Pokolenie, które wywalczyło niepodległość Polski odróżniała od kolejnego istotna cecha. Pierwsi koniecznie chcieli coś krajowi dać, drudzy jak najwięcej wziąć.

Między Polską z lat 90. a obecną jest wiele różnic – a jedną z najbardziej rzucających się w oczy jest mentalność politycznych liderów. Tych na szczytach władzy. Trzydzieści lat temu skromnie żyjący polityk, który wielokrotnie udowadniał, że zdolny jest do poświęceń w imię wyższych racji, nie był czymś nadzwyczajnym. Dziś stał się budzącą zdumienie rzadkością. Marnym pocieszeniem jest, że przed wojną proces ten zaszedł jeszcze szybciej.
Inwestowanie w szacunek
Najbardziej pożądanym dobrem, jakiego politycy pragnęli u progu niepodległości, był prestiż. To, że obywatele II RP darzyli ich szacunkiem, pisze prof. Roman Wapiński w książce „Polityka i politycy”, „całkowicie zadowalało ambicje najbardziej zasłużonych w jej odbudowie”.
Przez ręce Józefa Piłsudskiego w ciągu kilkunastu lat działalności konspiracyjnej oraz wywrotowej przepłynęły olbrzymie sumy. Jedynie za informacje dotyczące sytuacji w imperium Romanowów Japończycy przekazali Polskiej Partii Socjalistycznej ponad 20 tys. funtów. Jednak tworzenie struktur i zakup broni wymagały większych funduszy. „Można też i trzeba, choć może to łączyć się z uczuciem «niesmaku», napadać na urzędy skarbowe, monopole, poczty, koleje, na więzienia i składy środków technicznych; tą drogą (…) zdobywać pieniądze do celów rewolucyjnych” – mówił Piłsudski w czerwcu 1905 r. na spotkaniu kierownictwa PPS. Tak też uczyniono i przez trzy lata bojowcy PPS dokonali ponad 500 napadów lub włamań, obrabowali również sporo pociągów. Sam Piłsudski podczas napadu we wrześniu 1908 r. na pociąg pocztowy, który zatrzymał się na stacji w Bezdanach, zdobył 377 tys. rubli. Było to tyle, co roczny dochód Ludwika Norblina, jednego z największych warszawskich przemysłowców. Ale choć Piłsudski miał takie fortuny w zasięgu ręki, to nikt nigdy nie zarzucił mu, by zawłaszczył dla siebie choć drobną ich część. Przeciwnie – wszystkich zaskakiwało, jak skromnie i ubogo żył. „Moneta! Niech ją diabli wezmą jak nią gardzę, ale wolę ją brać tak jak zdobycz w walce, niż żebrać o nią u zdziecinniałego z tchórzostwa społeczeństwa polskiego, bo przecież jej nie mam, a mieć muszę dla celów nakreślonych” – pisał w liście do przyjaciela Feliksa Perla.
Takie podejście do życia nie zmieniło się u Piłsudskiego, gdy został Naczelnikiem Państwa i przez pewien czas dysponował nieograniczoną władzą. Rywale mogli mu zarzucić wszystko, ale nie zachłanność. „Kupno przez Piłsudskiego w styczniu 1921 r. w Sulejówku drewnianego, zniszczonego domku (...), przesadnie nazywanego «Willą Milusin», a w latach 1922–1923 wybudowanie obok niego stylizowanego szlacheckiego dworku, nie byłoby możliwe, gdyby nie pomoc przyjaciół z konspiracji socjalistycznej, podwładnych z Legionów i gdyby nie środki zebrane przez powstały wiosną 1922 r. Komitet Żołnierza Polskiego” – podkreśla prof. Wapiński.
Pensja Naczelnika była tak niska, że nic nie udawało się odłożyć. „Wystarczało tylko na bardzo skromne życie, a nieraz po jednym obiedzie reprezentacyjnym nie starczało potem na utrzymanie do końca miesiąca” – wspominała zapobiegliwa żona Marszałka, Aleksandra z domu Szczerbińska.
