Bliski Wschód nie będzie ani amerykański, ani rosyjski. Równie mało prawdopodobne, by miał kiedykolwiek stać się chiński. Już jest – a pewnie będzie coraz bardziej – swój własny

Bliski Wschód – kolebka wielkich, starożytnych cywilizacji oraz pole konfliktów, które współkształtowały nasz dzisiejszy świat. I gigantyczna stacja benzynowa, przecięta jednym kluczowym (Kanał Sueski) i paroma pomniejszymi szlakami komunikacyjnymi, ważnymi dla globalnej gospodarki. A także generator problemów, których echa potrafią odbić się tysiące kilometrów dalej. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że stał się teraz przedmiotem rywalizacji USA (ewentualnie: całego Zachodu) i Rosji. To półprawda ocierająca się o bycie całą nieprawdą. Błąd wynika pewnie po części z nadmiernej skłonności do stosowania historycznych kalek – w tym przypadku analogii do dawnej rywalizacji pomiędzy USA a ZSRR. Po części zaś z przeceniania siły Federacji Rosyjskiej (nie mylmy bezczelności z realnym potencjałem) przy jednoczesnym niedocenianiu ambicji Chińskiej Republiki Ludowej. I wreszcie z niedostrzegania zmian, które w ostatnich dekadach zaszły na samym Bliskim Wschodzie. Na przykład bezprecedensowych inwestycji w nowe technologie, które mają zastąpić dotychczasowe źródło bogactwa – ropę – po zakończeniu ery paliw kopalnych. Ale także pojawienia się w regionie nowych aspiracji – bycia podmiotem, a nie przedmiotem polityki globalnej.
To nie znaczy, że reprezentujący mocarstwa zewnętrzne politycy nie mają czego na Bliskim Wschodzie szukać. Wręcz przeciwnie: warto tam jeździć, rozmawiać, handlować, czasami wojować, a w przerwach tkać misterną sieć wpływów i zależności. Sukces odniosą jednak ci, którzy zamiast szukać tam posłusznych wasali, postawią na relacje partnerskie z kluczowymi graczami regionalnymi. I którzy zdołają działać zgodnie ze starą, dobrą zasadą „divide et impera”. A jest kogo dzielić. I czym (współ)rządzić.

