Niestety walka z inflacją za pomocą gmerania przy cenach jest najgorszym z możliwych pomysłów. Uruchamia ona spiralę regulacyjną – jeden głupi pomysł prowokuje do realizacji kolejnego.

Drogi Kliencie. Chcielibyśmy sprzedawać ci dowolne ilości naszych produktów, ale nie możemy. Dlatego jednorazowo możesz kupić u nas maksymalnie 10 kg cukru, 10 kg mąki pszennej, 12 litrów mleka i 10 litrów oleju słonecznikowego” – mógłby głosić komunikat działającej na Węgrzech sieci supermarketów Lidl, która wprowadziła w lutym limity zakupowe. Zrobiła to w odpowiedzi na antyinflacyjną politykę rządu.
Wzrost cen na Węgrzech sięga niemal 8 proc. By go obniżyć, tamtejsi macherzy od gospodarki oraz polityki, w równych proporcjach łącząc dobre intencje i brak kompetencji, zarządzili ceny maksymalne na siedem podstawowych produktów spożywczych (także na szynkę oraz kurze piersi i kurze kupry). Dla sprzedawców oznacza to spadek rentowności, więc mogliby wycofać te produkty ze sklepów i skupić się na tych nieobjętych dekretem – ale nie mogą, bo takiego kroku im zakazano. Gdy przy wysokim popycie zamraża się ceny, ludzie kupują więcej, zaś rynek nie nadąża z dostarczaniem towaru, co prowadzi do niedoborów. I dlatego właśnie – chcąc temu zapobiec – Lidl wprowadza limity zakupowe. W długim terminie w warunkach kontroli cen deficytom zapobiec się jednak nie da. Jeśli będzie utrzymywana wystarczająco długo, zabraknie nawet piasku na pustyni.
To wiedza z podręcznika ekonomii dla przedszkolaków, a jednak politycy ją uparcie ignorują. Inflacja w gospodarce wywołuje inflację skrajnie szkodliwych regulacji, które wymuszają kolejne skrajnie szkodliwe regulacje aż do ostatecznego krachu. Skąd bierze się ten urok prostych rozwiązań złożonych problemów gospodarczych?
Inflacja w gospodarce wywołuje inflację głupich pomysłów politycznych. Im głupsze, tym większa szansa, że ktoś je zrealizuje
Zamrozić WIBOR
Odpowiedź życzliwa: politycy nie rozumieją roli mechanizmu cenowego w gospodarce (życzliwa, bo jak się czegoś nie rozumie, to – przynajmniej w teorii – przy odrobinie wysiłku można to zrozumieć). Ale nie tylko węgierscy politycy, nie lubili wykładów z ekonomii – choć ci to chyba szczególnie, bo oprócz kontroli w spożywczakach, zdążyli nałożyć limity cenowe na paliwo i oprocentowanie kredytów mieszkaniowych. Oto nasza rodaczka, Daria Gosek-Popiołek, posłanka Lewicy, zaproponowała, by okresowo zamrozić stawki WIBOR „w określonych przypadkach: tylko na pierwsze, kupione na własne potrzeby rodziny mieszkanie”.
WIBOR to wartość oprocentowania pożyczek na rynku międzybankowym, od którego zależy oprocentowanie kredytów mieszkaniowych. Na wysokość WIBOR wpływa wiele czynników, z których najważniejszy to stopy procentowe ustalane przez Radę Polityki Pieniężnej, czyli najogólniej rzecz biorąc cena, po której banki komercyjne pożyczają pieniądze z banku centralnego. Stopy te RPP podnosi, chcąc obniżyć inflację – gdyż ogranicza to wartość nowych kredytów. Wysokość stóp z okolic zera poszybowała w tym roku do poziomu powyżej 2 proc., nienotowanego od 2014 r. Dla gospodarstw domowych, które zaciągnęły kredyty, gdy pieniądz był tani, może być to szokiem, ograniczającym istotnie dochód rozporządzalny. Stąd pomysł lewicowej posłanki, by przynieść takim gospodarstwom ulgę. Pomysł, który forsują też niektórzy polscy ekonomiści i aktywiści. Jeśli jednak naprawdę chcemy ograniczyć inflację, nie możemy wprowadzać programów, które niwelują efekty działań RPP. Po co stawiać krok naprzód, by zaraz robić dwa w tył?
