Oferując alternatywny model udanego rozwoju innym narodom, autorytarne państwa mogą pośrednio osłabiać młode demokracje. Ale Pekin i Moskwa z czasem poszły dalej: opracowały wiele strategii podkopywania demokracji u swoich sąsiadów. Nierzadko skutecznie.

Fragment pochodzi z opublikowanej w 2013 r. książki Joshuy Kurlantzicka „Demokracja liberalna w odwrocie”, której polski przekład ukazał się nakładem Wydawnictwa Nowej Konfederacji pod patronatem Dziennika Gazety Prawnej.
Od końca lat 80. do początku XXI w. ani Moskwa, ani Pekin nie stawiały sobie za priorytet zapobiegania demokratyzacji u swoich sąsiadów. Osłabione kryzysami gospodarczymi i, jak w przypadku Chin, międzynarodowym statusem pariasa po represjach na placu Tiananmen w 1989 r., zarówno Rosja, jak i Chiny spędziły większą część lat 90., próbując ponownie postawić swoje gospodarki na solidnych podstawach, uspokoić inwestorów i wzmocnić polityczną stabilność w kraju. Mimo to oba kraje wyraźnie irytowała chęć Zachodu do rozszerzenia swoich obszarów wpływów aż do ich granic. NATO rozszerzyło się o Polskę i inne kraje byłego Układu Warszawskiego. Stawiając stopę na progu Rosji, mówiło także o włączeniu do Sojuszu Ukrainy. Tymczasem Stany Zjednoczone nie tylko odbudowywały współpracę ze starymi wrogami w Azji, takimi jak Wietnam, ale także konsekwentnie deklarowały swoje prawo do patrolowania Morza Południowochińskiego i innych wód w pobliżu Chin oraz do rozstrzygania sporów na tych morzach. Choć wielu rosyjskich liberałów chciało przyłączenia ich kraju do głównych zachodnich instytucji, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Układ Ogólny w sprawie Taryf Celnych i Handlu (GATT) , Waszyngton przy wielu okazjach odmawiał, co jeszcze bardziej zraziło Moskwę i osłabiło liberałów na Kremlu.
Wielu Rosjan, w tym liderów opinii, postrzegało ekspansję NATO jako jedną z zachodnich strategii osłabiania i wykorzystywania postsowieckiej Rosji. „Nawet prozachodni liberałowie obawiali się, że wykluczenie Rosji z wyłaniającego się ogólnoeuropejskiego systemu bezpieczeństwa opartego na NATO doprowadzi do marginalizacji [Rosji]” - napisał rosyjski analityk Dmitrij Trenin. „Nie sądzimy, że ekspansja NATO jest konieczna, i uważamy, że ta polityka jest powrotem do zimnej wojny” - ostrzegał rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow. Na początku pierwszej dekady XXI w. Rosjanie, i tak już wściekli na ekspansję NATO, często twierdzili, że kolorowe rewolucje w Azji Środkowej i na Kaukazie, które często otrzymywały pomoc amerykańskich i europejskich grup promujących demokrację, były co najmniej spiskami Zachodu mającymi na celu osłabienie Rosji.
