Latem 1944 r. polska prasa była nie tylko dostarczycielem informacji, lecz także nadziei, że może być lepiej.

Zadanie mieli jasne, ale nie proste – zdobyć most Kierbedzia. Żeby tego dokonać, trzeba było najpierw złamać niemiecki opór na podejściu do przeprawy. Broniły jej szybkostrzelne działka przeciwlotnicze zdolne również do walki naziemnej, a także forteca, w jaką okupant zamienił dom Schichta. Kilkupiętrowa, przysadzista budowla wzmocniona bunkrami stanowiłaby wyzwanie dla regularnego wojska dysponującego bronią pancerną, a co dopiero dla niespełna 50 powstańców wyposażonych w granaty i parę pistoletów.

1 sierpnia na zbiórce kilku żołnierzy się zbuntowało. Nie chcieli iść do powstania z tak lichym uzbrojeniem. Dowódca, Jan Sędkowski „Wilk”, przekonał ich jednak, że otrzymali rozkaz – i muszą go wykonać. Kilka minut przed godz. 17, słysząc strzały od strony Żoliborza, zdecydowali się ruszyć. Opuścili dom, w którym się ukrywali, i zdołali nawet przez moment zaskoczyć wroga. Ten po chwili otrząsnął się jednak z szoku i odpowiedział ogniem. Jeden z uczestników tamtej walki, Edward Łopatecki „Młodzik”, zapamiętał, że „oto wokół podporucznika «Wilka» leżeli poszarpani, poskręcani, niektórzy prawie jeden na drugim – jego chłopcy. Na moich oczach podporucznika trafiło kilka pocisków z działka ustawionego około 30–40 metrów od niego. W miejscu gdzie klęczał, wyrastał coraz większy słup kurzu, pryskającej ziemi i strzępów ludzkiego ciała”.

Jeszcze przez kilka minut Niemcy strzelali, aż w końcu zapadła cisza. 103 kompania batalionu „Bończa” niemal w całości przestała istnieć, zaś most – tak jak inne – pozostał w rękach Niemców.

Następnego dnia na pierwszej stronie „Dnia Warszawy. Popołudniowego pisma codziennego” poinformowano czytelników, że… przeprawę zdobyto. Jeszcze dalej redakcja poszła 3 sierpnia, podając, że „atak prowadził ksiądz, który w rozwianej sutannie biegł na czele kolumny szturmowej”. W tym samym materiale podano również inne nieprawdziwe wiadomości, jak np. o artylerii sowieckiej ostrzeliwującej Warszawę czy o zajęciu całej Pragi.

Według artykułów z pierwszych dni zrywu Polacy odnosili same sukcesy. W jakimś stopniu wynikało to pewnie z niemożliwości zweryfikowania doniesień przez redakcje, ale też liczne niepowodzenia powstańców sprawiły, że trzeba było podtrzymać zapał i zachęcić ludność do pomocy. A nikt nie mógł zrobić tego skuteczniej niż prasa, choć warunki po temu miała fatalne.

Tu drukarnia, a tam front

W podziemiu wydawano co najmniej 1123 tytuły prasowe. O tylu wiemy. Dziesiątki, jeśli nie setki całych nakładów dzienników i tygodników zaginęło. Wydawane przez niewielkie środowiska i czytane przez równie niewielu, podzieliły los licznych organizacji podziemnych, które w początkowym okresie wojny wyrastały jedna po drugiej, aby zniknąć niezauważenie.

Wielość tytułów była odbiciem ideowego zróżnicowania podziemia. Każde stronnictwo polityczne, każda organizacja wojskowa chciały mieć swoją gazetę. Najwięcej, ponad połowa, ukazywała się w Warszawie. To tutaj najpełniej toczyło się życie konspiracyjne, to tutaj ukrywało się gros przedwojennych działaczy politycznych i wyższych oficerów.

Z uwagi na kluczową rolę prasy w przekazywaniu najróżniejszych treści – radio w warunkach wojennych było dostępne dla nielicznych – musiała się ona przyszykować na moment podjęcia walki z wrogiem i odzyskiwania niepodległości. Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybuchło powstanie, wiele redakcji i drukarni było gotowych. Wśród nich „Biuletyn Informacyjny” (BI), największa i być może najważniejsza gazeta podziemnej Polski i powstańczej Warszawy. Przed początkiem insurekcji jej nakład sięgał 43 tys. dziennie. W trakcie walk spadł o połowę.