Ale zamrożenie WIBOR to wciąż tylko pomysł – w przeciwieństwie do rządowej tarczy antyinflacyjnej. Ciekawe jest już militarne nazewnictwo tej interwencji, sugerujące, że rząd walczy z niespodziewanym wrogiem, gdy w praktyce inflacja akurat jego wrogiem nie jest, bo ułatwia mu spłatę zadłużenia. Tarczowa retoryka to modelowy przykład propagandy. Składają się na nią dwa filary: subsydia i cięcia podatków. Subsydia w wysokości od 400 do 1437,5 zł, mające kompensować skokowy wzrost cen żywności i energii, otrzymują najbiedniejsi. Obniżki podatków dotyczą z kolei danin płaconych na energię – spadł VAT na gaz ziemny, akcyza i VAT na prąd, VAT na ciepło systemowe oraz akcyza na paliwo, obniżono także VAT na część żywności. Nietrudno zrozumieć, jaki efekt mogą mieć antyinflacyjne dopłaty do rachunków za energię: będą dodatkowo napędzać wzrost cen, zwłaszcza że są finansowane długiem.
Co do obniżki podatków, sytuacja jest skomplikowana. Obniżka powinna cieszyć każdego liberała, ale akurat w tym wypadku nie do końca. Pal licho, że jest tymczasowa (bo z tymczasowych zmian w podatkach trwałe są tylko podwyżki). Firmy potraktują ją tak samo jak każdą inną obniżkę kosztów – np. wynikającą z innowacji – i zwiększą marże. Nie obniżą cen, o ile nie nakaże im tego rząd, a nawet jeśli nakaże, bo to akurat firmy państwowe, obniżki będą krótkotrwałe, jeśli choćby w minimalny stopniu kierują się rachunkiem zysków i strat. Doświadczamy tego obecnie na własnej skórze, tankując benzynę na popularnej „państwowej” stacji paliw. Kolejna sprawa, że obniżki podatków, którym nie towarzyszą obniżki wydatków, trzeba będzie sfinansować, zaciągając kolejne długi, a to oznacza presję na RPP, by inflację zwalczała w sposób jeszcze mniej zdecydowany niż dotąd.
Strażak-podpalacz
Jedna sprawa, że państwo walczy ze wzrostem cen w sposób kuriozalny: dolewając oliwy do ognia. Komisja Europejska prognozuje, że inflacja wyniesie w Polsce w tym roku 6,8 proc. Każdy posiadacz oszczędności o wartości 100 tys. zł straci więc jedno średnie miesięczne wynagrodzenie. Druga sprawa, że samo państwo jest przyczyną problemu. Hojne ponad miarę pandemiczne pakiety stymulujące gospodarkę zwiększyły zasoby gotówkowe firm i konsumentów, utrzymując zatrudnienie powyżej realnego zapotrzebowania. Zaś tłumiony lockdownami i innymi obostrzeniami covidowymi popyt zaczął uwalniać się, gdy w wyniku rosnącego zaszczepienia i luzowania rygoru sanitarnego ludzie zaczęli wychodzić z domów. Dodatkowo przez ostatnie lata mieliśmy rosnące wśród ekonomistów przekonanie, że inflacja już nie wróci, skoro nie pojawiła się po luzowaniu ilościowym, które zafundowano gospodarce w 2008 r. Pomylono się tragicznie.