Regionalna szachownica

Wschodnią część tego, co zazwyczaj nazywa się Bliskim Wschodem, stanowi Iran. Kraj będący spadkobiercą pradawnej Persji, z dominującą szyicką odmianą islamu, niegdyś powierzchownie zmodernizowany przez szacha Mohammada Rezę Pahlawiego, a potem na lata zatrzymany w rozwoju przez ultrakonserwatywnych ajatollahów. Dzisiaj jest poważnym graczem regionalnym, częściowo dzięki ostrożnym reformom, które co prawda nie naruszają ideowych fundamentów teokracji, ale pozwalają coraz lepiej wykorzystać niebagatelny potencjał społeczny i ekonomiczny, a także dzięki bardzo asertywnej polityce zagranicznej i bezpieczeństwa.
Do irańskich atutów należy zaawansowany program nuklearny. Teheran wciąż podkreśla jego wyłącznie pokojowy charakter, ale jednocześnie puszcza oko do publiki wewnętrznej i zewnętrznej. W gruncie rzeczy chodzi bowiem o prężenie muskułów. Bomba atomowa, nawet potencjalna, to dźwignia polityczna i narzędzie budowy autorytetu wśród milionów mieszkańców regionu. Sygnał, że oto objawia się nowa potęga gotowa rzucić militarne wyzwanie znienawidzonemu Izraelowi i stojącej za nim Ameryce. W dużej mierze to fikcja, ale nie takie fikcje zręczni politycy i propagandziści sprzedawali ludowi jako prawdę.
Nowa generacja przywódców Bliskiego Wschodu zrozumiała już, że nie musi się zapisywać na trwałe do drużyn, których liderami i trenerami są stolice starych potęg globalnych
Bardziej realne narzędzia do poszerzania swych wpływów, którymi dysponuje Teheran, to pokrywająca niemal cały region siatka nielegalnych organizacji zasilanych pieniędzmi, sprzętem i fachową wiedzą przez irańskie resorty siłowe. Perła w koronie to Hezbollah, faktycznie współrządzący Libanem, a jednocześnie odpowiedzialny za serię zamachów terrorystycznych i operacji zbrojnych, m.in. w Syrii. Ale niebagatelną rolę odgrywają też takie ugrupowania jak choćby ruch Huti w Jemenie – zwalczający prozachodnie rządy i od lat prowadzący wojnę przeciwko oskarżanym o kolaborację z USA i Izraelem sunnitom.
Iran sięga coraz dalej: akurat w środę szef Hezbollahu zagroził akcjami zbrojnymi, które sparaliżują wydobycie z pól naftowych i gazowych na Morzu Śródziemnym, jeśli negocjacje dotyczące rozgraniczenia strefy izraelskiej i libańskiej nie pójdą po myśli lokalnych sojuszników Teheranu. Pierwsze demonstracje siły z użyciem dronów już się odbyły na początku lipca.
Na drugim regionalnym biegunie – i to nie tylko w sensie geograficznym – znajduje się Izrael. Państwo żydowskie, wyrąbane niegdyś orężem i zręczną polityką niemal w sercu islamskiego świata, nowoczesne i dobrze zorganizowane, a przy tym prowadzące bardzo twardą politykę wobec palestyńskiej mniejszości, przez lata uchodziło za wiernego sojusznika Waszyngtonu. Dziś sytuacja jest bardziej zniuansowana, bo odejście pokolenia ojców założycieli oraz napływ migrantów z byłego ZSRR zmieniły poważnie jakość i kierunki polityki wewnętrznej. Modyfikacjom uległy także koncepcje polityki zagranicznej, acz po drodze politycy i szefowie służb specjalnych Izraela (akurat w tym przypadku to dwa mocno przenikające się światy) zbudowali sobie przy pomocy gigantycznej, bogatej i wpływowej diaspory żydowskiej skuteczne narzędzia do wpływania na politykę światowego supermocarstwa. Są one wykorzystywane m.in. do powstrzymywania Iranu, nie bez racji postrzeganego przez Izraelczyków jako najpoważniejszy przeciwnik i zagrożenie.
Obok mamy Egipt, kraj kontrolujący Kanał Sueski, ludny, relatywnie silny militarnie, choć targany ogromnymi sprzecznościami wewnętrznymi. Na północy regionu – Turcję, z jej tradycją polityczną sięgającą złotych lat Imperium Osmańskiego i marzeniem o jego odbudowie, zręcznie rozgrywającą swych dawnych arabskich poddanych mieszanką sprytu, pieniądza i siły, potrafiącą postawić się Amerykanom (bądź co bądź głównemu sojusznikowi w ramach NATO). Kraj potrafi przejściowo wejść w poważne konflikty z Izraelem nie tylko w celu ochrony swych bieżących interesów, lecz także po to, by podnieść swój autorytet w oczach arabskiej ulicy. A przy tym prowadzi od lat rozgrywkę z Iranem wokół wpływów nad Morzem Kaspijskim i w Syrii, w której dyplomacja miesza się z działaniami wywiadowczymi, wojskowymi i biznesem.
Układankę dopełniają w większości konserwatywne, sunnickie monarchie rejonu Zatoki Perskiej. W tym Zjednoczone Emiraty Arabskie z ich ambitnym, nieźle się rozpędzającym programem kosmicznym, zmieniające ostatnio swą dawną, „jastrzębią” politykę angażowania się w liczne konflikty regionalne, w pragmatyczne kontakty handlowe i dyplomatyczne z bardzo różnymi partnerami. I przede wszystkim Arabia Saudyjska – być może kluczowa dla dalszej rozgrywki.

