Inwazja Rosji na Ukrainę może odsunąć realizację ambitnych celów społecznych na dekady.

Już kilkaset koncernów zagranicznych wycofało się w ostatnich dniach z Rosji lub zrobi to w najbliższym czasie. Wśród nich znalazły się flagowe spółki zachodniego (czytaj: amerykańskiego) świata, takie jak: Microsoft, McDonald’s czy Coca-Cola. Na razie wciąż zostają tam największe korporacje tytoniowe, chociaż to też może się zmienić. Jedna z nich, brytyjski Imperial, już zawiesiła działalność w Rosji. Mieszkańcy tego kraju będą musieli się też obejść m.in. bez Windowsa (nie będzie aktualizacji ani dostępu w nowych komputerach), Apple’a i Netflixa. Twierdzenie, że na naszych oczach opada kolejna żelazna kurtyna, brzmi już jak truizm i banał. Izolacja Moskwy będzie jednak miała niebagatelne konsekwencje dla Polski, która stanie się państwem frontowym w pełnym tego słowa znaczeniu. Nawet jeśli uda się obronić suwerenność Ukrainy, to nasza granica z Rosją wydłużyła się o ponad 400 km – trudno dziś bowiem uznać Białoruś za niezależne państwo. Ten nowy stan rzeczy przynosi Polsce kilka korzyści – jak konsolidacja NATO oraz zwrot w polityce UE wobec Rosji. Nasza pozycja międzynarodowa zapewne wzrośnie, bo o państwo frontowe trzeba dbać, a nawet czasem dyplomatycznie dopieszczać. Czego dowodem choćby przyspieszona dostawa dwóch baterii Patriot i seria wizyt najwyższych władz USA, z wiceprezydent Kamalą Harris na czele. Jednak zwiększenie szeroko rozumianego bezpieczeństwa nad Wisłą będzie wymagać podjęcia przez państwo sporego wysiłku, który może stanąć na przeszkodzie wzrostowi poziomu życia i wzmocnieniu ochrony socjalnej.
Euro albo jastrzębia polityka
Ciężkie czasy czekają polskiego złotego. Niedawno za jedno euro w pewnym momencie trzeba było płacić niemal 5 zł, co jest poziomem powyżej granicy opłacalności importu (według Narodowego Banku Polski to 4,82 zł). Gdy ustaną działania zbrojne w Ukrainie, złoty zapewne zacznie się stabilizować. W przyszłości nie możemy jednak wykluczać szoków walutowych. Każde nowe napięcie będzie skutkować odpływem inwestorów do bezpiecznych przystani – np. szwajcarskiego franka (co będzie utrapieniem setek tysięcy frankowiczów) – i osłabieniem naszej waluty. NBP i Rada Polityki Pieniężnej będą musiały diametralnie zmienić swoją strategię. Niestety ekspansywna polityka monetarna nad Wisłą w ostatnich latach odejdzie do lamusa. Przed rozpoczęciem wojny przewidywany poziom stóp procentowych w perspektywie kilku miesięcy wynosił 4 proc. To jednak pieśń przeszłości – stopa referencyjna NBP już 9 marca sięgnęła 3,5 proc. Umocnienie złotego będzie wymagać kolejnych podwyżek, co odbije się na sytuacji mieszkaniowej Polaków, bo spadnie zdolność kredytowa tysięcy młodych ludzi potrzebujących własnego dachu na głową.