Niestety walka z inflacją za pomocą gmerania przy cenach jest najgorszym z możliwych pomysłów. Uruchamia ona spiralę regulacyjną – jeden głupi pomysł prowokuje do realizacji kolejnego. Zwracał już na to uwagę papież liberalizmu Ludwig von Mises: „Do pierwszego dekretu dotyczącego ceny mleka musi dojść drugi dekret, ustalający ceny czynników produkcji niezbędnych do produkcji mleka na tak niskim poziomie, że marginalni producenci mleka nie będą już ponosić strat i dlatego powstrzymają się od ograniczania produkcji. Ale potem ta sama historia powtarza się na bardziej odległej płaszczyźnie. Podaż czynników produkcji niezbędnych do produkcji mleka spada i rząd znów jest tam, gdzie zaczynał. Jeśli nie chce przyznać się do porażki i powstrzymać się od ingerencji w ceny, musi posunąć się dalej i ustalić ceny tych czynników produkcji, które są potrzebne do wytworzenia czynników niezbędnych do produkcji mleka. W ten sposób rząd jest zmuszony posuwać się coraz dalej, ustalając krok po kroku ceny wszystkich dóbr konsumpcyjnych i wszystkich czynników produkcji – zarówno ludzkich, tzn. pracy, jak i materialnych – oraz nakazując każdemu przedsiębiorcy i każdemu robotnikowi kontynuowanie pracy po tych cenach i przy tych płacach”.
Cytuję niszowego Misesa, bo dowiódł niemożliwości rachunku ekonomicznego w warunkach socjalizmu, gdyż jak nikt inny rozumiał, po co w gospodarce ceny. Mainstreamowi mądrale ceny traktowali zawsze jak zwykłe zmienne w modelu. Nie dostrzegali tego, co one w sobie skrywają. Dlatego np. wierzyli aż do 1991 r., że radziecki model gospodarczy udowodni w końcu wyższość nad zachodnim nieuregulowanym systemem opartym na chciwości.
Ale czy także współcześnie regulujący ceny rząd jest skazany na porażkę? Czy nie dysponuje już odpowiednio zaawansowanym sprzętem komputerowym pozwalającym wyliczyć optymalne ceny dla danych produktów? Nie, gdyż ceny nie są „wyliczalne”. Są wypadkową nieustannie zmieniających się oczekiwań konsumentów i równie zmiennych możliwości producentów. Żaden komputer nie jest w stanie reagować na tę zmienność z odpowiednią dynamiką, a przede wszystkim nie jest w stanie jej przewidywać. Jak tłumaczył Friedrich von Hayek, uczeń Misesa, ceny sygnalizują „relatywną rzadkość zasobów”, mówiąc producentom „jak łączyć zasoby w sposób zapewniający największą wartość dla konsumentów, a konsumentom, kiedy powinni zwiększyć lub zmniejszyć konsumpcję różnych towarów i usług”. Ceny to źródło olbrzymiej wiedzy, którego nikt nie wynalazł, nikt nie może opanować, ale z którego każdy może czerpać i które każdy współtworzy.
Eksperyment Nixona
Właśnie dało o sobie znać moje liberalne skrzywienie – stąd cytaty z Hayeka i Misesa. Jest jednak jeszcze coś, co może przekonać niedowiarków – empiria. Dziś tylko ona się liczy. Ale i ona nieraz dowiodła, że ci martwi teoretycy w kwestii cen mieli rację.
Sztandarowym przykładem skutków zaburzenia mechanizmu cenowego – poza reżimami gospodarek centralnie planowanych i poza warunkami wojennymi – są Stany Zjednoczone lat 70. Prezydent Richard Nixon w odpowiedzi na wysoką inflację zastosował radykalną kontrolę cen i wynagrodzeń. Jak pisze William N. Walker na łamach „The Wall Street Journal”: „15 sierpnia 1971 r. Nixon ogłosił 90-dniowe zamrożenie wszystkich cen i płac w USA. Nagle (...) każdy sklep i fabryka otrzymały zakaz podnoszenia cen na każdy produkt sprzedawany w dowolnym miejscu w kraju. (...) To zadziałało – na jakiś czas. Zamrożenie przekonało zorganizowane grupy zawodowe do złagodzenia żądań płacowych i przerwało inflacyjną spiralę podwyżek cen i płac, która osłabiła siłę nabywczą konsumentów. Jednak druga faza programu Nixona narzucała coraz bardziej skomplikowane zasady (jak przewidywał Mises – red.). Po początkowej fali popularności program poniósł spektakularną porażkę i rozpoczął niemal dekadę stagflacji, wysokiej inflacji połączonej z powolnym wzrostem gospodarczym, co obniżyło standard życia milionów Amerykanów”. Nie dziwi więc, że w latach 80. kontrola cen jako narzędzie w polityce gospodarczej straciła na popularności zwłaszcza w bogatych krajach Zachodu, którym przewodziły osoby rozumiejące realną gospodarkę, jak Reagan i Thatcher.