Dofinansowanie niepodległości
„Dążenie do życia w warunkach odpowiadających ich potrzebom i aspiracjom nie było im obce, w większości obce były jednak chęci wykorzystania w tym celu sprawowanych stanowisk, nie mówiąc już o zakusach na środki publiczne” – pisze o pierwszym pokoleniu przywódców niepodległej II RP prof. Wapiński.
To jak odnosił się do dóbr doczesnych Piłsudski, nie było wyjątkiem, a raczej normą. Przyszły premier Ignacy Paderewski nie miał nic poza talentem genialnego pianisty, oszlifowanym ciężką pracą. Milionerem został, bo potrafił tak zaczarować fortepian, że Amerykanie oszaleli na punkcie jego gry. Uwielbienie, jakie okazywała mu pod koniec XIX w. publiczność w USA, można porównać z tym, jakim później obdarzano gwiazdy rocka – stąd wzięły się astronomiczne honoraria za występy. Gdy pianista został bogatym człowiekiem, natychmiast zaczął dzielić się majątkiem z innymi – a najwięcej pieniędzy przekazywał na patriotyczne projekty w okupowanej przez zaborców ojczyźnie. Na przykład w 1910 r., z okazji pięćsetnej rocznicy bitwy pod Grunwaldem, ufundował okazały pomnik w Krakowie, realizując pragnienie z dzieciństwa. „Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł uczcić to wspaniałe zwycięstwo – żyć tak długo, by stać się bogatym i móc uczcić pięćsetną rocznicę tej sławnej bitwy pomnikiem ku pamięci wielkich patriotów” – pisał Paderewski o swych dziecięcych marzeniach.
Na odsłonięcie monumentu i rocznicowe uroczystości przybyło do Krakowa ponad 150 tys. Polaków ze wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej. Sławny pianista powitał ich znakomitym przemówieniem, które porwało tłumy. Tak, nieco przypadkowo, zaczął polityczną karierę. Po wybuchu I wojny światowej pieniądze Paderewskiego, wraz z jego sławą, otwierały drzwi do gabinetów polityków w USA. On zaś ich nie żałował. Równocześnie wspierał działalność utworzonego przez Romana Dmowskiego Komitetu Narodowego Polskiego. Nawet na koniec długiego życia ostatni milion dolarów, jaki mu pozostał, zapisał Uniwersytetowi Jagiellońskiemu, podkreślając w testamencie, iż „pieniądze te uważam za własność Narodu”.
Również Roman Dmowski nie zbił fortuny na tym, że dużą część życia poświęcił staraniom, by Polska odzyskała niepodległość. To, co zaoszczędził, wystarczyło w 1921 r. na zakup nieopodal Poznania w Chludowie 5 ha ziemi oraz zdewastowanego dworku. Jego przyjaciółka Maria Niklewiczowa w książce „Pan Roman. Wspomnienia o Romanie Dmowskim” pisała, iż „sam prowadził dom, sam konferował z kucharką, a tylko rachunki, których nie znosił, prowadziłam ja”. Pieniędzy na utrzymanie dworku wystarczyło mu do 1934 r. Wobec groźby bankructwa wieloletni przywódca Narodowej Demokracji, były poseł i minister spraw zagranicznych oraz delegat Polski na konferencję wersalską, musiał sprzedać nieruchomość Ojcom Misjonarzom Słowa Bożego. Potem na ostatnie lata życia dach nad głową znalazł u zaprzyjaźnionego małżeństwa Niklewiczów.
Ofiarność polityków
„W okresach, w których środków publicznych brakowało bądź w ogóle takie nie istniały, jak w latach poprzedzających odzyskanie niepodległości, prywatne niejednokrotnie je zastępowały” – pisze prof. Wapiński. „Dość wspomnieć o służeniu własną szkatułą przez Ignacego Paderewskiego, o zaciągnięciu przez Maurycego Zamoyskiego na cele polskiej działalności na Zachodzie w latach Wielkiej Wojny pożyczki w wysokości 300 tys. franków, o przeznaczeniu przez Józefa Piłsudskiego przyznanego mu przez Sejm uposażenia dla Uniwersytetu Stefana Batorego i o sprzedaży przez Władysława Grabskiego jednego z majątków na pokrycie długów spowodowanych jego działalnością jako premiera” – wylicza prof. Wapiński.
