Wojna nigdy się nie kończy. Nie tylko dlatego, że zawsze jakaś się gdzieś toczy, lecz również przez to, że wnika głęboko w umysły tych, którzy jej doświadczają.

Zofia Ścibor-Rylska, znana jako Marie Springer, była asem wywiadu Armii Krajowej. Zdobywała plany fabryk, systemów obrony przeciwlotniczej, a nawet przyczyniła się do odnalezienia i zniszczenia przez aliantów niemieckiego pancernika „Tirpitz”. Doskonale znająca język wroga, pewna siebie, radziła sobie w najtrudniejszych sytuacjach. Mogło się wydawać, że nic jej nie wystraszy.

Wiosną 1943 r. razem z mężem – Janem Kochańskim, cichociemnym – wyjechała do Lwowa, gdzie mieli pracować w wywiadzie. Niemcy szybko wpadli na ich trop i 1 listopada o godz. 5.30 rano aresztowali oboje. Zofia była wtedy w zaawansowanej ciąży. Znający ją Stanisław Jankowski ps. Agaton pisał: „Zosia uświadomiła sobie (…), że jest aresztowana, że ma jeszcze dwa miesiące do porodu i że musi uciec. O tym, co by się stało z dzieckiem, gdyby je urodziła w więzieniu gestapo, bała się myśleć”.

Rozpoczął się maraton przesłuchań. Niemcy interesowali się głównie jej mężem, którego ostatni raz zobaczyła trzy dni po wpadce – został rozstrzelany 16 lutego 1944 r. Ale ją też wypytywano o ludzi, adresy spotkań, trasy komunikacyjne. Odmawiała zeznań, a to, co mówiła, było mało przydatne w śledztwie. W połowie listopada wywołano ją z celi, wsadzono w samochód, wywieziono za miasto i postawiono przed plutonem egzekucyjnym. Oficer kilkakrotnie dawał żołnierzom sygnał przygotowania się do strzału i za każdym razem odwoływał rozkaz. W końcu kazał jej wsiąść do auta. Wróciła do więzienia. „Po schodach szłam zupełnie drewniana – mówiła w poświęconym jej filmie dokumentalnym. – Czułam, że jestem martwa. Zamknęli celę. Czułam, że jestem kompletnie siwa. Nawet weszłam jeszcze na kaloryfer i spojrzałam w szybę, czy jestem siwa”.

Gdy zbliżał się termin porodu, trafiła do szpitala i to stamtąd zbiegła. Z pomocą przyjaciół z konspiracji wróciła do Warszawy. Tutaj urodziła syna, tutaj – cały czas bojąc się aresztowania – ukrywała się aż do Powstania Warszawskiego. Po jego upadku ponownie musiała uciekać przed Niemcami. Ale w końcu zagrożenie zniknęło. Tyle że ona nie potrafiła o nim zapomnieć. Po latach opowiadała, że w snach ścigają ją gestapowcy, osaczają, przeszukują, aż w końcu się budzi. Siadała wtedy na łóżku i nie potrafiła ponownie zasnąć. „Nie chcę spać, nie chcę, bo nie chcę dalszego ciągu. Po prostu boję się”.

Trauma, czyli co?

Pochodzący z greki termin „trauma” oznacza „ranę”, „uraz”. Według Williama P. Nasha, amerykańskiego psychiatry wojskowego, choć początkowo hasło to pojmowano metaforycznie, „to jednak jest coraz więcej danych, aby sądzić, że przemożny stres może powodować rzeczywiste uszkodzenia w mózgu i psychice ludzi”. Źródeł traumy może być wiele. Nash dzieli je na trzy kategorie. Pierwszą jest stres traumatyczny – wydarzenie o tak destrukcyjnej sile oddziaływującej na ludzką psychikę, że nie sposób w jakikolwiek sposób na nie szybko zareagować. Jednostkowe wydarzenia nie mają zazwyczaj tej siły, ale gdy jest ich dużo, z czasem człowiek już sobie z nimi nie radzi. Pojawia się zjawisko zmęczenia operacyjnego (duża część badań nad emocjonalną stroną wojny dotyczy żołnierzy, stąd częste używanie terminologii wojskowej) – skutek nagromadzenia dużej ilości stresu. Trzecie miejsce zajmuje żal po utracie kogoś lub czegoś bardzo cennego. Wśród bodźców, które mogą wywołać stres, Nash wymienia m.in. stresory poznawcze (np. brak albo nadmiar informacji), emocjonalne (strach, doświadczenie masakry, poczucie winy, bezradność), a także fizyczne – głód, zimno, upał, brak snu, brud czy smród. Im dłużej człowiek znajduje się pod ich wpływem, tym większe ryzyko, że będą one miały na niego destrukcyjny wpływ.