W państwie frontowym bank centralny musi utrzymywać wysokie rezerwy walutowe, aby móc regularnie interweniować w celu ochrony stabilności krajowej waluty. Obecne rezerwy NBP są bardzo duże – w zeszłym roku sięgnęły 163 mld dol. (trzykrotnie większa gospodarczo Rosja, przygotowując się do wojny, zgromadziła czterokrotnie większe). Aktywa rezerwowe w ostatnich kilkunastu latach szybko rosły dzięki napływowi funduszy unijnych. Ministerstwo Finansów wymienia je na złote w NBP, dzięki czemu nasz bank centralny otrzymuje europejską walutę, a beneficjenci funduszy dostają środki już w złotówkach. Problem w tym, że możliwości gromadzenia w ten sposób rezerw będą w kolejnych latach spadać. Wraz ze wzrostem PKB Polska będzie powoli się przesuwać w Unii z pozycji beneficjenta na pozycję płatnika. Do tego dochodzi wciąż nierozwiązany spór rządu z Brukselą, który wstrzymuje wypłatę pieniędzy z Funduszu Odbudowy.
Rozwiązaniem problemu niestabilności waluty może być przyjęcie euro, tak jak zrobiły to państwa bałtyckie. Według Richarda Milne z „Financial Timesa” w nadchodzących latach staną się one nie tyle państwami frontowymi, ile kolektywnym odpowiednikiem Berlina Zachodniego z czasów zimnej wojny. Przyjęcie europejskiej waluty bez wątpienia ochroniłoby nas przed szokami walutowymi wynikającymi z położenia w niespokojnym miejscu na mapie świata. Równocześnie jednak uniemożliwiłoby prowadzenie suwerennej polityki monetarnej. Skutki tego odczuwają właśnie Litwa i Estonia, w których dwucyfrowa inflacja zawitała już pod koniec zeszłego roku. Same nie mogą podnieść stóp procentowych, a Europejski Bank Centralny utrzymuje je na poziomie bliskim zera, biorąc pod uwagę sytuację gospodarczą w całej strefie, czyli także w pogrążonych w marazmie państwach Europy Południowej. Czeka więc nas albo jastrzębia polityka NBP, albo przyjęcie euro, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Skąd wziąć pieniądze
Spodziewajmy się także zmian w polityce budżetowej państwa. Chodzi m.in. o wzrost nakładów na wojsko do 3 proc. PKB w przyszłym roku, co zapowiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński. Bez wątpienia polska armia potrzebuje modernizacji i inwestycji, szczególnie w zakresie obrony przeciwrakietowej. W Ukrainie Rosja udowodniła, że o ile jej żołnierze sił lądowych to w sporej części zagubiona gromada młodzieży z Syberii, o tyle jej rakiety potrafią siać ogromne spustoszenie. A obrona przeciwrakietowa kosztuje. Nasza umowa z 2018 r. na zakup dwóch baterii Patriot opiewa na 16 mld zł. Przy czym mówimy o zaledwie pierwszym etapie programu modernizacyjnego polskich sił zbrojnych „Wisła”. Zważywszy na skalę potrzeb i nagłe pogorszenie się naszej sytuacji geopolitycznej, te 3 proc. PKB może się okazać niewystarczające. Wszak wchodzą do tego m.in. wojskowe świadczenia emerytalne. Otoczony przez wrogów Izrael wydaje na armię prawie 6 proc. PKB.
Trzeba będzie również zwiększyć wydatki na bezpieczeństwo publiczne. Chodzi zwłaszcza o dofinansowanie Straży Granicznej, która w zeszłym roku miała pełne ręce roboty na granicy z Białorusią, a także walkę z zagrożeniami w cyberprzestrzeni. Obecnie na bezpieczeństwo wewnętrzne wydajemy 2,3 proc. PKB, czyli jedną czwartą więcej niż średnia unijna. Zakładając, że również w tym przypadku nakłady wzrosłyby do 3 proc. PKB, musielibyśmy znaleźć w budżecie dodatkowych ok. 50 mld zł. Najprostszym rozwiązaniem byłoby po prostu zwiększenie budżetu państwa. Teoretycznie mamy tutaj jeszcze spore pole manewru. Wydatki polskiego sektora finansów publicznych w relacji do PKB są wciąż o 4 pkt proc. niższe niż średnia unijna.