Saudyjski hetman

Pustynny kraj ze stolicą w Rijadzie jest czołowym producentem ropy naftowej; dysponuje niemal 30 proc. jej globalnych zasobów. Prawie półmilionowa, nieźle wyszkolona i wyekwipowana armia oraz sprawne i wszechmocne służby specjalne to kolejne wyznaczniki potęgi.
Arabia Saudyjska to jedna z nielicznych na świecie monarchii absolutnych, rządzona formalnie przez króla Salmana ibn Abd al-Aziz Al Su’uda, ale faktycznie przez jego syna – księcia koronnego (czyli następcę tronu) Mohammeda bin Salmana zwanego często MbS. Ten trzydziestokilkulatek bardzo szybko zdobył bogate doświadczenie polityczne, m.in. jako oficjalny doradca ojca, gdy ten pełnił różne funkcje administracyjne, oczekując w kolejce do tronu. Gdy wreszcie w roku 2015 Salman senior został królem, MbS objął stanowisko ministra obrony i rychło dał się poznać jako sprawny organizator i zręczny dyplomata. To w dużej mierze jego zasługą było uczynienie z Arabii Saudyjskiej lidera sunnickiej koalicji zwalczającej proirańską rebelię w Jemenie (choć zapłacił za te działania oskarżeniami o „destabilizowanie regionu”, ogłaszanymi m.in. jako kontrolowane przecieki z niemieckiego wywiadu BnD).
Znacznie ważniejsze politycznie okazało się zdobycie przezeń wpływów w saudyjskich służbach specjalnych. To przy ich pomocy brutalnie wyeliminował licznych wujów i kuzynów ustawiających się w kolejce do królewskiej sukcesji. Przy okazji najbardziej spektakularnej z tych operacji, podczas której w 2017 r. w areszcie (luksusowym, ale jednak) znalazło się paruset członków rodziny królewskiej, wyższych urzędników oraz powiązanych z dworem biznesmenów, za jednym zamachem poważnie postraszył wszystkich, którzy dopuszczali się nadmiernej jak na gusta młodego księcia korupcji, a także znacząco zwiększył swój prywatny majątek i środki kontrolowanych przez siebie fundacji (zwolnienie wielu zatrzymanych wiązało się bowiem z sowitym okupem).
Mohammed bin Salman pokazał twardą rękę, prawdopodobnie zlecając, a przynajmniej autoryzując, zabójstwo niewygodnego dla dynastii rządzącej (a zwłaszcza dla niego samego) dziennikarza Jamala Khasoggiego. Przebywający od 2017 r. na emigracji w USA publicysta i komentator zaginął w październiku 2018 r. po zwabieniu go do saudyjskiego konsulatu w Stambule. Rychło wyszło na jaw, że został tam zamordowany, a jego ciało poćwiartowano i rozpuszczono w kwasie. Skandal popsuł nie tylko relacje turecko-saudyjskie (przy okazji pojawiły się poszlaki wskazujące na inwigilację saudyjskich placówek konsularnych i dyplomatycznych przez służby tureckie), lecz także naraził księcia i cały ród na daleko idący ostracyzm na Zachodzie. Biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Praw Człowieka opublikowało obszerny raport, w którym uznano odpowiedzialność władz w Rijadzie za „pozasądową egzekucję z premedytacją”. Te zaś próbowały udawać, że mordercy działali na własną rękę. Nie pomogło: nawet najlepszy sojusznik Saudów w świecie zachodnim, czyli Amerykanie, zaczęli w pewnym momencie traktować następcę tronu jak trędowatego.
„Krwawy książę” stoi jednak także za konsekwentnym programem modernizacyjnym swego kraju. Do 2030 r. ma on doprowadzić Saudów do uniezależnienia dobrobytu karaju od eksportu ropy naftowej, stawiając na usługi cyfrowe i zrównoważony rozwój. Promuje też ostrożne, ale dostrzegalne reformy związane z pozycją kobiet oraz ograniczeniem roli policji religijnej. W polityce zagranicznej zaś, przynajmniej do wybuchu sprawy Khasoggiego, opowiadał się bardzo wyraźnie za ścisłym sojuszem z USA i w dodatku za normalizacją stosunków z Izraelem.

