- Ziemię podczas reformy rolnej dostawało się często przez bufet i za łapówkę, przydatne okazywały się znajomości. Bywało, że udało się ją wychodzić czy wyprosić - uważa Anna Wylegała, socjolożka, adiunktka w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.

ikona lupy />
Anna Wylegała, socjolożka, adiunktka w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Zajmuje się historią społeczną II wojny światowej i okresu powojennego w Polsce i na Ukrainie. / Media
Sławomir Lenartowicz, administrator z Wojewódzkiego Urzędu Ziemskiego, przybył do Pławowic ostatniego dnia lutego 1945 r. W majątku Ludwika Hieronima Morstina zastał wysiedleńców z Poznańskiego i Leopolda Staffa, który znalazł tu schronienie po powstaniu warszawskim. Przyjazd Lenartowicza rozpoczął konflikt, w którym udział bierze kilku aktorów społecznych.
W historii tej, jak w soczewce, skupia się wiele problemów związanych nie tylko z reformą rolną. Pławowice - obecnie to powiat proszowicki w Małopolsce - były majątkiem należącym przed wojną do Morstina, który był dziedzicem, poetą, działaczem kulturalnym i mecenasem literatów. Uprawa ziemi nie była jego głównym zajęciem, lecz reforma rolna go nie ominęła. Majątek został znacjonalizowany, przy czym dawny dziedzic otrzymał zapewnienie, że powstanie tu dom pracy twórczej dla literatów. Ale ziemię chcieli otrzymać również chłopi. Z kolei reprezentujący komunistyczne władze komisarz miał plan stworzenia tu wielkiego, państwowego gospodarstwa rolnego obejmującego stawy. Pojawiło się także podziemie. Konflikt był nierozwiązywalny: niemożliwe było jednoczesne rozparcelowanie ziemi, stworzenie państwowego gospodarstwa, zachowanie pałacu z parkiem jako miejsca pracy twórczej i uniknięcie zwarcia z partyzantami.
I ten konflikt przyniósł ofiary. Zamordowani zostali kowal Władysław Mróz i młynarz Józef Sendek, a także komisarz jednego z sąsiednich majątków. Z kolei Lenartowicz musiał uciec, obawiając się Urzędu Bezpieczeństwa.
Kiedy Lenartowicz przyjechał do Pławowic, napisał, że na terenie powiatu zaczęły się dziać rzeczy niepokojące. Aktywne było podziemie. Ale pewną władzę miał tu Józef Kocioł ps. Piotrowski, były PPS-owiec, który pod koniec wojny przeszedł z oddziałem do konspiracyjnej PPR, a następnie wstąpił do UB. W czasie reformy rolnej znany jest z tego, że jeździ z ludźmi po okolicy i na własną rękę wymierza sprawiedliwość. W Pławowicach pojawia się kilkakrotnie, m.in. po to, by dopilnować słusznego jego zdaniem podziału ziemi. Kowal Władysław Mróz był przedwojennym ludowcem, przewodniczącym komitetu folwarcznego, potem zaś wójtem. Nie do końca poznaliśmy przebieg wydarzeń - wiadomo, że w kluczowym momencie walki politycznej PPR z PSL nieznani ludzie zabrali go z czworaków, potem zaś jego ciało znaleziono na drodze. IPN przeprowadził śledztwo w sprawie tych wydarzeń, lecz nie ustalił sprawców. Być może stał za tym ten skonfliktowany z Mrozem lokalny watażka. Bierze się również pod uwagę UB, którego funkcjonariusze często likwidowali osoby o niewygodnych dla nowej władzy poglądach. Zwróciłabym jednak uwagę na towarzyszącą parcelacji atmosferę: panował niepokój, zagrożeni czuli się zarówno ci, którzy dzielili ziemię, jak i ci, którzy ją otrzymywali. W pamięci mieszkańców Pławowic, o czym mogłam się przekonać, prowadząc tam badania terenowe, pozostał ślad tych wydarzeń: usłyszałam różne wersje na temat ich przebiegu, ale to, co istotne, to utrwalone we wspomnieniach oraz wciąż utrzymujące się w relacjach napięcie i niepewność.
Jaki w ogóle stosunek do reformy rolnej ma podziemie antykomunistyczne?
Niejednoznaczny. Podziemie poakowskie było przeciwne reformie, bo była flagowym projektem władz komunistycznych, które chciały przekonać do siebie masy chłopskie. Oficjalnie musiało stać na stanowisku jak najbardziej krytycznym. Ale po pierwsze, reforma rolna nie została wymyślona przez komunistów. Wszystkie partie polityczne podczas wojny miały ją w programach, choć nie w takim kształcie. Po drugie, ogromną część powojennego podziemia stanowili synowie chłopów, pochodzący z niezamożnych rodzin. Reforma więc stała w sprzeczności z wartościami partyzantów, a jednocześnie była szansą dla ich rodzin. Znamy przypadki, kiedy wykonawcy reformy, rzadziej beneficjenci, byli szykanowani przez podziemie. Dochodziło do egzekucji osób znajdujących się w kręgach władzy. To jednostkowe przypadki, jednak cel zastraszenia i tworzenia dusznej atmosfery wokół reformy został osiągnięty.
Napisała pani, że „na wsi po reformie nie ma spokoju”. Ponadto „ziemia z reformy nie stanowi ani głównej, ani jedynej przyczyny lęków i konfliktów, ale dziwnym trafem wiele nitek prowadzi do reformy rolnej jak do kłębka”.