Co innego gospodarki wschodzące. To właśnie w nich – jak przekonuje Justin-Damien Guénette, ekonomista z banku centralnego Kanady, w pracy „Kontrola cen. Dobre intencje – złe rezultaty” z 2020 r. – ten instrument cieszy się niesłabnącą popularnością. Stosuje się go nie tylko do cen energii czy żywności, lecz także materiałów budowlanych czy farmaceutyków. „Kontrole cen są niemal wszechobecne w gospodarkach wschodzących, a w szczególności w krajach o niskich dochodach” – pisze. A więc kontrola cen to domena biednych państw. Można by jeszcze dodać: upadłych państw autorytarnych, bo wśród nich znajdują się Zimbabwe pierwszej połowy lat 80 XX w. czy Wenezuela.
Guénette wymienia – poza niedoborami – całą litanię negatywnych skutków kontroli cen. Obniżają one marże producentów i zniechęcają do inwestycji, zarówno lokalnych, jak i zagranicznych. Przesuwają kapitał w stronę sektorów dotowanych, co jest szczególnie wyraźnie widoczne w rolnictwie, gdzie kontrola cen idzie w parze z dopłatami do produkcji. W efekcie ogólna produktywność spada. W sektorze finansowym pomysły takie jak zamrażanie oprocentowania redukują podaż kredytu. W rezultacie oferowany jest on tylko najpewniejszym (najbogatszym) kredytobiorcom. Zmniejsza się też na rynku bankowym poziom konkurencji i innowacji pożyczkowych, a zwiększa się kredytowa szara strefa. W końcu także, pisze Kanadyjczyk, „stosowanie kontroli cen w połączeniu z dużymi subsydiami jest nieefektywnym narzędziem redystrybucji dochodu krajowego. Polityka ta jest zwykle niesprawiedliwa, bo bogatsze segmenty populacji, zwykle konsumenci miejscy, odnoszą nieproporcjonalne korzyści ze względu na większą konsumpcję towarów objętych kontrolą cen w porównaniu z konsumentami i producentami wiejskimi”. Nierówności – koszmar całej lewicy – rosną.
Powszechność szaleństwa
Praca Guénette’a oparta jest na wielu badaniach ekonomicznych i setkach przykładów. Ekonomia po prostu nie daje nadziei na to, że urzędowa kontrola cen w jakichś warunkach może przynosić dobre owoce. Dlaczego zatem – zapytam ponownie – się ją stosuje? Nie potrzeba przecież posiadać ekonomicznego Nobla, by rozumieć, że nie jest to rozwiązanie naszych problemów, a jednak pomysły, by nad cenami zapanować, pojawiają się często i w przeróżnych formach.
Jedną z form kontroli cen są ograniczenia czynszów, które mają ukrócić chciwość kamieniczników. W Berlinie w 2019 r. zamrożono czynsze na pięć lat, ale na wiosnę 2021 r. uznano przepisy za niekonstytucyjne i je odwołano. W tym czasie spadła jednak podaż nowych mieszkań – po co w nie inwestować, remontować albo budować, skoro nie można na nich zarabiać? Ograniczenie podaży i jakości mieszkań w wyniku kontroli czynszów to także ćwiczenie, które mają za sobą mieszkańcy Nowego Jorku i Sztokholmu. To nie działa, przyczynia się do gettoizacji i powstawania kwartałów biedy, a mimo to politycy i aktywiści bronią kontroli cen najmu z uporem godnym lepszej sprawy. Wystarczy przecież wprowadzić ten program w odrobinie ulepszonej formie (a oni już wiedzą – jakiej), by zadziałał, prawda?