Amerykańskie nowe otwarcie

W tej sytuacji trudno nie docenić trafności sformułowania, którego użył na swoim profilu w mediach społecznościowych Krzysztof Płomiński, eksambasador RP w Iraku i właśnie w Arabii Saudyjskiej, jeden z najlepszych w Polsce znawców regionu. Komentując parę dni temu przygotowania do podróży prezydenta USA na Bliski Wschód, napisał on, że „na izraelskim etapie wizyty trudno oczekiwać nowości, a na palestyńskim cudu”, natomiast najważniejsze i najciekawsze rozegra się w finale, czyli podczas bilateralnych rozmów amerykańsko-saudyjskich oraz szczytu przywódców państw Zatoki z udziałem MbS i Bidena.
I rzeczywiście: jak wynika z dotychczasowych doniesień agencyjnych, o pierwszej części bliskowschodniej wizyty prezydenta USA za jakiś czas trudno będzie powiedzieć coś więcej niż to, że się odbyła. I że pewnie nastąpiła zbyt późno, bo skoncentrowanie się administracji amerykańskiej na Dalekim Wschodzie i wojnie w Ukrainie jednak nadmiernie odciągnęło jej uwagę od tego, co dzieje się w Lewancie i okolicach.
Owszem, potwierdzono wspólną amerykańsko-izraelską determinację do powstrzymywania zakusów Iranu, a Biden wydusił z siebie w wywiadzie dla izraelskiej telewizji, że „w ostateczności” jest gotów użyć w stosunku do Teheranu siły. Obwieścił też, że „nie trzeba być Żydem, aby być syjonistą”. Czy wpłynie to znacząco na powstrzymywanie i odstraszanie państwa ajatollahów – wątpliwe. Czy podpisane w tle porozumienia o współpracy technologicznej i handlowej wpłyną znacząco na relacje Waszyngtonu z Izraelem, dadzą nowy impuls do „przeciągania” państwa żydowskiego z powrotem w pełni na stronę zachodnią? Raczej nie – rząd Ja’ira Lapida nadal będzie mieć sporo powodów, by korzystać ze wsparcia USA w rozgrywce z Iranem, ale nie dawać wiele w zamian w równoległej grze Waszyngtonu przeciw Moskwie. I wreszcie, czy kilka ogólników wygłoszonych pod adresem Palestyńczyków przybliży przełom w sprawie Jerozolimy i Zachodniego Brzegu? „Wątpliwe” to najlżejsze słowo. Sam fakt spotkania prezydentów z USA i Autonomii to co prawda ważny gest dyplomatyczny, podobnie jak sygnał o skłonności do przywrócenia konsulatu w Jerozolimie, ale to wciąż daleko mniej, niż oczekiwałaby strona arabska, by móc odzyskać zaufanie do dobrej woli Ameryki.
Co innego spotkania w Arabii Saudyjskiej. Podczas nich – być może jeszcze w piątek – mogą się rozstrzygnąć tak ważne kwestie jak podniesienie na wyższy poziom amerykańsko-izraelsko-sunnickiej kooperacji mającej na celu wypychanie wpływów irańskich z Libanu, Syrii, Iraku, Jemenu i paru pomniejszych punktów zapalnych. A także ewentualnej skłonności Saudów i innych ważnych graczy z grupy OPEC do zwiększenia wydobycia ropy i złagodzenia w ten sposób kryzysu energetycznego na świecie. Nawet jeśli nie uda się tego załatwić od ręki, to zapewne bezpośrednie rozmowy przybliżą takie rozwiązanie.
Odnośnie do pierwszej kwestii – zapewne oznaczałoby to ostateczny krach znajdujących się i tak w impasie negocjacji wielostronnych w sprawie ograniczenia sankcji handlowych wobec Iranu w zamian za ponowne poddanie międzynarodowej kontroli jego programu nuklearnego i rezygnację przez Teheran ze wzbogacania uranu do poziomu umożliwiającego produkcję broni jądrowej. Izrael i monarchie sunnickie są zresztą w tym zakresie wyjątkowo solidarne – i od dawna kibicują niepowodzeniu tego dialogu, nie bez podstaw uznając, że strategiczne korzyści z kontroli irańskiego programu będą mniejsze niż ryzyko związane z odblokowaniem irańskiego eksportu. To oznaczałoby zwiększenie puli środków, które Teheran będzie mógł przeznaczyć na wspieranie przeróżnych działań dywersyjnych.
W kwestii drugiej – Biden ma o co grać, bo wysokie ceny deficytowej ropy obniżają jego notowania w polityce wewnętrznej, a przy tym stawiają pod znakiem zapytania skuteczność zachodnich sankcji przeciwko Rosji, ułatwiając przy tym zaś Kremlowi finansowanie dalszej agresji. „Biden potrzebuje Saudyjczyków, aby zwiększyli produkcję ropy, aby utrzymać w ryzach światowe ceny energii” – napisał na łamach „Washington Post” Fred Ryan, dodając, że wyjazd to „wiadomość, że Stany Zjednoczone są gotowe odwrócić wzrok (od sprawy Khasoggiego i praw człowieka – przyp. W.S.), gdy w grę wchodzą ich interesy handlowe”.

