Gdy czytam teksty prof. Roberta Gwiazdowskiego, niemal zawsze mam ochotę z nimi polemizować, ale po chwili porzucam tę myśl. Od czego zacząć, gdy nieomal wszystko wymaga korekty?

Andrzej Szahaj, profesor zwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, historyk myśli społecznej i filozof polityki
Ale tym razem spróbuję polemiki, także i dlatego, że entuzjazm prof. Gwiazdowskiego wobec wyznawanych przez siebie poglądów oraz sposób ich wyrażania, wskazujący na ogromną pewność co do ich słuszności, wymagają ostudzenia dla dobra jakości intelektualnej debaty („Sprawiedliwe, co nam się podoba”, Magazyn DGP z 11 lutego 2022 r.).
Profesor Gwiazdowski jest jednym z przedstawicieli „sarmackiego popliberalizmu” (to wyrażenie, które ukułem kilka lat temu), którzy pewnością siebie pokrywają braki w zdolności do widzenia całej złożoności kwestii, którymi się zajmują. Zamiast tego dostajemy efektowne, by nie rzec efekciarskie, bon moty, które w ich przekonaniu mają zastąpić głębszą refleksję.
Obawiam się, że prof. Gwiazdowski należy do tego samego nurtu ultraliberałów (libertarian), którzy bezdyskusyjną wiarą w liberalne dogmaty wyrażaną w języku religijnej wręcz pewności czynią liberalizmowi niedźwiedzią przysługę, przyczyniając się do tego, że jego reputacja w Polsce sięga dna. Szkoda, jest to bowiem idea, która zasługuje na lepszy los. Wystarczy zresztą sięgnąć po pisma jej twórców – Adama Smitha czy Johna Stuarta Milla, aby zauważyć przepaść pomiędzy ich wyrafinowanym i wielowymiarowym postrzeganiem liberalizmu a tym, co czynią z nim jego mniej subtelni intelektualnie polscy apologeci.
Profesor Gwiazdowski w polemice z Piotrem Wójcikiem swoim zwyczajem sięga po efektowny bon mot, że oto „różnica między sprawiedliwością a sprawiedliwością społeczną jest taka jak między krzesłem a krzesłem elektrycznym” (nie jest w tym oryginalny, tak mówiło się o relacji między demokracją a demokracją socjalistyczną). To typowe dla ultraliberałów czy wręcz libertarian negowanie sensu mówienia o sprawiedliwości społecznej jest pokłosiem postrzegania przez nich społeczeństwa jako agregatu jednostek. Nie ma w nim klas, grup czy warstw o różnych interesach, zatem nie ma też konfliktów klasowych. Są tylko jednostki oraz rodziny – jak mówiła Margaret Thatcher, patronka myślenia prof. Gwiazdowskiego.
Jeśli tak myśli się o społeczeństwie, wtedy rzeczywiście pojęcie sprawiedliwości stosuje się jedynie do jednostek, a areną jej rozpatrywania staje się wyłącznie sądownictwo. Jeśli jednak, jak postulują nauki takie jak socjologia czy politologia, patrzeć na społeczeństwo w duchu bliskim wszystkim nieomal klasykom myśli społecznej (niejedynie Marksowi, który od razu przychodzi do głowy), to wtedy widać, że sprawa sprawiedliwości ma wymiar zbiorowy (klasowy czy grupowy). W tym sensie jednostki są traktowane sprawiedliwie bądź niesprawiedliwie nie tyle jako jednostki właśnie, ale jako członkowie owych klas czy grup. Ich los nie jest zdeterminowany jedynie indywidualnymi talentami, lecz także, a może przede wszystkim, sytuacją klasy, do której należą.
Istnieją naiwne bajki opowiadane przez uproszczoną, by nie rzec – prostacką formę liberalizmu – o tym, że każdy jest kowalem swego losu i gdy będzie się bardzo starał (np. pracował 16 godzin na dobę), to odniesie sukces. Jednak nie mają one nic wspólnego z wiedzą zgromadzoną przez nauki społeczne (w tym nawet prawo, które jednak ze zrozumieniem tej sytuacji ma chyba największy kłopot, na co wskazuje nadreprezentacja prawników w polskim obozie libertarian), pokazującą, iż sytuacja taka jest oczywiście możliwa, stanowi ona jednak wyjątek od reguły niż normę. W rzeczywistym, a nie ideologicznie urojonym świecie społecznym nasz los jest w ogromnej mierze zdeterminowany czynnikami społecznymi, na które nie mamy wpływu. Dlatego tak ważną sprawą jest właśnie walka o sprawiedliwość społeczną polegająca m.in. na tym, aby poprawiać los i pozycje całych klas społecznych, a nie tylko jednostek.
Ot i cała tajemnica sprawiedliwości społecznej.