Hrabia Zamoyski, nim kandydował na pierwszego prezydenta II RP z ramienia endecji, oddał ruchowi narodowemu nieocenione przysługi. Jeszcze na początku XX w. kupił „Gazetę Warszawską” oraz „Gońca Wieczornego” i „Gońca Porannego”, które stały się kluczowymi organami prasowymi stronnictwa politycznego skupionego wokół Dmowskiego. Podczas I wojny posiadacz największego majątku ziemskiego wśród Polaków stał się głównym sponsorem Komitetu Narodowego Polskiego. Wreszcie zastawił u lichwiarzy rodowe precjoza, by dofinansować tworzoną w drugiej połowie 1917 r. we Francji Armię Polską, zwaną Błękitną Armią. Kiedy zaś w 1920 r. premier Paderewski mianował Zamoyskiego posłem II RP w Paryżu, ów z własnych pieniędzy opłacał działalność placówki. To, że zgromadzenie narodowe wybrało na prezydenta Gabriela Narutowicza, hrabia przyjął z godnością i pogratulował zwycięzcy sukcesu. Nigdy nie zniżył się do tego, aby publicznie przypominać, ile milionów przekazał na wspieranie walki o niepodległość Polski, a następnie starań o jej utrzymanie.
Przez pierwsze lata to, że politycy są zobligowani do poświęcania się oraz skromności było oczywistością. Zwłaszcza dla pokolenia mającego większość życia za sobą. Ale i tak – po tragicznej śmierci Narutowicza – kolejny prezydent, Stanisław Wojciechowski, potrafił zaskakiwać obojętnością na luksusy, które mógł mu zaoferować urząd głowy państwa. Nie bacząc przy tym nawet na normalne wówczas podziały społeczne. „W Belwederze miała się odbyć wigilia w bardzo szczupłym gronie jego rodziny i otoczenia bez rodziny. Było dla mnie zupełną niespodzianką, że Prezydent zdecydował, by przy stole wigilijnym zasiadła i służba domowa” – opisywał gen. Jan Jacyna we wspomnieniowej książce „1918–1923 w wolnej Polsce”.
Wojciechowski propagował oszczędny styl życia, a wystawnych przyjęć nie cierpiał. Wolał kameralne spotkania, jakie w każdy czwartek urządzał dla przedstawicieli świata sztuki i nauki. „Podawano czarną kawę, herbatę, suche ciasteczka, owoce” – wspominał adiutant prezydenta por. Henryk Comte. To, że czasy zaczynają się zmieniać, stało się widoczne, gdy Wojciechowskiego zastąpił Ignacy Mościcki.
Uroki luksusu
„O ile Wojciechowski mieszkał ze swoją rodziną w dworku belwederskim wyjątkowo skromnie, o tyle Mościcki od razu zamieszkał w Zamku Królewskim, i to z całą dynastią” – odnotował we wspomnieniach „Przy sztalugach i przy biurku” malarz, a zarazem dyrektor w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Jan Skotnicki. „Na Zamku jeden z synów dostał urząd dworski, coś w rodzaju szambelana, drugi otrzymał godność dyplomaty, zięć – podsekretarza stanu, a brat objął rentowne dzierżawy. Jednym słowem nepotyzm zakwitnął” – sarkał.
W przeciwieństwie do poprzednika Mościcki uwielbiał wystawne życie. „W roli prezydenta (...) czuł się świetnie, a na wielkich reprezentacyjnych przyjęciach wprost znakomicie” – wspomina Comte. Poza tym wiedział, iż dobrze prezentuje się w eleganckich strojach, więc stale szukał okazji, by publicznie brylować. „Był to piękny, rasowy okaz Polonusa z mlecznobiałą czupryną i takimż wąsem, jakby żywcem z dawnych wieków we współczesność przeniesiony” – opisywał francuski ambasador Leon Noël. „Zewnętrznie był przeciwieństwem Wojciechowskiego. Ten kontrast przejawiał się nie tylko w wyglądzie, ale i w mentalności. Sfery pomajowe tę różnicę między Mościckim a Wojciechowskim podkreślały, widząc w niej usymbolizowanie nowej, sanacyjnej ery” – dodawał Skotnicki.