Zarówno Chiny, jak i Rosja po objęciu prezydentury przez Władimira Putina najwyraźniej obawiały się również, że demokracja w Azji Wschodniej i Środkowej będzie sprzyjać brakowi stabilności w regionie i potencjalnie niebezpiecznym nastrojom antyrosyjskim i antychińskim. Nie był to zupełnie irracjonalny strach. (…) Częściej Pekin i Moskwa wydawały się po prostu czuć się lepiej w kontaktach z autokratycznymi przywódcami - podobnymi do tych z systemu rosyjskiego z czasów Putina lub najwyższych rangą urzędników Komunistycznej Partii Chin - którzy działali jak operatywni menedżerowie. Jeszcze do niedawna większość chińskich urzędników w Waszyngtonie wciąż miała trudności ze zrozumieniem amerykańskiego systemu kontroli i równowagi lub ze zrozumieniem, że amerykański prezydent nie może po prostu robić tego, co mu się podoba. Na przykład do niedawna Pekin niewiele inwestował w szkolenie swoich urzędników, by byli zdolni lobbować w Kongresie USA lub innych ciałach ustawodawczych w krajach demokratycznych. Ignorując Kongres, Pekin pozwolił swojemu rywalowi Tajwanowi, znacznie mniejszemu graczowi, zdominować grę o wpływy w tej instytucji i w konsekwencji przegrał ważne bitwy na Kapitolu, takie jak próba przejęcia w 2005 r. amerykańskiej firmy naftowej Unocal przez chińskiego giganta CNOOC. Z powodu słabych działań lobbingowych w Kongresie chińscy urzędnicy nie byli w stanie przekonać Capitol Hill, że przejęcie przez CNOOC nie będzie stanowiło zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie Unocal został sprzedany amerykańskiej firmie ChevronTexaco.
Dwie autorytarne potęgi najwyraźniej obawiały się również tego, że regionalna demokratyzacja może rozlać się na Chiny lub Rosję, tworząc ostatecznie narodowy ruch na rzecz reform, taki jak protesty, które doprowadziły do wydarzeń na placu Tiananmen w 1989 r. Znowu nie był to irracjonalny strach. W 1989 r. fale zmian w Europie Wschodniej przenosiły się z jednego kraju do drugiego, a obywatele niektórych państw wzorowali swoje wysiłki reformatorskie na tym, co widzieli u sąsiadów. W Chinach i Rosji już żyły duże populacje mniejszości etnicznych, które mogłyby zacząć wyraźnie dawać o sobie znać, obserwując, jak sąsiednie państwa się demokratyzują i oferują więcej wolności i większą autonomię grupom etnicznym. Gdyby te odległe obszary zbuntowały się przeciwko Pekinowi lub Moskwie, tak jak zrobiła to Czeczenia w połowie lat 90., mogłoby to zagrozić integralności państwa.(…)

Uciszanie głosów sprzeciwu

Zaniepokojone kolorowymi rewolucjami Moskwa i Pekin najpierw wzmocniły wewnętrzną kontrolę. Podczas gdy w latach 80. i na początku lat 90. Pekin umożliwił ożywioną debatę na najwyższych szczeblach władzy na temat przejścia do bardziej otwartej i demokratycznej polityki, po tym jak Hu Jintao został prezydentem w 2003 r., debata ta w dużej mierze zamarła, a partia komunistyczna umocniła kontrolę nad najważniejszymi firmami, najwyższymi urzędnikami i decydentami, nad dziennikarzami i inni osobami opiniotwórczymi. W epoce Hu najwyższe kierownictwo składało się w rzeczywistości z niewielu przywódców tak liberalnych jak Zhao Ziyang, premier Chin, który służył za Deng Xiaopinga w latach 80. i który został oczyszczony po represjach na placu Tiananmen w 1989 r. Chiny rozprawiły się też z zagranicznymi organizacjami pozarządowymi, by upewnić się, że nie będą służyć do podsycania niepokojów. Chińskie siły bezpieczeństwa dokonały nalotów na biura kilku lokalnych organizacji pozarządowych wspieranych przez amerykańskie organizacje promujące demokrację, a po 2005 r. Pekin nałożył znacznie surowsze restrykcje na lokalne organizacje pozarządowe, w wyniku czego tysiące z nich zostało zamkniętych. Według raportu Szanghajskiej Akademii Nauk Społecznych rząd chiński zaczął wydawać rocznie 514 mld juanów (ponad 60 mld dol.) na to, co nazywa „utrzymaniem stabilności”, była to największa pozycja w bud żecie państwa po wydatkach wojskowych. Po protestach etnicznych Ujgurów w Urumczi, największym mieście Xinjiangu, w lipcu 2009 r., Pekin zamienił rozległą zachodnią prowincję, większą niż Europa Zachodnia, w czarną dziurę komunikacyjną, odcinając jej na prawie dziesięć miesięcy dostęp do internetu i telefonu. Po nowej fali protestów Mongołów na początku 2011 r. Pekin nałożył podobne ograniczenia na prowincję Mongolia Wewnętrzna.
