W ewolucji sztuki wojennej jesteśmy przed przełomem: walki są jeszcze toczone w starym stylu, a dopiero przed nami starcia naszpikowanych najnowszymi technologiami armii.

Wielkie ofensywy oraz starcia frontów, w których brały udział nawet dziesiątki tysięcy żołnierzy, przestają już zajmować wojskowych strategów. – Im bardziej nowoczesna i zaawansowana technicznie armia, tym mniej żołnierzy walczących na pierwszej linii. Więcej jest na tyłach: są logistykami, pilotami, operatorami dronów, artylerzystami czy łącznościowcami – wyjaśniał historyk i analityk ds. wojskowych Norbert Bączyk („Wojna biednych”, Magazyn DGP z 16 września). – By zwyciężyć, nie musisz mieć wielu żołnierzy na froncie, bo za tobą idzie potężne rozpoznanie i walec ogniowy. Piechota nie musi właściwie walczyć, tylko zajmuje zniszczone pozycje przeciwnika. Ale tak działa armia nowoczesna – dodawał. Jego zdaniem wojna w Ukrainie tak nie wygląda, bo obu stronom brakuje amunicji oraz dobrego rozpoznania, a większość sprzętu jest przestarzała.
W ewolucji sztuki wojennej jesteśmy więc dopiero przed przełomem: walki są jeszcze toczone w starym stylu (choć z mniejszym natężeniem), a dopiero przed nami starcia naszpikowanych najnowszymi technologiami armii. Ale patrząc na wojnę obronną, którą prowadzi Ukraina, można pokusić się o kilka wniosków, jak może wyglądać konflikt w niedalekiej przyszłości.

Rezerwy, głupcze

W dobrze wyposażonych armiach dystans do przeciwnika faktycznie będzie się coraz bardziej zwiększał, a uderzenia będą precyzyjniejsze. W konflikcie za naszą wschodnią granicą widać to po dostawach nowoczesnych systemów artyleryjskich, m.in. amerykańskich HIMARS-ów, mogących razić cele w odległości aż 70 km (artyleria dalekiego zasięgu z odpowiednimi pociskami może strzelać na odległość 300 km). W tak prowadzonej wojnie sprawdzają się również polskie armatohaubice Krab, wyrzucające pociski na odległość 40 km. Z kolei Rosjanie razili ukraińskie cele w odległości setek kilometrów od miejsca wystrzelenia za pomocą pocisków Iskander czy Kalibr.
Jak wyglądają możliwości dalekiego i precyzyjnego uderzenia polskiego wojska? Na przykład nasze samoloty F-16 już są w stanie odpalać pociski JASSM, mogące razić cele w odległości nawet 400 km, a zaraz dotrą do nas pociski JASSM-ER, których zasięg to tysiąc kilometrów. Nie zmienia to faktu, że wciąż nie mamy środków rozpoznania zdolnych widzieć tak daleko. Dzisiaj musimy w tej materii polegać na sojusznikach, choć także to ma się zmienić.
Jak precyzyjna może być dzisiejsza broń, można było się przekonać choćby podczas ataku Amerykanów w Kabulu kilka tygodni temu. Wtedy zabito stojącego na balkonie domu lidera Al-Kaidy Ajmana al-Zawahiriego – specjalny pocisk Hellfire (nie miał ładunku wybuchowego, by nie spowodować dodatkowych ofiar) wystrzelono z krążącego bezzałogowca, którego operator zapewne znajdował się w odległości tysięcy kilometrów. Na marginesie można zauważyć, że większa odległość nie oznacza, że zabijanie nie ma wpływu na zdrowie psychiczne – także operatorzy bezzałogowych statków powietrznych cierpią na PTSD.
Precyzyjne uderzenia na odległość to pierwsza faza konfliktu. Jeśli będzie on trwał dłużej niż kilkanaście tygodni, aktualna pozostaje stara żołnierska prawda: wojnę wygrywa się rezerwami. Ale to nie oznacza, że w wyniku zarządzonej „częściowej mobilizacji” strona rosyjska automatycznie zwycięży w Ukrainie. W tym kontekście warto spojrzeć na to, co zrobili obrońcy, bo Kijów już na samym początku agresji ogłosił mobilizację. W ciągu sześciu miesięcy jego armia z ok. 200 tys. urosła do, jak podają, 700 tys. żołnierzy. – A ich potencjał mobilizacyjny wciąż się nie wyczerpał. Kilka tygodni temu przestali przyjmować wolontariuszy, bo uznali, że siły, które mają, są wystarczające do osiągnięcia celów – mówi Konrad Muzyka, analityk spraw wojskowych z Rochan Consulting.
To, że Ukraina ma więcej wojsk w strefie konfliktu, jest jedną z przyczyn udanej kontrofensywy na Charkowszczyźnie. Z mobilizacją Ukraińców upada mit tego, że współczesne pole walki wymaga tylko doskonale wytrenowanych specjalistów. Zdolność ukraińskich rekrutów do szybkiej nauki obsługi zachodniego sprzętu, a z drugiej strony łatwość obsługi uzbrojenia, sprawiają, że już po kilku tygodniach pod dobrym dowództwem są w stanie walczyć.
Wojskowe porzekadło dotyczące rezerw dotyczy także sprzętu. Bo gdy konflikt się przedłuża, po zużyciu tej nowoczesnej i precyzyjnej amunicji i najnowszych pojazdów, z czeluści magazynów wyciąga się każdy dostępny sprzęt. W tym wypadku także powinniśmy wyciągnąć wnioski, bo na razie ilość amunicji do krabów, którą dysponuje Wojsko Polskie, pozwoli na prowadzenie nam wojny przez około dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę, że Ukraina właśnie zaczyna ósmy miesiąc zmagań, to zdecydowanie za mało.

