Chodzi o inflację, politykę pieniężną i to, że Polska jest – jak powtarzają ekonomiści – małą, otwartą gospodarką. Co oznacza, że nie uciekniemy od tendencji ogólnoświatowych. A te są dwie: wysoka inflacja i podwyżki stóp procentowych.
Stany mocno w górę
U nas wzrost cen stał się przedmiotem ogólnonarodowej debaty, ale nietrudno znaleźć kraje, w których powód do takiej debaty jest jeszcze mocniejszy. Nawet jeśli pominąć takie jak Wenezuela (ostatni wskaźnik rocznego wzrostu cen: 470 proc.), Sudan (260 proc.) i Liban (224 proc.), mamy całkiem spore gospodarki jak Argentyna (50,7 proc.) czy Turcja (48,7 proc.), gdzie o stabilności cen nie ma mowy w jeszcze większym stopniu niż u nas.
Inflacja prawie wszędzie na świecie szła ostatnio do góry, ale to nie znaczy, że wszędzie jej „skład” jest podobny. Popularne tłumaczenie, że ogólny wskaźnik cen przyśpiesza ze względu na drożejące żywność oraz surowce energetyczne, zawiera sporo prawdy. Ale nie wyczerpuje sprawy. Wystarczy zestawić główny wskaźnik inflacji, mówiący o tym, jak zmienia się ogólny poziom cen płaconych przez konsumentów, z inflacją bazową, czyli z tą częścią ogólnego wskaźnika, która nie obejmuje najbardziej ulegających wahaniom i zależnych od tendencji na światowych rynkach cen towarów. „Baza” obejmuje te ceny, które zależą od tego, na ile rozpędzony (lub nie) jest popyt w konkretnej gospodarce. Te wskaźniki lubią bankierzy centralni. Skupienie się na nich daje poczucie lepszego panowania nad procesami cenowymi – jakkolwiek dziwnie by to dziś nie zabrzmiało.
W Stanach Zjednoczonych „niebazowy” wzrost cen wynosił w styczniu raptem 1,5 pkt proc. Czyli tyle dodały tam paliwa i żywność. Reszta – 6 pkt proc. – to efekty działania popytu wewnętrznego. Choć amerykańska gospodarka jest tu dość wyjątkowa, skoro za zauważalną część ogólnego wskaźnika odpowiadają takie kategorie jak używane samochody osobowe i pick-upy. W strefie euro część „niebazowa” to już 2,8 pkt proc., więcej niż wynosiła podstawowa część inflacji, czyli ta teoretycznie pod kontrolą banku centralnego. Dla Polski oficjalnie mamy na razie dane za grudzień ubiegłego roku, kiedy część „niebazowa” była warta 3,3 pkt proc., a reszta – 5,3 pkt proc. A na podstawie wstępnych danych opublikowanych kilka dni temu przez GUS analitycy szacują, że w styczniu inflacja bazowa urosła do ponad 6 proc. (wskaźnik ogółem doszedł do 9,2 proc.).
My w ostatnim czasie zbijamy inflację cięciem podatków, ale przypomina to trochę walkę z gorączką przez zimny prysznic. W normalnych warunkach za stabilność cen odpowiadają banki centralne, które podnoszą lub obniżają stopy procentowe. Przy takiej inflacji bazowej – tej teoretycznie zależnej od popytu – nie należy się spodziewać, by seria podwyżek stóp szybko się skończyła. A już za chwilę naszym bankierom centralnym przy Świętokrzyskiej dojdzie jeszcze jeden problem: podwyższać zaczną inni.
Dlaczego to ma znaczenie? Różnica pomiędzy stopami u nas i w Ameryce czy strefie euro to dla zagranicznych inwestorów wskazówka, czy lokując u nas pieniądze, da się przyzwoicie zarobić. Jeśli ocena wypada pozytywnie, kapitał napływa, przyczyniając się do umocnienia złotego. Jeśli negatywnie – zagranica woli się wycofywać, a to złotego osłabia. Równocześnie im mocniejszy złoty, tym niższa inflacja. Jeśli euro albo dolar kosztuje u nas coraz mniej, to znaczy, że sprowadzane do Polski towary tanieją. Tam importujemy niższą inflację. Ale może też być odwrotnie. I w paru minionych latach właśnie tak było, choć ostatnio NBP zrobił wyraźny zwrot i znów podoba mu się, gdy nasza waluta się umacnia.
Według stanu na dziś różnica w stopach procentowych w Polsce i w najważniejszych gospodarkach nie wygląda źle. U nas główna stopa NBP wynosi 2,75 proc., w strefie euro jest zerowa, a w Stanach Zjednoczonych obowiązuje przedział 0–0,25 proc.