Podczas gdy w Chinach zasadniczo nie ma wyborów, Kreml po kolorowych rewolucjach jeszcze bardziej utrudnił małej i izolowanej opozycji politycznej zdobycie jakichkolwiek głosów. W tym celu stworzył brutalny prokremlowski i proputinowski ruch młodzieżowy „Nasi” i wezwał jego członków, by zapobiegli kolorowej rewolucji w Rosji, kierowanej przez popieranych przez Zachód podżegaczy - rosyjskie partie opozycyjne. Ci młodzi aktywiści wzięli na cel nielicznych pozostałych przywódców opozycji, którzy byli przez nich nękani i często atakowani. W międzyczasie, po zrównaniu z ziemią podczas kilku wojen dużej części Groznego, czeczeńskiej stolicy, Kreml pod rządami Putina zainstalował jako prezydenta Czeczeńskiej Republiki wiernego Moskwie Ramzana Kadyrowa. W Czeczenii Kadyrow stworzył pozory stabilności i wzrostu, ale zrobił to głównie poprzez brutalne tłumienie wszelkich nastrojów antykremlowskich lub proautonomicznych.
Te działania nie były ani zaskakujące, ani tak naprawdę nowe - ponieważ autorytarne reżimy, Moskwa i Pekin, od dawna wymyślały coraz to bardziej kreatywne sposoby na utrzymanie władzy w kraju. Ale po 2005 r. różnica polegała na tym, że dwie autorytarne potęgi próbowały rozszerzyć swoją antydemokratyczną walkę poza granice swoich krajów. Po pierwsze, próbowały delegitymizować kolorowe rewolucje, argumentując, że nie były prawdziwymi ruchami ludowymi, ale w rzeczywistości zachodnimi próbami zmiany reżimu, które naruszały suwerenność niezależnych krajów. Ten argument, choć tak naprawdę - jeśli chodzi o Gruzję, Ukrainę czy Kirgistan - nie poparty faktami, znalazł oddźwięk u wielu ludzi na całym świecie, ponieważ administracja Busha oczywiście podała promowanie demokracji jako powód inwazji na Irak. W następstwie wojny w Iraku obrona suwerenności narodowej, od dawna fundament polityki zagranicznej Pekinu, który nie chciał, aby obce narody angażowały się w Tybet lub na Tajwanie, uczyniła z chińskiego przywództwa swoistego anty-Busha, atrakcyjnego dla innych narodów . Łącząc w ten sposób Irak i promocję demokracji, Biały Dom wykuwał slogan dla promocji amerykańskiej demokracji, ale dał także Rosji i Chinom amunicję do obrony suwerenności, co w konsekwencji stworzyło obu państwom okazję do zakwestionowania kolorowych rewolucji.
W maju 2005 r. rosyjski minister spraw zagranicznych Igor Iwanow przedstawił strategię łączenia poparcia dla autokratów z obroną suwerenności, argumentując w wywiadzie, że kolorowe rewolucje były „niekonstytucyjnym” obaleniem legalnych przywódców i w rzeczywistości skutkowały większym uciskiem politycznym i niestabilnością systemu międzynarodowego. Inny wysoki rangą urzędnik Kremla, Władisław Surkow, powiedział później niemieckiemu magazynowi „Der Spiegel”, że kolorowe rewolucje były po prostu przewrotami, tyle że pod inną nazwą. Rosyjska Duma wkrótce podchwyciła to twierdzenie, organizując sesje w celu przedyskutowania bezprawności Pomarańczowej Rewolucji, a następnie wykorzystując swoich przedstawicieli w Radzie Europy do poruszenia tej kwestii na forum. W zdominowanej przez rząd rosyjskiej prasie dolano oliwy do ognia, nazywając, jak zauważył obserwator Rosji Thomas Ambrosio, Pomarańczową Rewolucję „pomarańczowym wirusem” lub „pomarańczową plagą”. Rosyjscy przywódcy oczywiście nie dostrzegali różnicy między rewolucją mającą na celu obalenie autorytarnego przywódcy, który nie został wybrany legalnie, a taką, która miałaby obalić uczciwie wybranego przywódcę , jak to miało miejsce na przykład w Tajlandii w 2006 r. Dla Kremla rząd u władzy był automatycznie legitymizowany, a więc każde obalenie go było z konieczności złem. Mimo to roszczenia Iwanowa niosły się na arenie międzynarodowej. „Wielką kwestią, która dzieli ONZ, nie jest już komunizm kontra kapitalizm, jak to było kiedyś; obecnie jest nią suwerenność” - napisał James Traub, jeden z najbystrzejszych obserwatorów Organizacji Narodów Zjednoczonych. Opowiadając się za „suwerennością”, nawet w przypadkach zakrawających na farsę, kiedy autokraci próbują zapobiec kolorowym rewolucjom, Rosja i Chiny zyskały zwolenników w ONZ, w tym wielu z krajów rozwijających się - i to nie tylko autorytarnych - które miały w swej historii interwencje obcych mocarstw. Niemniej jednak pod koniec pierwszej dekady XXI wieku ONZ przyjęła zasadę „Responsibility to Protect” (R2P), czyli odpowiedzialności za ochronę, zgodnie z którą społeczność międzynarodowa mogła interweniować w danym kraju, naruszając jego suwerenność w przypadku zbrodni wojennych, ludobójstwa i zbrodni przeciwko ludzkości. Jednak wiele krajów rozwijających się tylko połowicznie poparło koncepcję (R2P) i zarówno one, jak i państwa autorytarne rozmyły ją między jej wprowadzeniem a ostateczną ratyfikacją. (…)

Wybory wygrywa ten, kto ma je wygrać

Rosja i inne autokracje środkowoazjatyckie, takie jak Kazachstan, wykorzystały - według licznych uczestników forów w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy - swoją pozycję w Europie, by przesunąć punkt ciężkości z praw człowieka i demokratyzacji na inne kwestie, takie jak zwalczanie terroryzmu i współpraca w dziedzinie bezpieczeństwa. Ta zmiana była istotna, ponieważ w przeszłości OBWE była jedną z najważniejszych organizacji monitorujących wybory - i mogła oceniać, czy były wolne i uczciwe. Na kilku spotkaniach OBWE Rosja groziła, że ograniczy finansowanie tej organizacji, jeśli monitorowanie wyborów pozostanie głównym celem grupy. Podobnie Kreml rzekomo wykorzystał swoją delegację do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, organizacji parlamentarzystów, by stłumić krytykę prorosyjskich przywódców ukraińskich i skrytykować ukraińskich polityków popierających Pomarańczową Rewolucję. Jednocześnie Rosja wraz z kilkoma innymi byłymi państwami postsowieckimi stworzyła własny system monitorowania wyborów, by obserwować sondaże w dawnym Związku Sowieckim. Ale w przeciwieństwie do większości akceptowanych na arenie międzynarodowej systemów monitorowania wyborów, ten stworzony przez Rosję opierał się na wąskim kręgu zaufanych sojuszników Kremla, a nie na grupach obserwatorów wybranych losowo z szeregu organizacji pozarządowych takich jak Centrum Cartera. Jak odkrył Ambrosio, w prawie każdych wyborach w byłym Związku Sowieckim ci będący w sojuszu z Kremlem obserwatorzy zatwierdzali wybory jako wolne i sprawiedliwe, często w ostrym kontraście do raportów tych samych wyborów sporządzonych przez zachodnioeuropejskie organizacje monitorujące. Kiedy europejskie grupy monitorujące krytykowały te sondaże, Kreml i inni autokraci w byłym Związku Sowieckim mogli przedstawić własnych obserwatorów jako dowód swobodnego głosowania, a następnie oskarżyć Europejczyków o stosowanie niedokładnych norm. „Różne wnioski pozwoliły Rosji zdyskredytować spostrzeżenia zewnętrznych obserwatorów poprzez wspieranie pozornie nie do wygrania debat typu: „on powiedział - ona powiedziała” - stwierdził Ambrosio.