Powstańcy udzielali wywiadów, pozowali do zdjęć, inscenizowali sceny walki. Dowódcy często denerwowali się, że ich ludzie urządzają teatrzyki, a tuż obok toczy się prawdziwa walka

Wojskowe Zakłady Wydawnicze AK już w pierwszych dniach zrywu uruchomiły 10 drukarni. W jednej z nich, przy ul. Szpitalnej 12, był Michał Wojewódzki. Po latach wspominał, że „składanie i druk pierwszego numeru (BI – red.) w nocy z 1 na 2 sierpnia były sprawą nie lada. Nie trzeba bowiem zapominać, że drukarnia znajdowała się w prostej linii najwyżej 50 do 60 metrów od gmachu Poczty Głównej, w której niemiecka załoga broniła się zaciekle przed atakującymi powstańcami”. Praca przy tak blisko położonym froncie sprawiała, że „raz po raz wydawało się, że oddziały powstańców cofają się i opuszczają rejon drukarni”.

Rozdarcie Warszawy na kilka oddzielonych od siebie dzielnic i punktów oporu zdezorganizowało wiele wcześniejszych planów. Niejeden dziennikarz i zecer 1 sierpnia znalazł się daleko od miejsca, w którym miał działać. Wielu próbowało znaleźć dla siebie zajęcie tam, gdzie przebywali. Była wśród nich związana z dziennikarstwem jeszcze przed wojną Jadwiga Krawczyńska. Krótko po rozpoczęciu zrywu udała się do kwatery prasowej AK na Mokotowie. Tam przedstawiła swoją dotychczasową służbę w prasie podziemnej, powołując się na pseudonimy swoich szefów. „Zgłoszenie moje nie było przychylnie przyjęte” – wspominała.

Mimo trudności udało się stworzyć sieć co najmniej 167 gazet. W większości niewielkich, niekiedy nawet jednostronicowych, w małych nakładach. Choć jak wylicza Witold Grabski, w sierpniu prasa mogła wychodzić codziennie w nakładach nawet 80 tys. egzemplarzy.

Wszystkie opcje polityczne, a nawet poszczególne zgrupowania i bataliony, chciały mieć swoje gazetki, choćby i liche. Dostarczały informację o walkach w mieście, na frontach wojny, o wydarzeniach politycznych, opisywały bohaterstwo powstańców, zachęcały do pomagania wojsku i pogorzelcom, organizowały życie codzienne, pomagały szukać zaginionych, a także rysowały wizje powojennej Polski.

Pisanie na czas

W trakcie powstania do gazet pisało ok. 250 autorów, wśród nich znane nazwiska, takie jak: Aleksander Gieysztor, Stanisław Herbst, Zofia Kossak, Jan Dobraczyński, Sylwester Braun, Halina Auderska czy też Stefan Wiechecki. Ale i oni, i ci anonimowi, wszyscy pracowali w podobnych warunkach.

Zazwyczaj siedzieli pochowani w piwnicach albo w zabezpieczonych workami z piaskiem pokojach na parterze, z nadzieją, że będą mogli dokończyć swoje artykuły przed kolejnym nalotem. „Nieco większego opanowania wymaga codzienne pisanie artykułów i notatek do «Warszawianki», co odbywa się w pewnej parterowej kuchni, której wywalone okno wychodzi na podwórze i jest niczym nie osłonięte” – wspominał Jan Rosner, który w sierpniu przebywał na Starym Mieście. „Ponieważ mamy regularnie co 45 minut nalot bombowy na najbliższą okolicę, więc spokojne siedzenie przy maszynie i skoncentrowanie się na swych myślach wymaga istotnie dużego wysiłku”.

Bomby i pociski były problemem także dla drukarzy. Wojewódzki opowiadał, że pewnego razu do jego zespołu dołączyło dwóch nowych – obaj głuchoniemi. I to okazało się dla nich zbawienne. Bowiem gdy wszyscy pozostali reagowali nerwowo na dźwięk samolotów czy huk dział, oni nieświadomi niebezpieczeństwa spokojnie robili swoje. Zareagowali dopiero wtedy, gdy jeden z pocisków uderzył obok domu, w którym znajdowała się drukarnia, a na głowy posypał im się tynk. Zapytali wtedy – pisząc to na kartce – „Co to jest, do cholery! Dlaczego tynk się sypie?”, czym wywołali wesołość w całej drukarni.