Ale Amerykanie wcale nie kryją się z tym, że już za moment zaczną podnosić koszt pieniądza. Nic dziwnego – mają taką inflację bazową jak w Polsce. Wtedy obecny urok – jeśli taki jest – inwestowania w naszym kraju nieco zblednie. Gorsze będą też perspektywy dla złotego. Wiele będzie zależało od tempa, w jakim w USA będą postępować podwyżki stóp. Co do momentu pierwszej podwyżki, która na rynkach finansowych nazywana jest lift-offem, startem (w sensie startu samolotu czy rakiety), nie ma większych wątpliwości: dojdzie do tego już na marcowym posiedzeniu FOMC – Federalnego Komitetu Otwartego Rynku, który decyduje o cenie pieniądza w USA. W sumie podwyżek może być w tym roku i sześć, co by oznaczało, że stopy w Ameryce doszłyby do 1,5–1,75 proc. I że odtąd właściwie każde tegoroczne posiedzenie FOMC skutkowałoby podwyżką.
I wywierałoby presję na nasz bank centralny. W skrócie: jeśli podnosić stopy będą najwięksi, to tacy „mali, otwarci”, jak my, powinni podnosić mocniej. Dla spłacających hipoteki w złotych to niezbyt dobra wiadomość. Ale chyba dobrze, żeby mieli świadomość, że wysokość ich rat zależy nie tylko od nastrojów panujących w NBP.
Nie chcemy, lecz musimy
Przy tym polscy kredytobiorcy nie będą w wyjątkowej sytuacji. „W miarę jak amerykański bank centralny będzie przyśpieszał tempo podwyżek stóp, związane z tym osłabienie walut pozostałych krajów G10 może wymagać reakcji innych banków centralnych grupy, które będą bronić się przed podwyższeniem inflacji poprzez kanał kursowy” – napisał w niedawnym raporcie bank inwestycyjny Goldman Sachs.
– To wcale nie jest automat. To jest pytanie, jak traktowana jest Polska: czy jako rynek rozwijający się, czy rozwinięty. Argumentowalibyśmy, że raczej rozwinięty – stara się pocieszać Marcin Mazurek, główny ekonomista mBanku. Analitycy tej instytucji podkreślają, że dla nas punktem odniesienia jest nie tyle Ameryka, ile Europa. Polska ma cykl koniunkturalny zbieżny z tym, co dzieje się w strefie euro, a równocześnie stopy procentowe „sporo wyżej”. Dla całego naszego regionu główną parą walutową jest złoty/korona/forint–euro. Na naszą korzyść przemawia także to, że w światowych indeksach akcji rynków wschodzących nasza obecność jest znikoma. Nie będzie więc tak, że jak amerykański fundusz zobaczy wyższe stopy w Ameryce i postanowi pozbywać się aktywów na emerging markets, to doprowadzi do osłabienia złotego.
Jest jedno ale. Coraz częściej mówi się także o podnoszeniu stóp w strefie euro. Wcześniej należałoby zakończyć prowadzony przez Europejski Bank Centralny skup aktywów (czyli ilościowe luzowanie polityki pieniężnej, funkcjonujące pod publicystyczną nazwą dodruku pieniądza). Wprawdzie bank Eurolandu przewiduje, że w przyszłym roku inflacja obniży się do wymaganego poziomu 2 proc., a nawet niżej (u nas obowiązuje cel inflacyjny na poziomie 2,5 proc.), ale Christine Lagarde, szefowa EBC, nie wykluczyła ostatnio, że przed końcem roku koszt pieniądza zostanie podniesiony. Są i tacy analitycy, którzy spodziewają się pierwszej podwyżki stóp za naszą zachodnią granicą już w połowie tego roku.
Gdy wiosną ubiegłego roku stopy zaczynali podnosić Czesi czy Węgrzy, nasz bank centralny mógł podchodzić do tego ze stoickim spokojem. Niektóre wypowiedzi, jak te, że podwyżki byłyby szkolnym błędem, można było sobie darować. Ale przynajmniej na razie, chociaż oni mają wyższe stopy, to poziomem inflacji specjalnie się nie różnimy. Gdy podwyżki zacznie Rezerwa Federalna czy EBC, może być inaczej. Wtedy sprawdzi się powtarzane od czasu do czasu stwierdzenie, że my prowadzimy politykę pieniężną jak największe banki centralne. Z tym że nie dlatego, że chcemy, a dlatego, że musimy. ©℗