku Ustaw 15 września.

Paradoksalnie rządzącym pomogły tu kryzys inflacyjny i związana z nim presja na wzrost wynagrodzeń (choć ekonomiści spierają się o charakter tej relacji). W ostatnich dwóch latach pensje nominalne rosły w tempie dwucyfrowym, więc podnoszenie płacy minimalnej było łatwiejsze. Ale tym samym realizacja obietnicy Jarosława Kaczyńskiego będzie miała miejsce tylko na papierze. Od września 2019 r. ceny wzrosły bowiem o przeszło jedną trzecią. 4 tys. zł wówczas, gdy prezes PiS składał swoją deklarację, obecnie jest warte ok. 5,4 tys. zł.

W obecnym, niezwykle intensywnym sezonie politycznym prawa pracownicze zeszły na dalszy plan. Nie odgrywają wiodącej roli w kampanii wyborczej – nie licząc Lewicy, której wpływ na przyszłe rządy będzie prawdopodobnie umiarkowany, o o ile w ogóle będzie. Znajdziemy za to niezliczone obietnice skierowane do przedsiębiorców i samozatrudnionych. Moda na hasła propracownicze trwała więc zaledwie osiem lat.

Budżetówka na emeryturę

PiS złożył dotąd osiem deklaracji wyborczych. Ta sztandarowa to oczywiście podwyższenie wysokości świadczenia na dziecko o 300 zł, czyli 800+. W lipcu posłowie przyjęli już ustawę w tej sprawie. Zniesiono już także opłaty na autostradach zarządzanych przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad. Dwie kolejne obietnice PiS dotyczą ochrony zdrowia – chodzi o rozszerzenie grona uprawnionych do bezpłatnych leków na receptę oraz program „Dobry posiłek”, który ma poprawić jakość żywienia w szpitalach. Dodatkowo PiS zapowiedział programy „Przyjazne osiedle”, czyli modernizację bloków z wielkiej płyty, częściowo zresztą wymuszoną polityką klimatyczną UE, oraz „Poznaj Polskę”, czyli bon dla każdego ucznia na dwudniową wycieczkę szkolną. Żadne z tych rozwiązań bezpośrednio nie wzmacnia pozycji pracowników.

Polski pracownik nie czuje się pracownikiem – nie jest to element jego tożsamości jak w przypadku Francuzów czy Skandynawów

Jedyną obietnicą PiS, którą od biedy można uznać za propracowniczą, jest wprowadzenie emerytur stażowych. Abstrahując od wątpliwej sensowności tego rozwiązania, trudno nie zauważyć, że partia rządząca robi w ten sposób ukłon w stronę związków zawodowych, które postulowały je od przynajmniej kilku lat. Pod koniec 2021 r. do Sejmu trafił nawet projekt prezydenta Andrzeja Dudy, który zakładał możliwość przejścia na emeryturę po 39 latach i 44 latach pracy odpowiednio dla kobiet i mężczyzn. Nie znalazł jednak poparcia w koalicji rządzącej. Zaledwie dwa lata później ta sama koalicja obiecuje emerytury stażowe po 38 latach i 43 latach pracy. Jak widać, w kampanii wyborczej nie liczą się konsekwencja i spójność poglądów.

Emerytury stażowe teoretycznie obejmą wszystkich aktywnych zawodowo, choć w praktyce skorzystają z nich głównie pracownicy. Warunkiem przejścia na emeryturę będzie nie tylko zaliczenie tych 38 lat lub 44 lat składkowych, lecz także uzbieranie przynajmniej na świadczenie minimalne. A to niekoniecznie się uda samozatrudnionym czy osobom prowadzącym firmy jako osoby fizyczne, którzy korzystają z różnych preferencji i miewają okresy zawieszenia działalności.

Dla równowagi PiS przygotował jedną obietnicę również dla przedsiębiorców. Mowa o „Lokalnej półce”, która zobowiąże sprzedawców detalicznych, by przynajmniej dwie trzecie oferowanych owoców, warzyw, pieczywa, nabiału i produktów mięsnych pochodziły od lokalnych producentów. Jeśli uda się to wprowadzić w warunkach członkostwa w UE, skorzystają na tym zwłaszcza przedsiębiorcy rolno-spożywczy, których pozycja względem dużych marketów stanie się komfortowa.

Na początku września premier Mateusz Morawiecki zapowiedział też, że do końca przyszłej kadencji parlamentu średnie wynagrodzenie w Polsce osiągnie poziom 10 tys. zł. brutto. To kuriozalna obietnica nie tylko dlatego, że średnią krajową określają warunki na rynku pracy, a nie rząd rozporządzeniem. Choć 10 tys. zł brutto brzmi teraz efektownie, to rządzący nie będą musieli wykonać żadnych specjalnych działań, by ten cel osiągnąć. Wystarczy utrzymać obecne tempo rozwoju gospodarczego i nominalnego wzrostu płac. Według prognozy Ministerstwa Finansów w 2027 r. średnia krajowa ma sięgnąć niespełna 9,5 tys. zł. Już dziś w najzamożniejszych miastach – Krakowie, Warszawie i Katowicach – średnie wynagrodzenie zbliża się do 10 tys. zł.

Pracownicy etatowi nie otrzymali więc od PiS żadnych fajerwerków. Mogą jedynie oczekiwać, że po ewentualnym trzecim zwycięstwie wyborczym Zjednoczona Prawica utrzyma dotychczasowe, dosyć dynamiczne tempo podnoszenia płacy minimalnej, by zachować nieformalny sojusz taktyczny z Solidarnością. Z kolei pracownicy budżetówki mogą się spodziewać kolejnych chudych lat, bo waloryzacja ich wynagrodzeń nie znalazła się wśród zapowiedzi wyborczych PiS. Tak jakby rządzący postawili na nich kreskę.

Po pierwsze: przedsiębiorcy

Trudno powiedzieć, dlaczego PiS tak zaniedbuje budżetówkę. W tym roku wzrost funduszu płac jej pracowników wyniósł zaledwie 7,8 proc., a więc wyraźnie poniżej inflacji. W przyszłym roku będzie już wyższy, przeszło 12-proc. Ale więcej postulują nawet pracodawcy, zwykle pierwsi do forsowania oszczędności – np. Konfederacja Lewiatan proponowała na 2024 r. podwyżkę 20-proc.

W powstałą niszę postanowiła wejść Koalicja Obywatelska. Wśród jej „100 konkretów na pierwsze 100 dni” znalazły się solidne podwyżki dla pracowników sektora publicznego. Według obietnic Donalda Tuska waloryzacja funduszu płac w budżetówce miałaby wynieść 20 proc., a zarobki nauczycieli miałyby wzrosnąć nawet o 30 proc. i przynajmniej o 1,5 tys. zł.

Z punktu widzenia klasy pracującej to bez wątpienia słuszne i potrzebne postulaty. Pośrednio skorzystają na nich wszyscy pracujący, gdyż budżetówka znów stałaby się w miarę atrakcyjną opcją dla osób, które chciałyby chociaż odsapnąć od sektora prywatnego. Tymczasem obecnie pensje w urzędach, szczególnie w dużych miastach, drastycznie odbiegają od stawek w korporacjach.

Problem w tym, że podwyżki dla budżetówki to właściwie cała oferta KO dla klasy pracującej. Owszem, liberałowie proponują również dwukrotne podniesienie kwoty wolnej od podatku, jednak skorzystają na tym wszyscy aktywni zawodowo – nie licząc podatników liniowego PIT, w którym kwoty wolnej nie ma. Przy dużej ilości dobrej woli za propracowniczą można by jeszcze uznać obietnicę wprowadzenia „statusu artysty”, dzięki któremu system ubezpieczeń społecznych objąłby również twórców. Formalnie zawodowi artyści nie są pracownikami najemnikami. Większość z nich zalicza się jednak do prekariatu, czyli grupy zawodowej pozbawionej stabilności i bezpieczeństwa ekonomicznego.

Zatrudnieni jako sprzedawcy będą mogli pod rządami KO odczuć nawet regres pod względem praw pracowniczych. Przyczyną jest zapowiedź zniesienia ograniczenia handlu w niedziele, które zapewniło osobom zatrudnionym w sieciach detalicznych przynajmniej jeden weekendowy dzień wolny.

Za to dla właścicieli firm i samo zatrudnionych KO ma zatrzęsienie propozycji. Wśród nich jest „urlop dla przedsiębiorców”, który brzmi może sympatycznie, ale de facto jest zwolnieniem ich z miesięcznych składek ZUS raz w roku. Oznacza to nic innego niż obniżenie oskładkowania przedsiębiorców o ponad 8 proc. w skali roku. Właściwie należałoby to pomnożyć przez dwa, bo podczas „urlopowego” miesiąca właściciele firm mieliby otrzymać jeszcze połowę pensji minimalnej.

Ugrupowanie Donalda Tuska zapowiada też przywrócenie ryczałtowej składki zdrowotnej, na czym zyskają jednoosobowi przedsiębiorcy, szczególnie ci najzamożniejsi. Samozatrudnieni z najniższymi dochodami mogą nawet stracić. Pracodawcy skorzystają natomiast na finansowaniu całości świadczenia chorobowego przez ZUS. Obecnie przez pierwsze 14 dni zwolnienia chorobowego wypłaca je pracodawca. Z kolei do drobnych inwestorów giełdowych jest adresowana zapowiedź zwolnienia z podatku od dochodów kapitałowych do wartości inwestycji 100 tys. zł.

Ofertę dla przedsiębiorców KO można by długo opisywać. Niestety podobnej wyobraźni zabrakło liberałom w odniesieniu do praw pracowniczych. To samo dotyczy zresztą Trzeciej Drogi. Wśród jej „12 gwarancji” znalazła się jedna, która dotyczy pracowników – mowa o haśle „Państwo jako uczciwy pracodawca”. Sprowadza się ono do waloryzacji pensji w budżetówce przynajmniej do poziomu wzrostu cen z ostatnich lat. Co prawda Trzecia Droga obiecuje jeszcze zlikwidowanie luki płacowej między mężczyznami a kobietami, ale trudno powiedzieć, w jaki sposób planuje to osiągnąć – zapewnia jedynie o „dołożeniu wszelkich starań”.