Wprawdzie prezydent przez lata pozostawał marionetką w rękach Piłsudskiego, lecz jego styl życia prezentował się atrakcyjniej od spartańskich przyzwyczajeń Marszałka. Dla podniesienia rangi Mościcki zadbał o to, aby mieć na co dzień do dyspozycji sześć limuzyn i kolumnę ponad dwudziestu innych, drogich aut. Piłsudskiemu wystarczały do końca życia ledwie dwa. Ale to on po zamachu majowym przeprowadził czystkę, poczynając od ministerstw, a kończąc na urzędach starostów. To wtedy nastąpiła także wymiana sporej części osób zasiadających w Sejmie i Senacie.
Za sprawą BBWR do polityki trafili nowi ludzie. Większość z nich wywodziła się z Legionów, przez które w czasie I wojny przewinęło się prawie 20 tys. ochotników. W drugiej połowie lat 20. osoby te połączyło przekonanie, że znalezienie się w elicie im się po prostu należy. „Mandat do władzy w Polsce daje piłsudczykom właśnie to, że są oni spadkobiercami romantyków” – dowodził w 1926 r. na łamach pisma „Nakaz Chwili” czołowy ideolog sanacji Adam Skwarczyński. „Moralne prawo do «rządu dusz» daje Piłsudskiemu i legionistom fakt, że oni właśnie urzeczywistnili swoją walką Mickiewiczowskie hasło «mierz siły na zamiary», że stanęli, jak opisani przez poetę «ludzie szaleni», wbrew «ludziom rozsądnym»” – podkreślał Skwarczyński.
W parze z przekonaniem szły też potrzeby życiowe. Nowa elita władzy składała się głównie z osób około czterdziestki, często młodszych. W odwrotności do tych, co rządzili po 1918 r., młode pokolenie nie mogło się pochwalić większym dorobkiem w sferze prestiżu społecznego lub materialnego. Wszystko to dopiero zamierzało osiągnąć. „Jakoś wnet po przewrocie (majowym – red.) rozpoczęła się formalna gonitwa legionistów i innych zwolenników Piłsudskiego za posadami. Zrazu wydawało się, że posad tych dla nich nie zabraknie. Rzeczywistych bowiem legionistów, żyjących i zdolnych do pracy było stosunkowo niezbyt wielu” – notował działacz endecki, były wicepremier Stanisław Głąbiński. Ale jak się okazało, im więcej czasu upływało od wojny, tym liczba osób chwalących się legionową przeszłością w magiczny wręcz sposób rosła.
Ta Czwarta Brygada
„W jakiejś mierze do wzrostu przekonań legionistów, że należą się im przywileje, przyczynił się Piłsudski. Kazimierze Iłłakowiczównie, w momencie obejmowania przez nią posady sekretarki w 1926 r., miał powiedzieć: «Będziesz otwierała i rozdzielała pocztę. Jeśli legionista poprosi o coś, rozpatrz i jeśli zasługuje – poprzyj go. Dawniej tego zabraniałem, ale społeczeństwo tak się z nimi obeszło, że trzeba się nimi zająć»” – opisuje prof. Wapiński.
Możliwość łatwego dostępu do stanowisk i przywilejów w związku z przynależnością do konkretnego środowiska działała jak magnes. „Stopniowo okazywało się, że liczba dawnych «legionistów» wzrosła kilkakrotnie w wyniku przyłączania się rozmaitych włóczęgów politycznych, którzy pod hasłami: «Niech żyje Piłsudski» i «Precz z endekami», szukali dla siebie koryta” – zauważał z niesmakiem Głąbiński.