Oba autorytarne mocarstwa podjęły również bardziej konkretne działania, by podważyć regionalną demokrację. Gdyby Pekin i Kreml mogły osłabić demokratów i pokazać, że ich rządy były mniej skuteczne, bardziej skorumpowane i gorsze dla rozwoju niż autorytarne reżimy, które uprzednio rządziły takimi krajami jak Ukraina, mogłyby przekonać społeczeństwa w tych krajach do zaakceptowania powrotu do rządów autokratycznych - powrotu, który zapobiegłby każdej następnej fali demokratycznej w regionie, która mogłaby dotknąć obydwa mocarstwa. (…)

Nowa odmiana demokracji

Co jest być może nawet bardziej niebezpieczne niż bezpośrednia interwencja w sąsiednich krajach, zarówno Chiny, jak i Rosja zaczęły na nowo definiować samo znaczenie demokracji, tak że w prawdziwie orwellowski sposób słowo zaczęło tracić swoje znaczenie, dokładnie tak, jak chciały autorytarne mocarstwa. „Rzadko kiedy demokracja cieszy się tak dużym uznaniem, a jednocześnie jest tak bardzo pogwałcona”, zauważał Human Rights Watch w swoim badaniu wolności na świecie z 2008 r. „Dzisiaj demokracja stała się warunkiem sine qua non legitymizacji (…) jednak referencje pretendentów nie nadążają za rosnącą popularnością demokracji. Zdecydowani, by nie dopuścić, by nagie fakty stanęły im na drodze, [autokratyczni] władcy opanowali sztukę demokratycznej retoryki, która ma niewielki związek z zasadami rządzenia”.
Za Putina Kreml - współpracując z wieloma rosyjskimi naukowcami - rozwinął ideę „suwerennej demokracji”, koncepcję, która miała dostarczyć Kremlowi ideologicznych podstaw dla autokracji. Jak to określił jeden z jego najbliższych doradców, suwerenna demokracja oznaczała „demokrację” kierowaną przez wysoce scentralizowane państwo, w której społeczeństwo obywatelskie jest wykorzystywane przez państwo do monitorowania urzędników państwowych, jednak społeczeństwo nie jest niezależne od rządu. Suwerenna demokracja oznaczała - według strategów Kremla - również, że każdy naród miał wolność wyboru własnej formy „demokracji”, nawet jeśli oznaczało to zasadniczo przeprowadzanie sfingowanych wyborów mających na celu wspieranie autokraty - „suwerenność” przywódcy czyniła go odpornym na zagraniczną krytykę podającą w wątpliwość uczciwość jego „demokracji”. Aby utrzymać fasadę demokracji, w 2006 r. Kreml stworzył nawet fałszywą partię opozycyjną, zwaną Sprawiedliwa Rosja, mającą symulować pozory konkurencji ze wspieraną przez Kreml Jedną Rosją, która dominuje w rosyjskiej polityce.
