Przewrót w śląskim sejmiku zaostrzył apetyt opozycji na zdobycie kolejnych przyczółków. PiS nie wpada w panikę i próbuje systematycznie odbudowywać bazę wyborców.

Sytuacja na Śląsku, gdzie marszałek województwa zmienił polityczne barwy wraz z trojgiem radych, rozochociła opozycję. Atmosfera momentami przypomina tę po zwycięstwie w wyborach na prezydenta Rzeszowa Konrada Fijołka. Dla opozycji przejęcie śląskiego sejmiku nie jest celem samym w sobie. Przede wszystkim ma budować narrację, że śnieżna kula już zaczyna się toczyć, a ostatecznym efektem będzie odbicie władzy w kolejnym cyklu wyborczym (2023–2024).
Coraz więcej wskazuje jednak na to, że odsunięcie PiS od władzy w śląskim samorządzie to nie tyle zasługa opozycji, ile efekt przeciągających się kłótni w Zjednoczonej Prawicy. Marszałek Jakub Chełstowski, przechodząc z PiS do tworzonego przez samorządowców i wybitnie antypisowskiego Ruchu Samorządowego „Tak! Dla Polski”, argumentował to m.in. sprzeciwem wobec antyunijnej polityki Prawa i Sprawiedliwości. – To próba zlegendowania się, proszę nie wierzyć w te opowieści – przekonuje nas osoba z otoczenia premiera Morawieckiego. Wskazuje, że z Chełstowskim od dłuższego czasu współpraca się nie układała, a konflikt został podsycony przez rywalizację między frakcjami. – To gra nominatów europosła Tobiszowskiego. Swoista zemsta motywowana m.in. tym, że miesiąc temu jego partnerka została zatrzymana przez policję – dodaje rozmówca DGP. Chodzi o opisywane w mediach śledztwo w sprawie przestępstwa płatnej protekcji. Ale to tylko jedna z pojawiających się teorii. W tle dyskusji o przyczynach konfliktu w regionie przewija się jeszcze wątek możliwych nieprawidłowości w wydawaniu milionów złotych z Funduszu Górnośląskiego.
Niezależnie pod prawdziwych powodów sytuacja autentycznie zaniepokoiła ugrupowanie rządzące. Na pytanie PAP, czy coś podobnego może się powtórzyć w innych województwach lub w Sejmie, Jarosław Kaczyński odpowiedział: „Jeśli chodzi o Sejm, to są to marzenia opozycji. Jeśli o regionalne sprawy, to nie chcę w tej chwili mówić, że nic w tej sprawie nie może się zdarzyć, bo są ludzie silniejsi i słabsi”. Nie brzmi to jak twarde zapewnienie, że PiS utrzyma stan posiadania choćby do czasu wyborów samorządowych, przesuniętych z jesieni 2023 r. na wiosnę 2024 r. (prezydent właśnie podpisał ustawę).

Co po Śląsku?