Potocznie nazywano ich „czwartą brygadą”, jaka dołączyła do weteranów trzech brygad Legionów, jakie faktycznie walczyły na frontach I wojny światowej. Dla środowiska narodowców, z którego się wywodził Głąbiński, była to szczególnie zła wiadomość. W pierwszych latach niepodległości ministrami i urzędnikami zostawały osoby mające pewne doświadczenie z czasów zaborów w pełnieniu funkcji publicznych. To faworyzowało osoby z kręgów Narodowej Demokracji. Jako naturalny wróg sanacji one pierwsze padały ofiarami czystek. „Zaczęła żerować na sytuacji wszelkiego rodzaju kanalia. Podwładny mający uraz do swego przełożonego robi po prostu na niego donos, iż jest endek albo piastowiec (z PSL Piast – red.), a nieraz dorzucał, że i złodziej, którego należy wysanować” – zanotował w dzienniku marszałek Sejmu Maciej Rataj.
Po przejęciu stanowisk następnym etapem okazało się zadbanie o powiększenie zakresu przywilejów oraz zwiększanie liczby synekur, które można oddawać krewnym i znajomym. Przy okazji np. przejmowania banków przez państwo normą stało się, że ich nowymi dyrektorami zostawali legioniści. Starzejący się, schorowany Piłsudski od początku lat 30. właściwie przestał dbać o to, żeby hamować apetyty podwładnych. Ci zaś uważali, że coraz wygodniejsze i dostatniejsze życie im się po prostu należy. Na symbol nowego pokolenia polityków powoli wyrastał minister spraw wojskowych gen. Tadeusz Kasprzycki. „Generała uważałem za człowieka czystych rąk i uczciwego – zmienił się od chwili wejścia w kombinacje finansowe z byłym wiceministrem Bobkowskim, na terenie Zakopanego” – opowiadał o nim mjr Stanisław Kempski.
Głośna historia zaczęła się od tego, że będący tuż po czterdziestce Kasprzycki, oficer i polityk z chlubną legionową przeszłością, poznał w 1934 r. aktorkę Zofię Kajzerównę. Gdy został ważnym ministrem, nadzorującym siły zbrojne, postanowił lepiej ukryć swój romans przed opinią publiczną oraz żoną. Korzystając z posiadanej władzy, zdobył niedostępną dla zwykłego śmiertelnika dużą działkę ziemi na górskim stoku w Kościelisku nieopodal Zakopanego. Rozpościerał się z niej wspaniały widok na Tatry. Niestety, okazało się, że projekt i budowa willi w tak romantycznym miejscu będzie kosztować aż 300 tys. zł. Młody minister zarabiał „tylko” 5 tys. miesięcznie (stanowiło to wówczas ok. dziesięciokrotność średnich zarobków). Generał poprosił więc o pomoc kolegę z rządu – wiceministra komunikacji Aleksandra Bobkowskiego. Ten znał ważnych ludzi na Podhalu, ponieważ jednocześnie pełnił funkcję prezesa Polskiego Związku Narciarskiego. Bobkowski załatwił fundusze na inwestycję, ale postawił warunek. Oprócz willi, budowanej oficjalnie jako pensjonat, miał stanąć też Oficerski Dom Wczasowy na grzbiecie Gubałówki – aby zapewnić mu dodatkowy dochód. Kasprzycki się zgodził i w 1937 r. prace ruszyły.
„Przy budowie tego pensjonatu, pod przykrywką, że buduje się fragment Szlaku imienia marsz. Piłsudskiego mającego prowadzić z Krynicy do Jabłonki oraz że na grzbiecie Gubałówki powstanie oficerski dom wypoczynkowy, używa się do zwózki materiałów samochodów wojskowych, które dniem i nocą zwoziły materiał na budowę pensjonatu” – notował mjr Kempski. Tak z państwowych środków, rękami pracujących za darmo saperów wznoszono willę ministra spraw wojskowych, by mógł spędzać czas z kochanką. Rzecz wyszła na jaw wiosną 1939 r. Skandal zapewne byłby głośniejszy, gdyby nie to, że wygodne życie elitom politycznym II RP kompletnie zepsuli Hitler oraz Stalin. ©℗
Stopniowo okazywało się, że liczba dawnych „legionistów” wzrosła kilkakrotnie w wyniku przyłączania się rozmaitych włóczęgów politycznych, którzy pod hasłami: „Niech żyje Piłsudski” i „Precz z endekami”, szukali dla siebie koryta – zauważał z niesmakiem były wicepremier Stanisław Głąbiński