Kreml stworzył nawet własne międzynarodowe organizacje pozarządowe, które rzekomo skupiały się na promocji demokracji i z zewnątrz wydawały się lustrzanym odbiciem zachodnich organizacji, takich jak amerykański National Endowment for Democracy. Ale te rosyjskie „organizacje pozarządowe” faktycznie oferowały ekspertyzę i fundusze zagranicznym przywódcom, które miały pomóc im uprzedzić nowe kolorowe rewolucje. W Kirgistanie Rosja najprawdopodobniej pomogła założyć kilka organizacji pozarządowych, m.in. Koalicję Demokratów Ludowych, która w większości zajmowała się potępianiem Stanów Zjednoczonych, a także opozycyjnych polityków kirgiskich. Na Ukrainie organizacja o nazwie Klub Prasy Rosyjskiej, prowadzona przez doradcę Putina, podawała się za organizację pozarządową, a w rzeczywistości przez nią Rosja angażowała się w ukraińskie wybory. Moskwa skopiowała także sztuczkę stosowaną latami przez Chiny, które walczyły z amerykańską krytyką swoich praw, wydając własne coroczne badanie praw człowieka w Stanach Zjednoczonych, gdzie często odnoszono się do historycznych nadużyć takich jak niewolnictwo. W 2008 r. Rosja powołała „organizację pozarządową” o nazwie Instytut Demokracji i Współpracy (Institute of Democracy and Cooperation - IDC), którego zadaniem było monitorowanie stanu praw człowieka w krajach zachodnich, takich jak Stany Zjednoczone i Francja. Produkowała ona ciągły strumień artykułów i notatek prasowych promujących rosyjski styl „demokracji” i rozbijających działania na rzecz promocji demokracji w Ameryce.
Joshua Kurlantzick, „Demokracja liberalna w odwrocie. Rewolta klasy średniej i powszechny upadek władzy przedstawicielskiej”, przeł. Tomasz Zmyśliński, Warszawa 2022 / nieznane
Chińscy przywódcy też chcą zmienić znaczenie słowa „demokracja ”. Według jednej z analiz, w swoim odczycie na XVII Zjazd Partii, który odbył się w październiku 2007 r., prezydent Hu Jintao użył słów „demokratyczny” lub „demokracja” około sześćdziesięciu razy. W corocznym raporcie Postęp w chińskich prawach człowieka Pekin przedstawił definicję praw człowieka, która kładła nacisk na prawa ekonomiczne i korzyści materialne dla przeciętnego człowieka w Chinach, przekręcając tradycyjną definicję praw człowieka, która historycznie bardziej skupiała się na wolnościach społecznych i politycznych. Ta zmiana definicji praw, polegająca na koncentracji na korzyściach ekonomicznych, została powtórzona przez wielu wybranych autokratów, mężczyzn i kobiety, takich jak Hun Sen z Kambodży czy Hugo Chavez z Wenezueli. Jak zauważyła międzynarodowa organizacja monitorująca Freedom House, Chavez konsekwentnie zachwalał (co godne pochwały) ekonomiczne sukcesy Wenezueli w czasie jego urzędowania, takie jak zmniejszenie ubóstwa, jako wskaźniki postępu, jaki poczynił kraj w zakresie praw, i jako sposób na uniknięcie dyskusji na temat praw politycznych, które zmniejszyły się w czasie jego urzędowania. W Radzie Praw Człowieka ONZ Chiny podobnie przedstawiły argumenty przekręcające tradycyjną definicję praw człowieka, próbując jednocześnie zmienić sposób działania Rady tak, by tylko rządy, a nie organizacje praw człowieka lub inne grupy społeczeństwa obywatelskiego, mogły sporządzać na użytek Rady sprawozdania dotyczące praw człowieka.
Wielu elekcyjnych autokratów, takich jak Hun Sen z Kambodży czy Najib Tun Razak z Malezji, wzorowało wyraźnie swoją wersję obrony praw człowieka na chińskiej, twierdząc, że podobnie jak w Chinach przynieśli swoim obywatelom znaczny rozwój gospodarczy i liberalizm ekonomiczny oraz że te zdobycze przyćmiewają wszelkie obawy dotyczące represji politycznych. ©℗