Wiele już napisano o kryzysie 2008 r. i jego konsekwencjach dla światowej polityki. Nie jest np. żadną tajemnicą, że to właśnie w czasie dekady tzw. wielkiej stagnacji (2008–2020) na Zachodzie doszło do rozkwitu populizmu. W wielu krajach rozwiniętych stare, zasiedziałe partii polityczne (chadecje, ugrupowania liberalne i socjaldemokratyczne) musiały się posunąć i podzielić władzą z antyestablishmentowcami. W każdym przebiegało to inaczej, ale ogólny wzór da się dość łatwo wyczytać.
Dlaczego to właśnie kryzys z 2008 r. stał się katalizatorem zmian? Przecież procesy, które krytykują populiści (społeczne skutki globalizacji i migracji, stagnacja płac klasy robotniczej, zwijanie państwa dobrobytu na skutek kolejnych odsłon polityki oszczędnościowej) były widoczne już przed upadkiem Lehman Brothers. Mimo to przed 2008 r. partie populistyczne były – co najwyżej – dziwacznym marginesem sceny politycznej. Nie miały szans na zdobycie większych przyczółków parlamentarnych, zrozumienia mediów, o realnej władzy już nie wspominając. Dlaczego?
Ciekawą odpowiedź przynoszą Luigi Guiso, Massimo Morelli, Tommaso Sonno i Helios Herrera w tekście „The Financial Drivers of Populism in Europe” (Motory finansowe populizmu w Europie). Autorzy to ekonomiści specjalizujący się w badaniu sytuacji finansowej gospodarstw domowych. Ich zdaniem dopiero kryzys finansowy 2008 r. (i lat kolejnych) sprawił, że niepewność wkradła się w życie klasy średniej, rodząc jej niezadowolenie i gniew. A dopiero jak klasa średnia zaryczy, to coś się w liberalnej demokracji rusza.
Pozostało
71%
treści
Reklama