Trudno za to stwierdzić, w jaki sposób rząd miałby zdobyć te dodatkowe 50 mld zł. W obecnej sytuacji geopolitycznej finansowanie długiem nie jest rozwiązaniem na dłuższą metę. Rentowność polskich obligacji w warunkach kryzysu będzie rosnąć, a wraz z nią koszt obsługi długu. Już teraz rentowność 10-letnich obligacji RP wynosi niemal 5 proc. – dla porównania niemieckich jest bliska zera, a duńskich jest ujemna. Rząd mógłby podwyższyć podatki najlepiej zarabiającym, tyle że właśnie próbował to zrobić – i poległ. Polski Ład finalnie okazał się kiepską parodią samego siebie, a społeczeństwo okazało się nieprzygotowane mentalnie na progresję podatkową z prawdziwego zdarzenia.
Najprawdopodobniej czeka więc nas kombinacja podwyżki podatków pośrednich i stagnacji wydatków na szeroko rozumianą politykę społeczną – nie tylko świadczenia pieniężne, lecz także politykę mieszkaniową, edukację, a może i ochronę zdrowia. Być może upodobnimy się pod tym względem do krajów bałtyckich, które przeznaczają więcej od Polski na wojsko i bezpieczeństwo publiczne, a na świadczenia społeczne o 3–5 proc. PKB mniej. W budżecie doby nowej zimnej wojny raczej nie będzie miejsca na ambitne programy mieszkaniowe ani waloryzację świadczeń na dzieci. Niepewnych o własne bezpieczeństwo obywateli łatwiej będzie jednak przekonać do cięć w polityce społecznej.
Podwyższanie podatków pośrednich jest stosunkowo proste, a dodatkowe wpływy łatwe do oszacowania – wzrost podstawowej stawki VAT o 1 pkt proc. przyniesie budżetowi dodatkowe ok. 10 mld zł. Oczywiście w większym stopniu uderzy to w osoby niezamożne, lecz będzie neutralne dla przedsiębiorstw. Należy się liczyć z tym, że z powodu napięć w naszym regionie Europy atrakcyjność inwestycyjna Polski spadnie. Jeśli nasz kraj stanie się rynkiem podwyższonego ryzyka, trzeba będzie przyciągać inwestorów na wszystkie możliwe sposoby, bo będą oczekiwać wyższej premii za ryzyko – np. udzielając im jeszcze większych ulg inwestycyjnych niż obecnie. Nieprzypadkowo najniższą stawkę CIT w UE (15 proc.) mają Litwa i Łotwa. Inwestorzy zagraniczni dwa razy się zastanowią przed ulokowaniem pieniędzy w państwie frontowym, a część zapewne przeniesie swój projekt w region Europy, w którym będzie nieco drożej, ale stabilniej. Z biegiem czasu sytuacja zapewne się unormuje – rynki i inwestorzy oswoją się z podwyższonym ryzykiem w naszym regionie i wkalkulują go w koszty. Jednak całkiem prawdopodobne, że w pierwszych latach po wojnie inwestycje zagraniczne spadną lub przynajmniej wyhamują.
Jeśli faktycznie rozpoczyna się właśnie nowa zimna wojna, to próżno szukać powodów do optymizmu. Owszem, oczy świata częściej będą teraz skierowane na Warszawę, ale w warunkach państwa frontowego kostruowanie instytucji społecznych w zachodnioeuropejskim stylu stanie się piekielnie trudne, a niewykluczone, że wręcz niemożliwe. Tak na dobrą sprawę zaczęliśmy budować państwo dobrobytu dopiero kilka lat temu. Inwazja na Ukrainę może odsunąć realizację ambitnych celów społecznych na dekady. Jeśli ktoś twierdzi, że na zachodzących dziś przemianach porządku międzynarodowego wyjdziemy korzystnie, to najpewniej jest niepoprawnym militarystą lub założył geopolityczne klapki na oczy.