Nic dziwnego, że trwają zabiegi opozycji o przejęcie sterów w dwóch kolejnych województwach rządzonych przez PiS. – Podobna historia jak na Śląsku może się wydarzyć jeszcze w Łódzkiem i Świętokrzyskiem. Na razie bacznie obserwujemy sytuację i wychodzimy z założenia, że lepiej to zrobić, niż o tym opowiadać – mówi jeden z ważnych polityków opozycji.
Jeśli dojdzie do odwrócenia większości w kolejnych sejmikach, to może to być także efekt sytuacji w samej partii rządzącej. Jak zwraca uwagę socjolog polityki Jarosław Flis, jeśli PiS przegra wybory parlamentarne, to taki proces się nasili.
– W 2007 r., kiedy PiS przegrał wybory parlamentarne, jedna czwarta jego radnych przeszła do innych ugrupowań. Pierwsze, co możemy zobaczyć, jak PiS przegra wybory i opozycja sformuje rząd, to odwracanie koalicji w sejmikach. Otworzy się tam okienko transferowe – podkreśla Flis. Tylko czy to okienko otworzy się dopiero po wyborach, czy na chwilę przed, gdy radni zaczną szukać wyborczych szalup, obstawiając przegraną PiS?
Za ewentualnymi „nawróceniami” często będą stały zupełnie przyziemne pobudki i koniunkturalna zmiana frontu, a nie polityczny idealizm czy przejrzenie na oczy. Opozycja musi zdecydować, czy przyjmować takich konwertytów i korzystać z metody potocznie nazywanej korupcją polityczną, którą PiS zastosował wobec radnego Kałuży, by śląski sejmik przejąć. Przemawiać za tym będzie skuteczność. Przeciw – obawy o mandat moralny i przejmowanie krytykowanej jeszcze niedawno przez polityków opozycji taktyki.
Wygrana bitwa nie przesłania im zresztą własnych problemów. PiS już zdążył się odwinąć – choć w mikroskali i symbolicznie – w bastionie Platformy Obywatelskiej. Przejął bowiem władzę w warszawskiej dzielnicy Praga-Północ. Do tego wciąż nie wiadomo, w jakiej konfiguracji opozycja wystartuje w wyborach. Choć dyskusja zazwyczaj toczy się w obrębie jednej listy (za którą optuje Donald Tusk) lub dwóch, trzech bloków (co bardziej odpowiada innym liderom), na dziś opozycji bliżej do czterech bloków, czyli po prostu… pójścia osobno.
– Hołownia po raz setny mówi, że nie będzie jednej listy. Kosiniak-Kamysz też nie chce i ma swoje argumenty. Jego zdaniem elektorat PiS będzie się zmniejszał. Dokąd pójdą ci wyborcy? Kosiniak-Kamysz zakłada, że do PSL, więc jeśli stanie przy Tusku, to ci ludzie się zniechęcą. Z kolei sam Tusk mówi, że jeśli nie będzie jednej listy, to on idzie sam – opisuje sytuację polityk opozycji i przyznaje, że dużo bardziej prawdopodobne jest dziś odtworzenie paktu senackiego, który dał opozycji zwycięstwo w ostatnich wyborach do izby wyższej. – O sprawach kadrowych w zakresie list sejmowych rozmowy odbędą się najwcześniej w maju. Dlatego dzisiejsze opowieści o blokach są nierealne – przekonuje.

Porządek w namiocie

Tymczasem widać już możliwość przesilenia w rządzącej koalicji. Oczywiście jest to związane z sytuacją wokół miliardów euro z KPO. Jarosław Kaczyński zaordynował wprawdzie, że ma być „twardo i elastycznie”, ale wydaje się, że ziobryści usłyszeli tylko pierwszą część tego polecenia, a ludzie premiera – drugą. Solidarna Polska nawołuje do wetowania unijnych propozycji, np. w zakresie europejskiego podatku od korporacji. W tym samym czasie minister ds. europejskich Szymon Szynkowski vel Sęk pielgrzymuje do Brukseli w nadziei na przywiezienie kompromisu z Komisją Europejską. Minister sprawiedliwości i jego zwolennicy postrzegają to jako wyciąganie ręki w stronę Mateusza Morawieckiego, a ludzie premiera narzekają na sabotowanie procesu negocjacji z KE i przedwczesne odkrywanie strategii.
Mówi się już nawet o możliwym rozpadzie koalicji rządzącej. Jarosław Kaczyński ma być gotów przynieść głowę Zbigniewa Ziobry na srebrnej tacy w zamian za pieniądze z KPO. Na razie jednak lider Solidarnej Polski i jego szable są prezesowi potrzebni chociażby do uchwalenia przyszłorocznego budżetu. Niemniej scenariusza, w którym PiS traci większość i albo rozpisuje wcześniejsze wybory, albo próbuje utworzyć gabinet mniejszościowy i rządzić dalej, nie można wykluczyć.