Adaptacja organizmu do radzenia sobie z tego typu napięciami zakłada trzy fazy. W pierwszej następuje nagły spadek sprawności funkcjonowania. Organizm jednak mobilizuje się i w drugiej zaczyna radzić sobie ze źródłem stresu. Jeśli ten nie ustanie (źródło wciąż działa), to pojawia się wyczerpanie.

Początki

Sześć lat trwania II wojny światowej stwarzało mnóstwo szans na dojście do trzeciego etapu. Zaczęło się jeszcze przed wrześniem 1939 r. Najpierw była niepewność, co się stanie. Dzienniki i wspomnienia z tamtego czasu pełne są obrazów nerwowości, oczekiwania na rozwój wypadków. Poeta Jan Szokalski pisał: „Do ostatniej chwili odsuwałem od siebie – podobnie jak moi rodzice, bawiący do ostatnich dni na wywczasach – wiarę w możliwość wybuchu wojny. Zdawało się to tak okropne, tak potworne, że aż niemożliwe. Przecież jeszcze przed paroma dniami byłem z żoną na beztroskiej wycieczce nad brzegami cichej Raszynki pod Michałowicami. A teraz – mogło się stać wszystko, niezależnie od mojej woli, od woli tych wszystkich sąsiadów, wszystkich mieszkańców Warszawy”.

Powszechna była wiara, że wojny nie będzie. A to dzięki gwarancjom Anglii i Francji, a to Berlin miał się przestraszyć polskiego oporu. „Wiedzieliśmy, że nie ustąpimy – pisał Jankowski. – I ta właśnie powszechna gotowość zdawała się wystarczającą gwarancją pokoju”.

Tym większym szokiem był atak III Rzeszy. Przez pierwsze kilka dni po nim dalej trzymano się nadziei, że sobie poradzimy – sami, a w najgorszym razie wspólnie ze sprzymierzeńcami. Gdy nadzieje okazały się płonne, niepewność zamieniła się w poczucie osamotnienia i bezradności. Niemcy bezkarnie bombardowali ludność cywilną w miastach i na drogach. Monika Żeromska, córka Stefana, tak wspominała nalot na Warszawę z 25 września: „nie ustaje ani na chwilę, miażdży miasto doszczętnie, ogień olbrzymi stoi na całej przestrzeni, a nad nim jak czarny brzuch zwisa niebo, przewala się powoli, rośnie i rośnie czarny dym”. Bombardowania albo ostrzał artyleryjski były – obok ucieczki, najczęściej w nieznane – najczęstszymi doświadczeniami we wrześniu.

Gdy koszmar działań wojennych i związanych z nimi scen śmierci dobiegł końca, przyszła kapitulacja. Do ludzi w różnym tempie docierało, że ich świat przestał istnieć. Trafnie ujął to Jerzy Stefan Stawiński w „Młodego warszawiaka zapiskach z urodzin”. W pewnym momencie ojciec głównego bohatera mówi, że odzyskanie niepodległości w 1918 r. to był cud. Po chwili dodaje: „Ale cud się skończył”.

Jego miejsce zajęła ponownie niepewność, ale także poczucie, że wszystko to, w co ludzie wcześniej wierzyli, czyli władze państwowe, wojskowe, zawiodło ich. Czuli się zdradzeni, porzuceni. W skali kraju okres powrześniowy był prawdopodobnie jednym z dwóch psychicznie najtrudniejszych w czasie okupacji. Drugi przyszedł kilka miesięcy później, wraz z klęską Francji w czerwcu 1940 r.

Okupacyjna noc

Seria niemieckich zwycięstw oznaczała, że wojna będzie trwała dłużej, niż zakładano. Wymuszało to konieczność radzenia sobie z coraz większą liczbą niebezpiecznych sytuacji. Codziennością stały się aresztowania i łapanki – do pierwszych w Warszawie doszło już w kwietniu 1940 r. Wymusiły na ludziach większą czujność w trakcie wykonywania codziennych czynności. Aby nie zostać zatrzymanym, trzeba było obserwować ruch na ulicy, czy gdzieś nie pojawiają się niemieckie ciężarówki albo większe grupy żandarmów.

Utrata kontaktu z rodziną albo z przyjaciółmi była doświadczeniem występującym przez cały ten czas. Wielu żołnierzy z września trafiało do obozów albo łagrów lub wyjechało do Francji, aby dalej walczyć. Marian Łoziński, który przez ZSRR trafił do II Korpusu Polskiego, zapisał pod datą 8 grudnia 1942 r.: „Życie prawdziwe jest poza nami. Ognisko domowe, najbliższa rodzina – tam, w kraju, cierpiąca prześladowania znienawidzonego wroga. Na tym tle wiadomości radiowe lub gazetowe z kraju, komunikaty o chorobach zakaźnych, głodzie, aresztowaniach, łapankach, sądach i obozach koncentracyjnych – jako pokarm duchowy dla bezczynnego żołnierza mają nieraz wręcz tragiczne konsekwencje”.

W relacjach więzionych na warszawskim Pawiaku stałym motywem było utrzymywanie kontaktu z rodziną. Robiono to za pomocą przemycanych przez polskich pracowników – strażników i personel medyczny – grypsów. Do dzisiaj zachowało się wiele tych minilistów, pełnych bólu rozstania, lęku przed przyszłością, ale także troski o los bliskich. Stanisław Karol Dangel, aresztowany w kwietniu 1940 r., przez dwa miesiące pobytu za kratami korespondował z ojcem. Prosił, aby ten nie mówił matce, co się z nim dzieje. Najlepiej, gdyby sądziła, że musiał wyjechać na wieś. Ostatecznie wyszedł na wolność. Trzy lata później został ponownie złapany i tym razem rozstrzelany. Z pięcioosobowej rodziny wojnę przeżyły dwie osoby. Felicja – matka Stanisława Karola, oraz jego najstarszy brat Jan. Musieli radzić sobie i ze stratą najbliższych, i z własnym doświadczeniem. Felicja trzy lata spędziła w więzieniu w Berlinie, zaś Jan cztery w obozach koncentracyjnych.

W czasie wojny krążył ponury żart, że wobec powszechności kary śmierci ludzie boją się jedynie tego, co „powyżej”. Lektura zapisków pokazuje, że owym „powyżej” mógł być lęk o bliskich. 15 listopada 1943 r. Aurelia Wyleżyńska zapisała w swojej kronice: „Coraz częściej dochodzą głosy: moja znajoma zwariowała, dziewczyna przypadkiem wybiegła na balkon, dostała nerwowego szoku… A ci wszyscy, którzy nieomal co dzień na nowych listach, nieomal co dzień rozlepianych na mieście, szukają swych bliskich. Jedna donosi o zabitych, druga o następnych kandydatach. Co za straszne noce możliwego oczekiwania, co za dni w ciemnościach swych najczarniejszych?”.

Dziesięć dni później Ludwik Landau notował: „Znów dziś w nastrojach ton minorowy”. Powodem były m.in. dwie egzekucje, jedna na ul. Belwederskiej, druga na ul. Radzymińskiej. „Silne wrażenie wywołały wczorajsze aresztowania magistrackie. A łapanki trwają ciągle. (…) wystraszeni ludzie zapowiadają, że czekają nas jeszcze gorsze rzeczy”. Już niebawem, według krążących pogłosek, jedynym ratunkiem miała być ucieczka do lasu.

Nie myśleć, żyć przeszłością

Nagromadzenie tak wielu stresorów – bombardowań, masakr, łapanek, rozstań, lęku przed śmiercią własną oraz bliskich – wymagało radzenia sobie z napięciem. Sposoby były różne. Sięgano po alkohol, uprawiano sport, szukano kontaktu z drugim człowiekiem. Jedną z najskuteczniejszych metod było wracanie w swoich codziennych rytuałach do czasów przedwojennych, do czynności, które pozwalały poczuć się jak kiedyś.

Tadeusz Wiwatowski, historyk literatury polskiej, działał w konspiracji. Był dowódcą jednego z oddziałów dywersyjnych warszawskiej Armii Krajowej, a na tajnym Uniwersytecie Warszawskim prowadził zajęcia dla studentów. Praca w podziemiu wiązała się z dodatkowymi napięciami. Wynikało to z większego ryzyka aresztowania. W przypadku ludzi biorących udział w akcjach bojowych dochodził jeszcze stres wynikający z zabijania ludzi. Rozumiejąc to, Wiwatowski szukał odpoczynku w pracy naukowej, dużo czasu poświęcając swojemu doktoratowi. „Tędy chciał wrócić do życia, do życia normalnego” – pisał po wojnie jeden z jego przyjaciół.