Niektórzy postulują, by wprowadzić kontrolę pensji. Bo wynagrodzenie to cena za usługę, jaką jest praca. Zwolennikiem takiego rozwiązania jest Luke Hildyard, szef think tanku High Pay Center. „W Wielkiej Brytanii, a tendencja tam panująca odzwierciedla to, co dzieje się w większości innych rozwiniętych gospodarek, typowy dyrektor generalny przeszedł od wynagrodzenia ok. 60 lub 70 razy wyższego od przeciętnej pensji pracownika pod koniec lat 90. do blisko 150 razy wyższego obecnie. A w rzeczywistości nie nastąpiła żadna odpowiadająca temu poprawa wyników osiąganych przez kadrę kierowniczą” – uzasadnia swój postulat. Zapomina, że wysokie ceny za pracę menedżerów pełnią nie tylko funkcję wynagradzania ich produktywności, lecz są także bodźcem do pracy. Ich obniżenie i usztywnienie te bodźce ograniczy. Dzisiaj przeciętny prezes po wprowadzeniu takiej regulacji będzie miał niższą wydajność, a ponadprzeciętny wyemigruje do kraju, w którym takiej regulacji nie ma. Cen maksymalnych dla pracy w prywatnej gospodarce na szczęście nigdzie nie ma. Są za to ceny minimalne – efektem tych uszczęśliwiaczy ludzkości jest utrudniony dostęp do rynku pracy dla osób niewykwalifikowanych, czyli wyższa niż to wynika z czysto rynkowych warunków stopa bezrobocia w tej grupie społecznej.
Swoista kontrola cen w kontekście polskim ma miejsce także w przypadku cen energii, których podwyżki są urzędowo zatwierdzane, także w przypadku cen leków na receptę (są ustalane na danym poziomie, a potem dotowane) oraz kredytów (maksymalne oprocentowanie kredytów konsumenckich reguluje ustawa antylichwiarska). Kontrolowana jest też w końcu najważniejsza cena w gospodarce, czyli cena pieniądza, gdyż właśnie do próby ustalenia ceny pieniądza na optymalnym dla rynku poziomie sprowadzają się działania banku centralnego. George Selgin, znawca historii pieniądza z Cato Institute, przekonuje, że to zadanie jest niemożliwe i z tej niemożliwości wynikają częste i głębokie kryzysy finansowe, a także deflacyjno-inflacyjne wahadło fundowane gospodarce przez decydentów. Banki centralne i regulowanie stóp procentowych to jednak tak głęboko zakorzeniony element obecnego systemu, że nawet Selgin nie wierzy w możliwość zmiany.
Pozostałe mechanizmy kontroli cen można jednak zdejmować, a z całą pewnością nie należy natomiast wprowadzać nowych. Polska gospodarka powinna elastycznie odpowiadać na sygnały rynkowe, a tylko swobodnie kształtujące się ceny są tego gwarantem. Ingerowanie w nie śladem Węgier zwiększy rynkową niepewność, której i tak mamy pod dostatkiem w wyniku działań rosyjskiego tyrana. Niestety istnieje drugie i mniej życzliwe wyjaśnienie popularności prostych recept związanych z kontrolowaniem cen: w krótkim terminie przynosi widoczne i pozornie pozytywne skutki, cementując poparcie wyborców. Kontrola cen wprowadzona przez Nixona zapewniła mu reelekcję.
Kontrola cen to domena biednych państw. Można by jeszcze dodać: upadłych państw autorytarnych, bo wśród nich znajdują się m.in. Zimbabwe pierwszej połowy lat 80. XX w. czy Wenezuela
*Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute.