Dopiero kilka lat po odzyskaniu niepodległości z luksusu dla najbogatszych wakacje stały się czymś dostępnym także dla zwykłych obywateli.

Wiosną 1925 r. miłośnicy górskich wypraw z niecierpliwością oczekiwali zakończenia prac przy budowie schroniska na Hali Gąsienicowej mającego być dumą warszawskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Jego prezes Stanisław Osiecki, będący wtedy wicemarszałkiem Sejmu, w opublikowanej na łamach „Rzeczpospolitej” rozmowie z Tadeuszem Dołęgą-Mostowiczem opowiadał, że „Warszawa ma tytuł do słusznej dumy, gdyż nasze schronisko będzie największe w Tatrach tak po tej, jak i po tamtej stronie granicy. Gmach dzieli się na 40 wielkich ubikacji (z austriackiego niemieckiego: kwatera – red.) o wysokich sufitach i dużych oknach”.

Budowę sfinansowano głównie ze składek członkowskich Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i datków. Bud żet zamknął się w kwocie 350 tys. zł, co uwzględniało nie tylko postawienie budynku i wyposażenie go w meble oraz inne niezbędne sprzęty, lecz także wytyczenie drogi do schroniska i stworzenie kolejki do transportowania materiałów budowlanych. Przez trzy lata w budowie pomagało wojsko. Nawet zimą, pomimo trudnych warunków atmosferycznych, saperzy nie tylko przebywali na Hali Gąsienicowej, lecz także dbali o dostawy kamienia. Za udzielone wsparcie PTT zobowiązało się do udzielania oficerom w schronisku ulg przysługujących członkom Towarzystwa.

Uroczyste otwarcie nastąpiło na początku sezonu wakacyjnego, w niedzielę, 12 lipca 1925 r. Pomimo padającego deszczu na miejscu zjawili się ministrowie, posłowie, senatorowie, marszałek Senatu Wojciech Trąmpczyński, przedstawiciele najróżniejszych towarzystw sportowych i krajoznawczych, a nawet sam prezydent RP Stanisław Wojciechowski. W trakcie przemówienia przypomniał „wszystkim Polakom wezwanie «w góry, w góry, miły bracie! Tam swoboda czeka na cię!». Swoboda chroni przede wszystkiem od nizkich myśli i lenistwa. Tutaj, w górach, uczyć się będziecie nie tylko kształcenia woli i hartu fizycznego, ale oddychać pełną piersią, patrzeć dalej i wyżej”.

Pojawienie się tylu znakomitych gości, a także fakt, że prezydent pozostał na Hali Gąsienicowej przez kolejne trzy dni, dowodziły ciągle istniejącej potrzeby zaznaczania, że kraj się rozwija. Jednocześnie wskazywano, że sprawą wypoczynku Polaków zainteresowały się najwyższe władze krajowe.

Pierwsze lata po odzyskaniu niepodległości nie sprzyjały dbaniu o czas wolny i relaks. Kraj zszywany z trzech zaborów i przeorany kilkoma latami wojny wymagał dużych nakładów sił i środków, aby odbudować to, co podstawowe dla dalszego funkcjonowania. W 1918 r. prawie jedna trzecia terenów uprawnych dawnego Królestwa Polskiego i Galicji sprzed wojny zmieniła się w ugory. Odzyskanie połowy tych ziem zajęło trzy lata. Trzeba było w tym czasie zasypać okopy, usunąć pociski, druty kolczaste. A wszystko w warunkach niedoboru… ludzi i koni. Tych ostatnich w czasie wojny z obszaru późniejszej Polski zniknęło 1,7 mln. Te, które zostały, były stare albo chore. Duże straty odnotowano także w przemyśle. Niemal całkowicie zostało zniszczone kluczowe dla odbudowującego się kraju hutnictwo.

Nie było w zasadzie dziedziny, która nie wymagałby wzmożonej pracy. Dotyczyło to także ważnego w kontekście rozwoju turystyki transportu. Uszkodzone drogi, braki w taborze kolejowym i wysoki poziom przestępczości skutecznie musiały zniechęcać ludzi do myślenia o jakichkolwiek wyjazdach. A jednak niektórzy podróżowali. „Na początku lata 1920 roku wyjechaliśmy (…) do Orłowa. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy morze świadomymi oczami, bo tamtego z Castiglioncello ani z Lido nie mogłam przecież pamiętać” – pisała po latach Monika Żeromska. I choć miała wtedy tylko siedem lat, zapamiętała, że tamtym wakacjom towarzyszyły nieustające rozmowy o wojnie. Do domu wracali „koszmarnie zapchanym pociągiem”.

Ale sytuacja w końcu zaczęła się poprawiać. Już w 1920 r. rozpoczęto prace nad ustawą o urlopach wypoczynkowych. Wcześniej nie były one odgórnie regulowane, a ich istnienie zależało od dobrej woli pracodawców. Finał nastąpił 16 maja 1922 r., gdy w Sejmie odbyły się dyskusja i głosowanie nad ustawą. Nie obeszło się bez awantury. Dużo zamieszania wprowadziły plany „angielskiej soboty”, czyli skrócenia pracy w tym dniu. Przeciwko poprawkom wystąpił m.in. Ludwik Gdyk, poseł Chrześcijańsko-Narodowego Stronnictwa Pracy, który powiedział, że woli ustawę niedoskonałą, ale uchwaloną. Wobec podobnego stanowiska dużej części obradujących przeprowadzono głosowanie. W jego efekcie Polacy otrzymali – po raz pierwszy w historii – 14 dni płatnego urlopu rocznie.

Problemem pozostawały brak wakacyjnej infrastruktury, a także ceny. Wielu ludzi po prostu nie było stać na wczasy, choć teoretycznie mogliby już na nie wyjechać. W dużych miastach problem rozwiązywały okoliczne letniska. Ale tylko częściowo.

W maju 1922 r. „Kurier Warszawski” donosił, że w Zielonce pod Warszawą właściciele willi „napadają na swoich lokatorów z łomami i siekierami, zatykają im kominy (...), aby zmusić proletarjat urzędniczy (…) do płacenia żądanych sum za mieszkanie lub też opuszczenia mieszkań”. W odpowiedzi zaatakowani zorganizowali „samoobronę pałkową przed właścicielami willi”.

Trzy lata później prasę zainteresował inny problem – nieuczciwość wynajmujących, którzy żądali bardzo wysokich opłat. Kilka tekstów poświęcił temu Dołęga-Mostowicz. Parokrotnie wyjeżdżał za miasto, aby samemu się przekonać, ile trzeba zapłacić za wakacje. Wiele z przytoczonych przez niego rozmów opatrywał okrzykami takimi jak „bójcież się Boga! Toż paskarstwo, lichwa, kryminał!”. Pisał też, że „wprawdzie między letnikami jak anioł pociechy, a między właścicielami letnisk jak demon zgrozy, chodzi fama opiewająca srogie kary, wyznaczone przez władze administracyjne za pobieranie cen lichwiarskich od letników… Ale żądza zysku jest widocznie silniejsza od strachu, gdyż «paskarze letni» drą po staremu”.

Władze miejskie próbowały zareagować, ale pozbawione instrumentów prawnych mogły jedynie zachęcać do obniżania cen. Pisarz zaś apelował do czytelników, aby przez jeden sezon powstrzymali się od wyjazdów. Był przekonany, że „wówczas dopiero zmiękną naprawdę wyzyskiwacze podmiejscy”. Apel na niewiele się zdał, skoro jeszcze w 1939 r. prasa donosiła o identycznych kłopotach. I tylko miejsce agresywnych właścicieli z pierwszego przytoczonego artykułu zajęli pospolici przestępcy. Letniska cieszyły się jednak niesłabnącą popularnością. Przede wszystkim dlatego, że były blisko położone, co miało znaczenie zwłaszcza w pierwszych latach niepodległości.

Istotną rolę odgrywały szkoły i instytucje zajmujące się dbaniem o odpoczynek najmłodszych na czele z Ministerstwem Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. W lipcu 1922 r. „Kurier Warszawski” donosił, że „rada opieki moralnej nad młodzieżą przy wydziale szkolnym magistratu m.st. Warszawy działająca postanowiła ze względów hygienicznych i kulturalnych ułatwić młodzieży, pozostającej w Warszawie podczas wakacji letnich, urządzanie zbiorowych gier ruchomych i ćwiczeń sportowych na otwartem powietrzu w odpowiednich miejscowościach”. Oferowano również wycieczki. Z podobnych inicjatyw rozwinęły się półkolonie, kierowane przede wszystkim do najbiedniejszej młodzieży. W 1939 r. w Warszawie i okolicach skorzystało z nich ok. 1,6 tys. dzieci.

W tym samym roku, w którym powstał projekt ustawy o urlopach, narodziła się firma, która w ciągu dekady miała zmienić to, w jaki sposób Polacy spędzali wakacje i podróżowali. Stworzyli ją trzej bankierzy, dwaj posłowie i prawnik. Polskie Biuro Podróży „Orbis” na początku działało jedynie we Lwowie, ale błyskawicznie się rozrastało. W przededniu II wojny światowej w firmie pracowało już ok. 500 osób. Obsługiwały one 136 oddziałów w Polsce i na świecie, a także trzy hotele. Od 1933 r., gdy akcje wykupiło PKO, biuro zyskało status narodowego. Dzięki profesjonalizacji pokazało Polakom, jak dużo mają możliwości wakacyjnych.

Ale nie tylko dzięki Orbisowi zmieniła się turystyka w Polsce. Dużo uwagi poświęcały jej także władze. W 1932 r. przy Ministerstwie Komunikacji powołano do życia departament turystyki kierowany przez Aleksandra Bobkowskiego. Ten z olbrzymią energią rozwinął sieć schronisk, dzięki którym podróżowanie po Polsce stało się tanie i powszechne. Wprowadzono zniżki na przejazdy pociągami. W sprawozdaniu Związku Propagandy Turystycznej za lata 1936–1937 stwierdzano wręcz, że „udogodnienia turystyczne muszą się zacząć od ulg taryfowych. Bez ulg przejazdowych nie może być, zwłaszcza w Polsce, mowy o turystyce. Zresztą ulgi takie istnieją i znakomicie przyczyniają się do masowego ruchu turystycznego”.

To zwiększanie dostępności wyjazdów wakacyjnych miało dać ludziom możliwość lepszego poznania Polski – jeszcze do niedawna rozdartej między trzy zabory – a dzięki temu mocniejszego przywiązania się do niej.

Aby się to udało, sięgano po różne metody. Od połowy lat 20. wydawano serię przewodników „Cuda Polski”, w której szeroko opisywano wybrane regiony, a w 1936 r. zorganizowano konkurs na fotografa, który wspólnie z Ministerstwem Komunikacji miał stworzyć nowoczesną kampanię reklamową promującą „uroki Polski”. Ku zdziwieniu jury pierwszą nagrodę i kontrakt otrzymała kobieta, Zofia Chomętowska, jedna z najważniejszych postaci polskiej fotografii dwudziestolecia międzywojennego, która niebawem miała zostać współautorką głośnej wystawy „Warszawa wczoraj, dziś i jutro”. Zrobione przez nią zdjęcia trafiły m.in. do folderów tworzonych przez Ligę Popierania Turystyki oraz do wagonów kolejowych.

Działania przyniosły efekty. Widać to po rosnącej liczbie turystycznych przejazdów kolejowych. W 1935 r. było ich 413 tys. Trzy lata później prawie dwukrotnie więcej.

O wiele mniej osób jeździło do najbardziej luksusowych kurortów przedwojennej Polski, ale to właśnie one stworzyły wyobrażenia o tym, jak spędzano wakacje w II RP. Jednym z najsłynniejszych był Truskawiec, położony ok. 90 km na południe od Lwowa. Choć podróż do niego pociągiem z Warszawy trwała ponad 13 godzin, to i tak co roku przybywały tam tysiące ludzi. W lipcu 1928 r. „Kurier Warszawski” stwierdzał, że „jest to zupełnie naturalne, albowiem Truskawiec rośnie prawie w oczach. W ciągu ostatniego roku wybudowano szereg domów i will, powiększając o 1500 ilość dotychczasowych pokoi tak, że obecnie niema już żadnych trudności w otrzymaniu mieszkania”. Na przyjeżdżających czekały liczne atrakcje w postaci kąpieli leczniczych, restauracji, koncertów, kortów tenisowych czy dostępu do biblioteki.

Wśród najbardziej znanych gości kurortu znajdowali się m.in. generałowie Józef Haller oraz Tadeusz Rozwadowski. Poza tym licznie zjeżdżali ziemianie, „dyrektorzy banków, zakładów przemysłowych, adwokaci, sędziowie, księża zakonni i świeccy – słowem przedstawiciele wszystkich sfer z całego kraju”.

W przedwojennej Polsce łącznie było prawie 250 miejscowości określanych mianem kurortów albo uzdrowisk. Były wśród nich doskonale wszystkim znane, jak przyciągająca elity Krynica. To w niej Jan Kiepura wybudował hotel „Patria” – wyposażony we wszelkie najnowocześniejsze na tamte czasy udogodnienia, w tym elektryczność, bieżącą wodę czy obrotowe drzwi. Zdarzały się dobrze znane, ale krytykowane, jak położone na południe od Stanisławowa (dzisiejszego Iwano -Frankiwska) Jaremcze, gdzie pobierano bardzo wysokie opłaty dodatkowe, w tym klimatyczne czy na orkiestrę. Były też kurorty mało znane, a z bogatą ofertą dla przyjezdnych. Takim miejscem był położony niedaleko Krosna Rymanów-Zdrój. „Kurier Warszawski” informował latem 1928 r., że jego „charakterystyczną cechą jest wielka swoboda w życiu codziennym przy jednoczesnej możliwości korzystania z różnych atrakcji rozrywkowych”. Można było m.in. słuchać koncertów orkiestry 6 Pułku Strzelców Podhalańskich, oglądać zawody hippiczne, chodzić na dancingi i do restauracji.

Szczególne miejsce na mapie turystycznej Polski zajmowało Wybrzeże. Przede wszystkim intensywnie promowano i zachęcano do pobytu w rozbudowującej się Gdyni. Monika Żeromska pamiętała ją jeszcze jako wioskę rybacką. Jako mała dziewczynka przyjechała do niej z rodzicami. „W końcu w Gdyni wysiedliśmy i wszystkie nasze bagaże i my sami pojechaliśmy do domku pana Plichty, szewca, gdzie były wynajęte te pokoje dla nas. Był to domek ceglany, jeden z nielicznych murowanych, niedaleko od zatoki i ładnej czystej plaży”. Ale już kilka lat później wioska zamieniła się w prężnie rozwijające się miasto, symbol już nie odradzającej się, ale rosnącej w siłę Polski. Regularnie zachęcano do odwiedzania Gdyni. Dla zwiększenia zainteresowania prasa i najróżniejsze wydawnictwa prześcigały się w zachwytach, nazywając ją „riwierą polską”, „cudem polskiej pracy” czy też „chlubą Polski”.

Nie zapominano o Gdańsku, wykorzystując wakacje i promowanie aktywnego trybu życia do politycznej walki. Od 1932 r. odbywały się coroczne spływy kajakowe Wisłą do Bałtyku. Udział w nich brała przeważnie młodzież. Na koniec trasy uczestnicy wyjmowali schowane wcześniej biało-czerwone flagi i obwieszeni nimi wpływali do Gdańska.

Ostatnie lato II Rzeczypospolitej było już obarczone lękiem. Stanisław Likiernik, pierwowzór Stanisława Skiernika z powieści „Kolumbowie. Rocznik 20.” Romana Bratnego, wówczas zaledwie 15-letni, opowiadał później, że tamte wakacje spędził we wsi Bobrusz, niedaleko granicy łotewskiej. – Mały pensjonat, wycieczki konne, spacery, kąpiel w jeziorze, mecze siatkówki, rodzinna atmosfera. Ale dawało się już wyczuć napięcie.

Monika Żeromska przeżywała to po raz drugi. Tak jak w 1920 r., tak w roku 1939 odpoczywała nad morzem, tym razem tylko z mamą (Stefan Żeromski zmarł w 1925 r.). „W wielkim pensjonacie nad samym morzem pełno było znajomych, także dużo osób miało swoje wille pobudowane w lesie, byłyśmy całymi dniami w towarzystwie, nawet trochę za gęsto”. I tak jak pod łotewską granicą, tak nad Bałtykiem „już o niczym się nie mówiło, tylko o wojnie”. W gazetach można było jednak znaleźć reklamy ostatnich wakacyjnych podróży, np. do Bułgarii, opisy uroków wileńskich plaż czy osiedli wypoczynkowych w Zaleszczykach. Bo to już chyba tak jest, że bez względu na okoliczności lato daje obietnicę szczęścia. A z tej mało kto zrezygnuje. ©Ⓟ

Ortografia i interpunkcja w cytatach oryginalna