Pozory normalności próbował utrzymać też Witold Kula, znakomity historyk, który w swoim okupacyjnym dzienniku zanotował pod datą 23 lipca 1942 r.: „Wczoraj nie mogłem dłużej w biurze pisać. Dziś zabieram się do kontynuowania – ale nie wiem, czy mi się uda. Trudno wydobyć z siebie spokój i tzw. równowagę, gdy tuż obok dzieją się takie okropności. Chcę pisać, żeby się uspokoić, i potrzebuję spokoju, żeby pisać”.

W czasie Powstania Warszawskiego normą były takie sceny, jak ta opisana przez Leszka Wójcickiego: „W uszach huk, świst i okno wylatuje z futryny w głąb sali. Bryznęło coś mokrego po twarzy. Patrzę osłupiały. W miejscu, gdzie stał »Wiktor«, błyszczy wielka, czerwona plama krwi”. Mniej więcej miesiąc później Wójcicki stwierdził, że „najlepiej jest o tym nie myśleć. Nie myśleć o niczym. Stworzyć próżnię umysłową jak stoicy i samohipnotyzerzy, to jedyny sposób przetrwania wojny umysłowo zdrowym”.

Trauma na pokolenia?

Ile osób w Polsce dotknęła trauma wojenna, nie dowiemy się nigdy. Nie wykonano badań, które pozwoliłyby podać chociażby szacunkowe dane. Jedyną wskazówką są wyniki obecnie prowadzonych eksperymentów. Od lat zajmuje się nimi m.in. zespół kierowany przez prof. Maję Lis-Turlejską. Na przełomie lat 2007 i 2008 na próbce słuchaczy uniwersytetów trzeciego wieku ustalono, że zespół stresu pourazowego występuje wśród ok. 30 proc. osób pamiętających II wojnę światową. Dane te nabierają większego sensu przy zestawieniu ich z podobnymi z innych krajów europejskich. Wyniki wahają się tam od 1,9 proc. w Austrii, przez 4,9 proc. wśród Holendrów, do blisko 11 proc. w Niemczech. Oznacza to, że polski wynik jest kilkukrotnie gorszy od przeciętnego na zachodzie naszego kontynentu. I niestety nie pozostaje to bez wpływu na naszą codzienność.

Do zwalczenia stresu organizm potrzebuje energii. Według Roberta M. Sapolsky’ego, amerykańskiego biologa i neurologa, nadmiar stresu u dzieci może prowadzić np. „do zahamowania procesu wzrostu, aż do rzadkiego, ale rozpoznawanego pediatrycznego zaburzenia endokrynologicznego o nazwie karłowatość deprywacyjna czy psychospołeczna”. Wpływa także na układ krążenia i rozrodczy, zakłóca procesy naprawy różnych tkanek. „Jeżeli każdy dzień jest dla ciebie sytuacją kryzysową, to przyjdzie ci zapłacić za to słony rachunek” – twierdzi badacz. Z uwagi na skalę problemu trudno uciec od stwierdzenia, że rachunek ten płaci całe społeczeństwo.

Nie tylko dlatego, że ludzie, którzy wojnę przeżyli, mogą o niej opowiadać, tworząc jej obraz u swoich dzieci czy wnuków. Badania nad potencjalnym epigenetycznym przekazywaniem traumy – prowadzone m.in. przez Rachel Yehudę oraz Amy Lehrner – sugerują, że może się ona przenosić między pokoleniami mocą mechanizmów biologicznych. Choć na razie nauka jest sceptyczna co do takiej możliwości, nie można wykluczyć, że za jakiś czas pojedyncze na razie przypuszczenia się potwierdzą. A wtedy musielibyśmy założyć, że te 30 proc. pamiętających wojnę i mających PTSD może przekazywać swoją traumę kolejnym pokoleniom.

Jak twierdzi włoski antropolog Alfonso di Nola, brak reakcji na żałobę może skutkować „uczuciową fiksacją na rzeczach przeszłości , z czym wiąże się zupełne oderwanie od teraźniejszości i od przyszłości”. To przedłuża żałobę w czasie. A w Polsce trauma wojenna nigdy nie została właściwie przepracowana. Najpierw było to niemożliwe z przyczyn politycznych, później nie zwracaliśmy już na to uwagi. Jesteśmy dziś społeczeństwem nieprzepracowanej traumy. II wojna światowa, czy tego chcemy, czy nie, dalej w nas żyje. ©℗

Na przełomie lat 2007 i 2008 na próbce słuchaczy uniwersytetów trzeciego wieku ustalono, że zespół stresu pourazowego występuje wśród ok. 30 proc. osób pamiętających II wojnę światową