W czasach, które wspominam jako czasy dorastania, odwoływanie się do „Klubu Pickwicka” uchodziło już za, jak powiedzielibyśmy dzisiaj, dziaderskie. Dickens pisał kolejne powieści w połowie wieku XIX, Jan Wróbel pożyczał tomy ze szkolnej biblioteki w latach 70. wieku następnego. Czyli z punktu A do punktu B było ponad sto lat; wystarczy!

A jednak pickwickowski opis kampanii wyborczej czyta się dzisiaj z niezrównaną przyjemnością. Odkurzamy? „Mieszkańcy Eatanswillu poczytywali siebie za niezmiernie ważnych dla państwa (...). Błękitni nie zaniedbywali żadnej sposobności, by przeciwstawić się żółtym; żółci zaś ze swej strony nie zaniedbywali żadnej sposobności, by przeciwstawić się błękitnym, tak że gdy żółci i błękitni stawali oko w oko na jakimkolwiek publicznym zgromadzeniu, natychmiast powstawały kłótnie i wzajemne łajania. (...) Były sklepy błękitne i sklepy żółte, oberże błękitna i oberże żółte, w samym kościele jedna strona była błękitne, druga żółta”. Dodajmy do tego dwa lokalne periodyki, „Gazetę” i „Niepodległość”: „«Gazeta» oznajmiła wyborcom eatans willskim, że oczy nie tylko Anglii, ale całego cywilizowanego świata na nich są zwrócone. «Niepodległość» zapytywała, czy wyborcy eatanswillscy zasługują jeszcze na nazwę wielkich obywateli, czy też stali się niewolniczymi narzędziami despotyzmu, nie zasługującymi na miano Anglików i dobrodziejstwa wolności”.

Dalej... to już się chyba domyślamy, że będą i korupcja, i bęcwalstwo lokalnych elit, i wyborcza kiełbaska plus spirytualia, ograniczony horyzont głosujących, którym kandydaci schlebiają na wyścigi, kocia muzyka i nawet co nieco szarpaniny. A czytelnik z roku 2023 ma z tego przede wszystkim uciechę rodem z katalogu vintage, ale i refleksję na temat zadziwiającej trwałości demokracji, chociaż systemowo bije się w niej pianę wrogich emocji. Chwile najbardziej niebezpieczne to właśnie przedwyborcze ożywienie oraz same wybory, nazywane wbrew rzeczywistości świętem demokracji. Od czasu do czasu naród dochodzi do wniosku, że „tak już się nie da” i popiera takiego czy innego dyktatora, a nawet doprowadza do wojny domowej, ale zaskakująco dużo mamy przykładów długiego trwania demokracji bądź triumfalnych do niej powrotów.

W Anglii, dodajmy, jednomandatowe okręgi wyborcze przynoszą mnóstwo zwykłej niesprawiedliwości – w wielu okręgach zawsze wygra konserwatysta, a w wielu innych zawsze wygra laburzysta, z kolei w skali kraju zwycięska partia może uzyskać mniej głosów niż partia pokonana. Aż ciarki przechodzą po plecach na myśl, jak wyglądałaby Polska, gdyby w 2015 r. PO znacząco wygrała z PiS liczbą oddanych głosów, ale przegrałaby liczbą uzyskanych miejsc w Sejmie. A jak wyglądałaby jesienią roku 2023, gdyby tak PiS dostał więcej głosów, ale mniej miejsc niż opozycja?...

Inaczej niż w satyrze Dickensa dzisiejsza kampania wyborcza i te wszystkie objazdy kraju nie mają znaczenia dla wyniku wyborów. Z zasady na spotkaniach z mężami i matkami stanu dominują przekonani do wyborczych skłonności (jest też trochę mających żal o wszystko i do wszystkich, ale po prostu i tak nie zagłosują „na tych złodziei”). Zatem objazdy kraju przez polityków to rytuał, a nie game changer, bo w istocie publiczność jest tłem dla nagrań sporządzanych z myślą o internecie – i to z internetu dowiadujemy się o tym, o czym dowiedzieli się uczestnicy wiecu albo nieformalnego spotkania przy lodach. Zarówno w przypadku kibiców polskiej piłki, jak i kibiców polityki można się dziwić tym z nich, którzy wolą oglądać zawodników w realu, a nie w TV, bo w realu nie można włączyć przyspieszenia albo jednocześnie gotować.

Rzecz jasna, fajnie, że komuś się chce spotkać z kimkolwiek. Kampania oparta na spotkaniach z wyborcami miałaby jednak mniej więcej taki skutek, jak budowanie popularności grupy muzycznej poprzez występy w podziemnym przejściu dla pieszych. W cichości ducha myślę, że po prostu ludzie chodzą na spotkania z Hołowniami, Grabcami i Zandbergami tego świata, bo w młodości czytali „Klub Pickwicka” i po prostu chcą zobaczyć, czy Dickens nie przesadzał. ©Ⓟ