Pojedynek korespondencyjny

I trudno się dziwić, bo ze swojej strony Władimir Putin nie zasypia gruszek w popiele. Za parę dni ma wyruszyć w swą drugą podróż zagraniczną od 24 lutego. Celem będzie Teheran, gdzie ma dojść do rozmów zarówno z prezydentem Ebrahimem Ra’isim, jak i z Recepem Tayyipem Erdoğanem. To w dużej mierze licytacja propagandowa, mająca pokazać, że Rosja wciąż dysponuje zdolnościami do aktywnej polityki na Bliskim Wschodzie. Brutalna prawda jest jednak taka, że Putin jedzie do Irańczyków po prośbie – najprawdopodobniej chce sfinalizować sprawę przekazania armii rosyjskiej irańskich dronów (swoją drogą – co za upokorzenie dla kraju uważającego się za globalne mocarstwo militarne i do niedawna będącego jednym z czołowych eksporterów uzbrojenia!).
Ale rosyjska propaganda nie daje za wygraną – m.in. w niemieckich mediach pojawiły się niedawno analizy „niezależnych ekspertów” podkreślające rzekomy powrót Moskwy do wielkiej gry o newralgiczny region. I znów – nie liczy się prawda, ważniejsze, w co uwierzy opinia publiczna, więc to może się udać, przynajmniej częściowo i na krótką metę. Tym bardziej że Iran, starający się o członkostwo w grupie BRICS, będzie zainteresowany w nadaniu wizycie rosyjskiego satrapy odpowiedniej oprawy ceremonialnej. Jednocześnie Teheran toczy własne, choć wciąż niezbyt zaawansowane, rozmowy bezpośrednio z Arabią Saudyjską. To oznacza, że w jakiejś perspektywie może się zamknąć okno czasowe, w którym amerykańskie wsparcie dla Saudów i spółki w obliczu irańskiego zagrożenia przestanie być aż tak atrakcyjne, jak jest obecnie.
W tle, po cichutku, buduje swą pozycję w regionie gracz o wiele silniejszy niż Rosja – Pekin. Zdolny zaoferować znacznie atrakcyjniejszą współpracę handlową i silniejsze wsparcie dyplomatyczne na forum organizacji międzynarodowych lub w negocjacjach z partnerami z innych kontynentów. W tym kontekście możliwe jest zresztą, że dość rozpaczliwa akcja bliskowschodnia Putina jest faktycznie wymierzona nie tyle w Zachód, ile w chińskiego smoka, i ma pozwolić Moskwie na zachowanie ostatnich argumentów przetargowych w rozmowach z Pekinem.
Tyle że nowa generacja przywódców regionalnych – dobrymi przykładami są tu zarówno Erdoğan, jak i znacznie młodszy od niego Mohammed bin Salman (zwłaszcza on!) – zrozumiała już, że nie musi jak poprzednicy zapisywać się na trwałe do drużyn, których liderami i trenerami są stolice starych potęg globalnych. Ci ludzie uwierzyli (czasem jeszcze trochę na wyrost, ale już nie bez realnych podstaw), że stać ich na samodzielną grę – w której ich własne interesy są ważniejsze niż cudze, zewnętrzne rozgrywki. Dlatego coraz śmielej manewrują pomiędzy owymi potęgami, biorąc, co się da, i jak najmniej oddając w zamian.
Swoją drogą – ta emancypacja polityczna i strategiczna wielu państw bliskowschodnich jest znaczącym, a chyba wciąż niedocenianym trendem współczesności. I nie ma się co oszukiwać, że pozostanie to bez wpływu na kierunki myślenia politycznego, a w konsekwencji także na wydarzenia w naszej części świata. Niekoniecznie zresztą z pozytywnym skutkiem, bo w entuzjastycznym pędzie i wzorowaniu się niektórych zachodnich polityków na bliskowschodnich liderach łatwo przegapić pewien drobiazg. W Europie nie rosną petrodolary. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji