Nie chodzi wyłącznie o to, że stanowisko Rosji powtarzają tylko al-Asad, Łukaszenka i Kadyrow. Nawet najwięksi sympatycy Kremla w zachodnim świecie nie są w stanie żyrować opowieści, którą zaserwował sam Putin.

To prawda, że wojny XXI w. Zachód oglądał na żywo i w doskonałej rozdzielczości. Ale jest też prawdą, że najczęściej – mimo uwikłania w wiele z nich – obserwował je z wnętrza dobrze wytłumionego pomieszczenia. Bo choć były oglądane na ekranach telewizorów, komputerów i smartfonów, to jednak oddzialały nas od nich: geograficzny dystans, bariery językowe, kulturowe różnice oraz pejzaż anonimowych dla widza miast. Jak w szpiegowskim serialu „Homeland”: Kabul wygląda jak Damaszek, Bagdad jak Teheran, zaś akcenty antybohaterów – z wyjątkiem agenta Gromowa z Moskwy – brzmią tak samo. Język, którym opisywane były na Zachodzie wojny ostatnich dekad, również zrobił swoje: „interwencje”, „operacje” i „kampanie” rozgościły się na dobre w naszych słownikach.
Z atakiem Rosji na Ukrainę jest inaczej.
Lista sprzeczności
Dziś wojna jest nazywana wojną. Niektórzy podkreślają, że to kwestia zwykłego rasizmu – świat się oburza, bo giną biali ludzie w Europie. To po części prawda. A relacje niektórych korespondentów, którzy podkreślają, że Kijów jest normalnym miastem w Europie – jak gdyby miasta poza Europą nie zasługiwały na to miano i ich bombardowanie nie musiało oburzać – dokładają się do tego wrażenia. Ale to nie całość odpowiedzi. Gdyby rzeczywiście było tak, że cierpienie Europejczyków (nawet tych z postkomunistycznej Europy) budzi sumienie świata, to bylibyśmy tego świadkami już wcześniej. Choćby przy okazji rosyjskiej inwazji na wschód Ukrainy w 2014 r. lub podczas brutalnego tłumienia protestów w Białorusi przez Aleksandra Łukaszenkę latem 2020 r. To, że męki Kijowa przysłaniają dziś udręki bombardowanych w Jemenie albo aresztowanych przez talibów jest faktem. Ale zadecydowało o tym coś więcej niż poczucie kolonialnej wyższości Zachodu wobec krzywdy ludzi w „gównianych państwach” (ang. shithole countries – jak ujął to prezydent Trump).
Rosja, choć jest niezwykle sprawna w wojnie informacyjnej, przegrała na starcie wojnę narracji. Różnica jest kluczowa. Operacje informacyjne, które będą siały zwątpienie, zamęt i strach, będą trwały. Właściwie każdego dnia może wirusowo roznieść się plotka, która roznieci kolejne spory i podziały na Zachodzie lub w samej Ukrainie. Achillesową piętą Europy jest kwestia migracji – i nie powinno dziwić, że lęki oraz fobie związane z przybyszami mogą zostać zdetonowane na nowo. Ale operacja hybrydowa – połączenie ataku hakerskiego na np. elektrownię lub szpital z kampanią dezinformacji – może zasiać panikę. Lecz to nie zmienia jednego: niezależnie od powodzenia prowokacji czy operacji informacyjnych wymierzonych w Europę i USA putinowskie uzasadnienie inwazji nie znajduje zrozumienia niemal nigdzie. I to jest porażka w wojnie narracji.
Nie chodzi wyłącznie o to, że stanowisko Kremla powtarzają tylko-Asad, Łukaszenka i Kadyrow. Po prostu nawet najwięksi sympatycy Kremla w zachodnim świecie nie są w stanie żyrować opowieści, którą zaserwował sam Putin. Bo jak mówić, że toczy się walka w obronie rosyjskojęzycznych obywateli pseudorepublik na wschodzie Ukrainy, skoro rosyjskie wojska atakują Kijów i Charków? Jak deklarować, że Zełenski jest żałosnym komikiem, po czym tłumaczyć, że stoi na czele uzbrojonego neonazistowskiego rządu, organizującego pogromy, których ofiary należy liczyć w tysiącach? Jak przekonywać, że Ukraina jest marionetką NATO, skoro Sojusz nie wysłał tam nawet jednego żołnierza do walki z rosyjskim agresorem? A to tylko początek długiej listy sprzeczności, jakich trzeba by bronić dla uzasadnienia działania Putina.
Lęki i strachy
Żeby zrozumieć, dlaczego rosyjska narracja nie działa, nie trzeba cofać się daleko. Jeszcze w 2014 r. wojnę na wschodzie Ukrainy można było przedstawić światu jako narodowościowy konflikt peryferiów. Złość i frustracja mieszkańców Zachodu były też wówczas nakierowane na machinę wojenną Ameryki, a porażka Arabskiej Wiosny nie zachęcała do zaufania w dobre intencje USA, UE i NATO. Pojawienie się w Europie setek tysięcy uchodźców z dotkniętych wojnami krajów sprawiło, iż triumfy zaczęły święcić nacjonalizm i szowinizm, osłabiając tendencje integracyjne Wspólnoty. Do pełni obrazu trzeba jeszcze dodać zbrodnie Państwa Islamskiego i zamachy terrorystyczne w Europie. Na tym tle zagrożenie ze strony Rosji wyraźnie zbladło.