Reguły te same

To, co się w pewnym sensie łączy z rezerwami, to fakt, że w wojnie niedalekiej przyszłości obrońcami staną się praktycznie wszyscy. O tym, jakie lekcje możemy wyciągnąć z Ukrainy, opowiadał gen. Wiesław Kukuła, dowódca Wojsk Obrony Terytorialnej. – Strategicznym wnioskiem jest pozytywne zweryfikowanie obrony powszechnej jako modelu obrony państwa oraz roli, jaką odgrywa w jej kształtowaniu obrona terytorialna. Rozwijająca m.in. odporność lokalnych społeczności, ich zdolność do obrony i samoobrony oraz kształtująca postawy obronne obywateli – tłumaczył.
To oznacza, że w nowoczesnych wojnach będą brać udział całe społeczeństwa – tak więc nawet jeśli na pierwszej linii frontu będzie coraz mniej żołnierzy, to na tyłach liczba osób zaangażowanych w wysiłek wojenny, także cywilnych, będzie olbrzymia. Obrona powszechna łączy się także z tym, że duża liczba obywateli powinna mieć za sobą przeszkolenie wojskowe i wydaje się, że w Polsce idziemy w tę stronę.
Trzeba tu dodać jeszcze dwie kwestie. Pierwsza: być może nie każdy agresor będzie się posuwał do takich bestialstw i ludobójstwa jak Rosjanie, ale to, że atakowane będą cele infrastruktury krytycznej, jak elektrownie, elektrociepłownie czy sieci przesyłowe, wydaje się oczywiste. Bo uderzenie w jeden punkt może mieć wpływ na egzystencję dziesiątek czy setek tysięcy ludzi. I druga: wojsko coraz częściej korzysta z technologii cywilnych. – W działaniach wojennych widać, że używane są technologie cywilne, jak choćby system łączności satelitarnej Starlink. Kiedyś to głównie wojsko dysponowało rozwiniętymi środkami łączności, dzisiaj przewagę ma strona cywilna – tłumaczy Mariusz Cielma, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”. Doskonałym przykładem tego trendu jest choćby używanie na polu walki cywilnych bezzałogowców. Choć trzeba zaznaczyć, że ich żywotność jest ograniczona i rzadko udaje im się przetrwać dłużej niż kilka dni.
Jak więc będzie wyglądać wojna przyszłości? – W perspektywie 10–15 lat to będzie rozwinięcie tego, co widzimy teraz: dalsze dążenie do zapewnienia sobie lepszego rozpoznania i świadomości sytuacyjnej. Zapewne będziemy mieli do czynienia z nieco większą automatyzacją, np. uzbrojenie będzie podpowiadać żołnierzom, co mają robić – odpowiada Cielma. I dodaje, że postęp technologiczny na pewno będzie widoczny też w innych dziedzinach, choćby właśnie w platformach bezzałogowych. Narzędzia przechodzą ewolucję, ale zasady gry się nie zmieniają.
Do czasów rodem z filmów s.f., gdzie po obu stronach walczą żołnierze roboty, jest bardzo daleko. Dlatego dalej tak istotni będą wyszkoleni i doświadczeni dowódcy, morale żołnierzy, wsparcie polityczne i społeczne. I oczywiście działający sprzęt i logistyka. Choć teoria i papier przyjmą wszystko, to wojna w Ukrainie i zdrowy rozsądek podpowiadają, że w najbliższych latach w sposobie prowadzenia wojen wielkiej rewolucji nie będzie.
Ilość amunicji do krabów, którą dysponuje Wojsko Polskie, pozwoli na prowadzenie nam wojny przez dwa tygodnie. Biorąc pod uwagę, że Ukraina właśnie zaczyna ósmy miesiąc zmagań, to zdecydowanie za mało