Ekonomiści mają mocno niejednoznaczny stosunek do kryzysów. Oficjalnie wszyscy oczywiście mówią, że najlepiej, gdyby kryzysów w ogóle nie było. Ale one przecież cyklicznie wracają. I co wtedy? Siąść i płakać? Czy trochę się jednak cieszyć na nowe otwarcie?

Jak się zapuścić głębiej w krainy różnych szkół ekonomicznego myślenia, to można zauważyć, że wiele z nich ma do krachów podejście – by tak rzec – mocno wyluzowane. Weźmy choćby założenie szkoły liberalnej, głoszące, że po recesji gospodarki zawsze wracają na ścieżkę wzrostu. Dla większości speców to odwieczne prawo natury. Równie oczywiste jak to, że po nocy wstaje dzień, a po sztormie morze się uspokaja.
Dlatego bywały w historii takie okresy, gdy ekonomiści powiadali: cóż, to przykra sprawa, ale kryzys trzeba po prostu przeczekać. Są oczywiście i takie szkoły myślenia, które się na podobne dictum nie godzą. Historycznie ich patronem od 100 lat jest John Maynard Keynes. To u niego można znaleźć zestaw dobrych argumentów za tym, że zapobieganie kryzysom jest lepsze niż ich przeczekiwanie.
To właśnie w tej ostatniej tradycji należy umieścić najnowszą pracę Davida Aikmana (londyński King’s College), Mathiasa Drehmanna (Bank Rozrachunków Międzynarodowych w Bazylei) i Mikaela Juseliusa (Narodowy Bank Finlandii). Postanowili oni zakwestionować fundamentalne założenie przyświecające wszystkim modelom rozwoju globalnej gospodarki w najbliższych latach, które produkują dziś wszystkie instytucje analityczne świata. Tym założeniem jest właśnie to, że nawet jeśli świat osunie się w 2023 r. w recesję, to... głowa do góry. Bo już w roku kolejnym wrócimy na ścieżkę wzrostu. No dobra – pytają Aikman, Drehmann i Juselius – a jeśli nie wrócimy? Albo wrócimy, ale będziemy mocno pokiereszowani?
Aby opisać swój tok rozumowania, ekonomiści wprowadzają kategorię „blizn”. Bo tak, jak człowiek może nosić szramy będące widocznym wspomnieniem przebytych chorób albo wypadków, tak samo gospodarka może pokryć się bliznami po przebytych kryzysach. Aiken, Drehmann i Juselius stworzyli bazę 198 większych i mniejszych recesji z minionych 50 lat. Spośród nich połowa (100) była wywołana wstrząsami finansowymi; 50 było efektem zbyt restrykcyjnej polityki monetarnej – najczęściej wywołanej walką z inflacją; 20 zaś stanowiło pokłosie kryzysów energetycznych. Następnie analiza tych kryzysów doprowadziła badaczy do wyróżnienia katalogu blizn, które recesje zostawiały na gospodarkach i społeczeństwach. Najczęściej pojawiały się: spowolnienie rozwoju technologicznego wywołane brakiem środków na inwestycje rozwojowe, fala bankructw dobrze zapowiadających się start-upów czy erozja kapitału ludzkiego wywołana przedłużającymi się okresami bezrobocia. Wszystkie te blizny oznaczały nie tylko przykrą utratę ekonomicznego potencjału. One także przekładały się na wolniejsze tempo rozwoju gospodarczego po kryzysie.
Główne odkrycie Aikmana i kolegów można więc przełożyć na metaforę burzy na morzu w sposób następujący. To nie jest tak, że po przeczekaniu sztormu marynarze wychodzą na pokład, rozwijają żagle i płyną dużo szybciej niż kiedykolwiek. Historia kryzysów minionego półwiecza pokazuje coś innego. Kończy się burza, oni wychodzą, patrzą w czyste niebo i – owszem – płyną dalej. Ale z duszą na ramieniu i lękiem o przeciekający kadłub. I wcale to nie jest radosne „cała naprzód”. ©℗