Putin miał też prawo sądzić, że Zachód jest podzielony. Widział przecież oczywiste prucie się spójności świata zachodniego po szwach rasy, płci i tożsamości – wojny kulturowe, bunt kobiet, Black Lives Matter, przemoc policji. Widział też słabnącą liberalną demokrację. Zaledwie rok temu przekonani o sfałszowaniu wyborów Amerykanie wdarli się do Kapitolu. Kilka miesięcy później najpotężniejsza armia świata ze wstydem uciekała z Kabulu, dając się ograć talibom. Władze w kolejnych stolicach – Ottawie czy Paryżu – wydawały się bezradne wobec napędzanych przez pandemiczne emocje fal niezadowolenia i nieposłuszeństwa obywateli.
Ale w całej tej kalkulacji zabrakło jednego elementu. Zachód był podzielony także dlatego, że nie miał zewnętrznego wroga. Inwazja na Ukrainę zmieniła ten stan rzeczy. Owszem, Waszyngton od lat ostrzega świat przed Chinami. Ale w masowej wyobraźni lęk czy niechęć wobec Pekinu nie są oczywiste. Zachodnia popkultura i rozrywka nie poi nas – z pewnymi wyjątkami – scenariuszami wojny z Państwem Środka. A sposoby uzależniania świata przez Pekin nie są tak spektakularne jak groźba zrzucenia bomby atomowej, do której ucieka się Putin. W przeciwieństwie do stosunkowo nowej obawy przed chińskim smokiem antykomunizm i antysowietyzm były jednym z fundamentów świata idei, kultury i polityki Zachodu przez ostatnie 70 lat. Putin mógł więc liczyć na jego rozgrywanie tak długo, jak długo sam nie wyrwał z mroków przeszłości lęków i strachów, które go spajały.
Nasz wstrząs
Ostatnia dekada wiele zmieniła. To fakt, że z jednej strony pojawiła się stacja RT (dawniej Russia Today), a wraz z nią rosyjska odpowiedź na liberalną soft power. Jednak z drugiej – z coraz potężniejszym wpływem Kremla rosła także (czasem do paranoicznych rozmiarów) świadomość jego działań. Do tego stopnia, że Rosja znów stała się przedmiotem wewnętrznej polityki USA – opinia publiczna, chcąc nie chcąc, zaczęła mówić o Moskwie i jej zamiarach co najmniej tak często jak w szczycie zimnej wojny. I dziś widać, jak właśnie ten proces ułatwił Bidenowi sformułowanie antyputinowskiej odpowiedzi (podobne procesy zaszły też w Europie, w której zagościły prorosyjskie partie – dzięki nim wzrosła świadomość ryzyka rozbijania Europy, które unaocznił brexit).
Wystarczy spojrzeć na jeden sondaż, żeby zrozumieć, jak istotna zmiana postaw wydarzyła się w amerykańskim społeczeństwie. Według pracowni Gallupa na początku minionej dekady, za czasów Baracka Obamy, mniej niż jedna czwarta Amerykanów uważała, że siła militarna Rosji „zagraża żywotnym interesom USA”. Odsetek ten radykalnie podskoczył – do 49 proc. – po zajęciu Krymu i rósł przez ponad połowę kadencji Trumpa. Pierwszy pełny rok kadencji Bidena to wzrost o dalsze kilkanaście punktów procentowych – dziś za krytyczne zagrożenie Rosję uważa aż 59 proc. Amerykanów. A gdy pominąć wyborców niezależnych oraz niezdecydowanych, liczba ta wzrasta do niespotykanych 68 proc. Stosunek do Rosji społeczeństwa amerykańskiego jest najgorszy od upadku ZSRR. Jeszcze w 2013 r. sympatię do Rosji wyrażało 50 proc. badanych Amerykanów, dziś – tylko 15 proc., a 85 proc. ma o Rosji zdanie złe lub bardzo złe.
To sam Putin pomógł zmaterializować się lękom oraz strachom, jakie wobec Rosji żywi coraz większa część zachodnich społeczeństw. Nie było to nieuchronne. Z łatwością możemy sobie wyobrazić alternatywne scenariusze: to przecież te same historie, w które musiał wierzyć Putin i które w całej swojej grozie również i nam wydawały się całkiem możliwe. Dziś jednak narracja o oswobodzeniu wschodnich „republik” ani fantazja o neonazistowskim rządzie w Ukrainie się nie przebija – i trudno wróżyć jej sukcesy. Być może po pandemii Europa też jest bardziej oswojona z wizją wyrzeczeń i gospodarczych trudności, więc nie boi się sankcji. Może zaś realna wojna ma potencjał połączenia naturalnie skłóconych ze sobą środowisk – pacyfistów i humanitarystów z lewicy, genetycznie antyrosyjskich konserwatystów, liberalnych proamerykańskich jastrzębi? Wytłumaczeń jest wiele. A fakt – wracając do początku tego tekstu – że „Ukraińcy są takimi samymi Europejczykami jak wy” (jak przypomina europejskim politykom Zełenski), również zadziałał. Nie można od tego uciec: wojna u naszych sąsiadów wstrząsnęła naszymi emocjami – strachem i współczuciem – bardziej niż wojna na drugim końcu globu.
A nasza nowo odkryta jednomyślność też będzie miała negatywne konsekwencje. Przyjdzie czas wzajemnych rozliczeń, szukania wroga wewnętrznego, uciszania krytyków. Spolaryzowana polityka musi produkować podobne napięcia, a podgrzane dziś emocje też będą szukały swojego ujścia. Ale to temat na inną okazję.
Nawet najwięksi sympatycy Kremla na Zachodzie nie są w stanie żyrować opowieści, którą zaserwował sam Putin. Jak deklarować, że Zełenski jest żałosnym komikiem, po czym tłumaczyć, że stoi na czele uzbrojonego neonazistowskiego rządu, organizującego pogromy, których ofiary należy liczyć w tysiącach?
*Autor jest publicystą, dymek.substack.com