Niekiedy dochodziło do tarć między prasą a dowództwem powstania. Jan Dobraczyński opowiadał, że na Starym Mieście redakcje gazet miały napiętą relację z nadzorującym je szefem lokalnego Biura Informacji i Propagandy, mjr. Tadeuszem Wardejnem-Zagórskim „Gromskim”. Pisarz twierdził, że ponieważ tamten nie wychodził nigdy na ulicę, nie wiedział, co się dzieje. „Codziennie rano urządzał odprawy dla przedstawicieli pism wychodzących na Starym Mieście. Cokolwiek ukazywało się w tych pismach, było przez niego krytykowane: raz awanturował się o to, że się nie pisze «całej prawdy», drugim razem, że się «sieje defetyzm». Gdy po latach czytałem jego raporty ze Starówki, także nie umiałem zrozumieć, czego właściwie od prasy pracującej w tak trudnych warunkach oczekiwał”.

Z przepustką na front

Próbując zdobyć materiał do kolejnych wydań, reporterzy i dziennikarze musieli chodzić po ulicach, zaglądać do kwater powstańczych czy w końcu iść na linię frontu, co zawsze wiązało się z dużym ryzykiem. Stefan Rassalski „Ster”, malarz, poeta, a w powstaniu fotograf, wspominał krótko po wojnie, że fotoreportaż stał się dla niego tak wielką pasją, że zapominał o niebezpieczeństwie. „Przecież przy największej nawet wprawie trzeba było wyregulować aparat, ustawić czas migawki, zblendować, ustawić ostrość i kompozycję. Względy kompozycyjne nakazywały często wychylić się zza osłony, postąpić krok naprzód lub podnieść się na niebezpieczną wysokość”.

Tymczasem dowództwo często zwracało uwagę na konieczność maskowania stanowisk. W rozkazie z 22 sierpnia pisano m.in. o dużej liczbie postrzałów głowy na linii. Miało być to spowodowane ozdabianiem hełmów biało-czerwonymi wstęgami, które były dobrze widoczne z odległości. Można podejrzewać, że podobnie traktowano wychylanie się przez fotoreporterów szukających lepszych ujęć.

W tym samym piśmie polecono weryfikować tożsamość ludzi podających się za sprawozdawców wojennych. Od początku walk pojawiali się dywersanci zbierający informacje o polskich stanowiskach i przekazujący je Niemcom. Dlatego też każdy chcący zrobić zdjęcie albo porozmawiać z żołnierzami miał „wylegitymować się legitymacją AK i odręcznym pismem Komendanta Okręgu. Przed stwierdzeniem tożsamości danych osobników nie należy udzielać im żadnych informacji, tym bardziej wprowadzać na linię bojową”.

Takie komunikaty były zapewne pokłosiem informacji spływających od dowódców odcinków. Zbigniew Brym „Zdunin” opisywał, jak w pierwszej połowie sierpnia, obchodząc pozycje swojej kompanii, spotkał nieznanego sobie człowieka, który rozmawiał z powstańcami o kierunkach niemieckiego ostrzału. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że jest on pracownikiem Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Miał ze sobą nawet legitymację. Ale dla „Zdunina” było to bez znaczenia. W kilku krótkich słowach wyjaśnił przybyszowi, że mógłby go potraktować jak dywersanta. Ostrzegł też, że w przyszłości – zanim przyjdzie do jego ludzi – ma się stawić u niego i wyjaśnić cel wizyty.

Najczęściej jednak powstańcy byli chętni do pomocy – szczególnie, jeśli mogli stać się bohaterami reportaży. Udzielali więc wywiadów, pozowali do zdjęć, inscenizowali sceny walki, szczególnie młodzi żołnierze. Dowódcy często denerwowali się, że ich ludzie urządzają teatrzyki, a tuż obok toczy się prawdziwa walka. Wacław Zagórski „Lech Grzybowski” w swoich notatkach zapisał, nie bez złośliwości, jak to pewnego razu oprowadzał ekipę dziennikarzy po odcinku. Na koniec zaproponował, aby zostali do ataku Niemców. „Może będą na czołgach girlandy, a może przed czołgami kobiety i dzieci. Warto poczekać na taki dokument”.

Ostatecznie duża część materiałów, które przetrwały wojnę i które dzisiaj podziwiamy, to właśnie efekt takiej współpracy. Potrzebnej obu stronom. Jedni mieli materiał, a drudzy szansę, że ich poświęcenie zostanie zapamiętane.

W oczekiwaniu na gazetę

Nie tylko powstańcy potrzebowali tych zdjęć i tekstów, lecz cała Warszawa. Widać to w wielu relacjach, z których wprost bije potrzeba nie tylko przeczytania albo usłyszenia tekstu – często bowiem gazety czytano grupowo, na głos – lecz także zobaczenia, dotknięcia ich. Były niemalże symbolami wolnej Polski, niezależności. Wszystkiego tego, czego przez poprzednie pięć lat tak brakowało. Jan Rosner wspominał: „W naszej nowej kwaterze na Świętojerskiej 16 odbywa się codziennie wieczorem czytanie «Warszawianki», jak tylko numer przyjdzie. Zbiera się kilku robociarzy i jeden czyta głośno. Siedzę wtedy cicho w kącie i słucham z drżeniem tych słów, które przed kilkoma godzinami sam pisałem na maszynie. Ludzie potem dyskutują, nie zdając sobie sprawy, że autor numeru podsłuchuje. Na podwórzu, w bramie, na ulicy – ludzie rozrywają sobie «Warszawiankę» i gorączkowo usiłują znaleźć w niej jakieś pocieszenie w swej strasznej niedoli. Nieraz są rozczarowani, częściej niż pocieszeni, ale zawsze wciąż z nową wiarą rzucają się na pismo, bo wiedzą, że kiedyś nadejdzie ten dzień, w którym istotnie wszystko się dobrze skończy. Nigdy jeszcze nie widziałem tak bezpośredniego działania prasy na społeczeństwo. Jakże łatwo je prowadzić tam, gdzie się chce!”.

Ludzie z czasem stawali się jednak coraz bardziej krytyczni wobec tego, co czytali. I choć największe gazety podawały często identyczne treści, to potrafili zdobywać wiadomości z innych źródeł, m.in. z rozmów z pogorzelcami uciekającymi z terenów zajmowanych przez wroga. Zdawało sobie z tego sprawę najwyższe dowództwo, z samym Tadeuszem Borem-Komorowskim na czele. Już 4 sierpnia „Gromski” w swoim raporcie pisał, że dowódca AK „złapał BI (Biuletyn Informacyjny – SP) i popodkreślał wszelkie fakty we wstępnym artykule informacyjnym z walk ulicznych, które nie są zgodne z meldunkami Nurta (jeden z pseudonimów Antoniego Chruściela – SP) i stanem faktycznym”. W kolejnym akapicie zaznaczył, że „Bór” nakazał, aby prasa przeprowadzała bardziej staranną selekcją wiadomości. Na koniec Wardejn-Zagórski pół żartem, pół serio dodał, że na wszelki wypadek nie dawał Komorowskiemu „Warszawa walczy”, „gdyż tam jest zbyt wiele już bujd i «prawdopodobieństw»”.

Choć prasa nie zawsze pisała prawdę, często fantazjowała o polskich zwycięstwach, to ostatecznie odegrała ważną rolę podczas tamtych 63 dni. 7 września „Lech Grzybowski” pisał: „«Biuletyn Informacyjny» nie dotarł dzisiaj do nas. Podobno zbombardowana została drukarnia. Brak miarodajnego komunikatu podnieca niepokój, spowodowany niepowodzeniami naszych oddziałów na Powiślu”.

W sytuacji gdy nie było nic pewnego, gdy każdy kolejny dzień mógł się stać ostatnim, gdy ludzie stracili kontakt z bliskimi, gazety, kroniki filmowe i afisze naklejane na murach pomagały im stworzyć w głowie rzeczywistość, w której jeszcze tliła się nadzieja. I choć nie miało to wpływu na to, czy ktoś przeżyje bombardowanie, to dawało szansę na psychiczne przetrwanie jeszcze jednego dnia, a potem kolejnego i następnego. A to już było dużo. ©Ⓟ