Dla przedsiębiorców Trzecia Droga ma już ofertę znacznie bogatszą. Jednoosobowe firmy „w kłopotach finansowych” będą mogły zawiesić płacenie składek ZUS – propozycja ryzykowna, bo potencjalnie ułatwiająca ich unikanie. Postuluje się też wsparcie producentów rolnych w celu ochrony rynku przed skutkami napływu zboża z Ukrainy oraz podwyższenie dotacji dla rolników. Przedsiębiorcy będą mogli liczyć na uproszczenie systemu podatkowego.

Pracować krócej, zarabiać więcej

Haseł propracowniczych nie znajdziemy w programie narodowo-libertariańskiej Konfederacji, co nie jest żadnym zaskoczeniem. W jej „Konstytucji wolności” prawa pracowników występują raz – i to w negatywnym znaczeniu – jako przykład nieuzasadnionego mieszania się Unii w krajową legislację. Konfederacja zapowiada natomiast ograniczenie kosztów pracy poprzez obniżenie opodatkowania, a prawdopodobnie również składek.

Na drugim biegunie jest program Lewicy. Prawa pracowników zajmują tam czołowe i rozległe miejsce. W segmencie „Dobra praca” partia wyszczególnia 14 obszarów rynku pracy, w których jej zdaniem należy podjąć działania. W każdym proponuje co najmniej kilka konkretnych rozwiązań lub możliwych kierunków działania. Lewicowcy postulują np. upowszechnienie związków zawodowych i układów zbiorowych oraz zablokowanie procederu zwalniania związkowców. Nowa ustawa o sporach zbiorowych usprawniłaby proces rokowań i zabezpieczyłaby prawo do strajku, które obecnie bywa z powodzeniem blokowane.

W programie pada również deklaracja wzmocnienia Państwowej Inspekcji Pracy, w tym nadania jej nowych kompetencji w zakresie ustalania stosunku pracy, a nawet stworzenia w niej pionu prokuratorskiego. Socjaldemokraci obiecują ponadto likwidację „kary za chorowanie”, czyli podniesienie świadczenia chorobowego z 80 proc. do 100 proc. wynagrodzenia. W ich programie znalazły się także podwyżki dla budżetówki – minimalne wynagrodzenie miałoby wynosić tam przynajmniej 130 proc. krajowej płacy minimalnej. Ta ostatnia też miałaby dynamicznie rosnąć, by docelowo osiągnąć poziom dwóch trzecich średniej krajowej z poprzedniego roku. To bardzo dużo – chyba nawet za dużo. Dodatkowo wszystkie oferty pracy miałyby zawierać oferowane wynagrodzenie, a spóźnienie z wypłatą byłoby obarczone odsetkami.

Kluczowe miejsce w programie Lewicy zajmuje jednak „prawo do odpoczynku”. Mowa tu nie tylko o zwiększeniu liczby dni urlopu przysługujących etatowcom, lecz także stopniowym skracaniu tygodniowego czasu pracy, by osiągnąć docelowo poziom 35 godzin (bez obniżki wynagrodzenia). Nowością jest też „prawo do odłączenia się”, czyli uniemożliwienie pracodawcom zobowiązywania zatrudnionych do odbierania telefonów i e-maili poza godzinami pracy. Wszyscy mieliby również prawo do co najmniej dwóch niedziel wolnych w miesiącu, a za pracę w niedziele i święta przysługiwałaby 2,5-krotność wynagrodzenia.

Propozycji Lewicy jest znacznie więcej. Ale nawet gdyby jej politycy stanęli na głowie, to nie mają szans na zwycięstwo, lecz co najwyżej na dwucyfrowy wynik – jak dobrze pójdzie. Dlaczego partia z tak hojną ofertą dla 15 mln pracowników nie potrafi zdobyć nad Wisłą szerszego poparcia? Przyczyn jest wiele – jak choćby głęboko zakorzeniony u nas indywidualizm, który sprzyja nośności liberalnych haseł gospodarczych. Inną przyczyną jest dominacja myślenia w kategoriach interesu rodzinnego – a nie klasowego.

Polski pracownik nie czuje się pracownikiem – nie jest to element jego tożsamości jak w przypadku Francuzów czy Skandynawów. Po likwidacji największych patologii rynku pracy (np. głodowych pensji na umowach zlecenia), aktywni zawodowo wyborcy nie oczekują już wiele więcej na tym polu. Do elektoratu znacznie lepiej trafiają rozwiązania nakierowane na obniżenie kosztów życia lub bezpośrednią dostawę gotówki – mowa tu o świadczeniach na dzieci, ulgach podatkowych czy niższych rachunkach za energię i cenach paliw. Politycy partii głównego nurtu najwyraźniej to zrozumieli. Czy polityka społeczna będzie od tego lepsza? Niestety można mieć poważne wątpliwości. ©Ⓟ