Wyborcy z poczekalni

Mimo tych wewnętrznych turbulencji PiS mozolnie próbuje odbudowywać poparcie, które stracił po wyroku TK z października 2020 r. w sprawie aborcji. To właśnie od tamtej pory zjechał w sondażach z poziomu ponad 40 proc. w okolice 33–34 proc. Na razie też niewiele wskazuje na to, by sytuacja sondażowa miała ulec zmianie. Mniej więcej od lata zeszłego roku (powrotu Donalda Tuska i nadrobienia strat przez Koalicję Obywatelską) mamy do czynienia z flautą w notowaniach wszystkich partii. Na razie jednak stratedzy Prawa i Sprawiedliwości zachowują względny spokój. Podstawowa lansowana przez nich teza zakłada, że PiS aż tylu wyborców trwale nie stracił, bo oni po prostu znaleźli się w poczekalni. I trzeba ich stamtąd w odpowiednim momencie zwyczajnie wyciągnąć. Grunt już od wielu tygodni przygotowuje sam prezes Kaczyński, objeżdżając kraj i wygłaszając – często dość oryginalne – poglądy. Już widać stałe elementy jego wystąpień. Są: regularne przypominanie dokonań rządu, np. w zakresie naprawy finansów państwa, wskazywanie na wroga (opozycja jako całość lub w osobie Donalda Tuska, Unia Europejska pod niemieckim butem), szydzenie z osób nieheteronormatywnych czy przedwyborcza mobilizacja (zapowiedź utworzenia korpusu ochrony wyborów).
Nasi rozmówcy z PiS dodatkowo zwracają uwagę na ostatnie badanie CBOS pt. „Pozycja opozycji” (przeprowadzone 3–13 października 2022 r. na próbie liczącej 1041 osób). Płynące z niego wnioski wydają się co najmniej zaskakujące. Jak choćby ten, że zdaniem aż 46 proc. ankietowanych „lepiej by było, gdyby partie opozycyjne wspierały rząd w sprawnym sprawowaniu władzy”. Tak uważają przede wszystkim osoby starsze oraz mieszkańcy wsi i mniejszych miast. Z kolei według 42 proc. „powinna istnieć opozycja, która krytykuje, wytyka błędy, niekiedy utrudniając sprawne sprawowanie władzy”. Dla PiS zapewne jeszcze ważniejsze jest to, że 59 proc. badanych źle ocenia działalność opozycji parlamentarnej. W elektoracie KO taką krytyczną opinię wyraziło 37 proc. badanych, lewicy – 43 proc., a Polski 2050 Szymona Hołowni – aż 48 proc.

Lokal wyborczy przy każdym kościele

PiS będzie też dążyć do aktywizacji swoich wyborców poprzez zmiany w prawie wyborczym. Projekt ustawy w tej sprawie może zostać wniesiony już na przyszłotygodniowym posiedzeniu Sejmu. Raczej nie zanosi się na zmiany w ordynacji, które zmieniałyby liczbę okręgów czy metodę przeliczania głosów – w PiS coraz częściej słychać głosy, że na tak głębokie zmiany już za późno, poza tym pojawiły się obawy co do tego, jaki byłby wyborczy efekt takich eksperymentów. W grę wchodzą bardziej zmiany natury technicznej: zmiana formy zliczania głosów przez komisje obwodowe (wyłącznie w całym składzie, a nie w podzespołach, co miało na celu przyspieszenie prac) czy instalacja kamer w lokalach wyborczych. Ale jeden pomysł w praktyce może mieć wpływ na wyniki wyborów. Chodzi o możliwość zwiększenia liczby obwodowych komisji wyborczych. Zdaniem Jarosława Kaczyńskiego wielu mieszkańców prowincji czy terenów wykluczonych transportowo ma problem z dotarciem do lokalu, więc na wybory nie chodzi. A to z reguły wyborcy PiS. Dlatego partia chce dostawić nowe lokale.
Za ewentualnymi „nawróceniami” członków PiS często będzie stała koniunkturalna zmiana frontu. Opozycja musi zdecydować, czy przyjmować takich polityków i korzystać z metody, którą jeszcze niedawno krytykowała
– Będziemy chcieli stworzyć jeszcze kilka tysięcy takich lokali, szczególnie w takich miejscowościach kościelnych, żeby ludzie wychodzący z kościoła mogli zagłosować. Mamy prawo to zrobić. To są tacy sami obywatele jak inni. W Warszawie jest parę, paręnaście kroków do lokalu wyborczego – mówił Jarosław Kaczyński na październikowym spotkaniu z sympatykami PiS w Puławach.
Oczywiście realizacja tego pomysłu spowoduje konieczność zatrudnienia większej liczby osób do prac w komisjach, a więc podwyższy koszty organizacji wyborów. Ale PiS zawsze może tłumaczyć, że robi to w imię umacniania polskiej demokracji. A wtedy można twierdzić, że żaden wydatek nie jest zbyt wysoki. ©℗