Bo konflikty, o których rozmawiamy, są również pokłosiem tego, jak wyglądała wieś przed reformą. Często wyobrażamy sobie chłopów jako monolit. To nie była jednolita klasa: byli chłopi zamożni, jak i folwarczni, mieszkający w czworakach, którzy chcieli dostać ziemię, bo jej nie mieli. Byli też chłopi małorolni - ci z kolei mieli jej za mało. I pomiędzy tymi grupami już przed wojną dochodziło do konfliktów, które reforma tylko zaostrzyła. Podczas gdy chłopi folwarczni i małorolni czekali na swój przydział ziemi, zamożni gospodarze obawiali się zmian, bo wyobrażali sobie, że kolejnym etapem będzie kolektywizacja, w wyniku której stracą wszystko. Oprócz konfliktów wewnątrz społeczności wiejskich, toczył się także spór pomiędzy mieszkańcami wsi a władzą: urzędnicy często chcieli znacjonalizowania, ale już nie dzielenia majątku. Ponadto niektórym towarzyszyło poczucie, że ziemi otrzymali za mało.
A często pamięć o tym, że ziemi dostało się za mało, była niezwykle trwała, ponadpokoleniowa.
Dobrze pamiętam obraz z Konar - to dawny majątek ziemski położony w dawnym woj. radomskim. Pogodne, jesienne popołudnie. Stałyśmy z koleżanką przed ostatnim dworskim czworakiem - wygląda źle, wciąż mieszkają tam ludzie, których dziadkowie i rodzice pracowali u dziedzica przed wojną, a potem w PGR. Rozmawiałam z kobietą urodzoną w 1939 r. - nie mogła pamiętać właściciela majątku, urodziła się w czworakach, wciąż tu żyje. Opowiedziała mi, że jej dziadek otrzymał słabą, piaszczystą ziemię gdzieś daleko pod lasem, a nie tę, którą powinien. I do dziś ma poczucie krzywdy, że lepszą dostała rodzina urzędnika, który dokonywał parcelacji. To pokazuje, jak długo siedzi w ludziach poczucie niesprawiedliwości.
Na jakich zasadach oparta była więc parcelacja?
Z jednej strony prawie wszyscy mieli szansę dostać ziemię. Ale z drugiej - równie dobrze każdemu można było jej odmówić, bo tak skonstruowany był dekret o reformie rolnej i kolejne uzupełniające go akty prawne. Proces rozdawania ziemi był uznaniowy. Przede wszystkim na ziemię mogli liczyć chłopi, którzy pracowali przed wojną na folwarku, a więc fornale i służba dworska. Następni w kolejce byli chłopi bezrolni, potem małorolni, a nawet średniorolni, którzy mieli jej stosunkowo dużo, więc nie powinni być beneficjentami reformy. Ale były wyjątki, bo ziemię mogły dostać osoby, które się o to naprawdę bardzo postarały. Prześledziłam akta parcelacyjne z kilkunastu wsi na Kielecczyźnie: w każdej z nich dochodziło do przekrętów. Ziemię dostawało się przez bufet i za łapówkę, przydatne okazywały się znajomości. Bywało, że udało się ją wychodzić czy wyprosić. Znajdowało się mnóstwo sposobów, żeby dostać jej więcej, gdzieś indziej lub w ogóle.
Kiedy komuś się udawało, ktoś inny odchodził z kwitkiem.
Na przykład emerytki folwarczne. Pracowały w folwarku przez całe życie, a nie dostawały ani kawałka ziemi - uznawano, że starsze kobiety sobie nie poradzą, więc po co im ziemia.
A jeśli ktoś podczas wojny służył w AK?
Dekret przewidywał, że ziemię mogli dostać żołnierze Wojska Polskiego, inwalidzi wojenni i „uczestnicy partyzanckich walk z Niemcami o Polskę demokratyczną”. W ten sposób postawiono sprawę jasno: jeśli było się nie w tej partyzantce, co trzeba, nie miało się szans na ziemię. I ludzie bardzo dobrze o tym wiedzieli. Analizując akty parcelacyjne i przyglądając się toczonym latami sprawom sądowym - bo spory o ziemię znajdowały często finał w sądzie - spotykałam się z przywoływanym argumentem walki w szeregach Armii Ludowej czy Batalionów Chłopskich, przynależności do partii oraz chęci pracy dla Polski Ludowej. To pokazuje świadomość tego, co mogło zadziałać.
Dobrze rozumiem, że można się było odwołać od decyzji?
W teorii nie. Ale ludzie to robili, często podważając decyzje komisji parcelacyjnych. To, co można było zrobić, to napisać do wyższej instancji: jeśli podział był dokonany na poziomie gminy, zostawała komisja powiatowa, dalej urząd ziemski, wojewódzki - aż do ministra reformy rolnej, a nawet Bolesława Bieruta. Dokumentacja parcelacji obfituje w świadectwa naprawdę rozpaczliwych prób poprawy losu. Wyrazem determinacji były listy do gazet: ludzie pisali je, kiedy nie było już żadnej instancji, do której mogli się odwołać, bo wszędzie im odmawiano. Były to często historie beznadziejne, bez szans na szczęśliwy finał, np. samotnych kobiet. Niewiele te listy zresztą dawały, bo redakcje odsyłały je często do urzędów, które wcześniej odprawiły ich autorów lub autorki z kwitkiem. Natomiast w sądach kończyły się konflikty pomiędzy wsiami lub konkretnymi parcelantami: ludzie nawzajem udowadniali sobie, że ktoś powinien ziemię dostać, a inny nie. Opisuję przypadek wieloletniego sporu o dawny majątek Planta, dziś powiat opatowski. Chłopi z kilku wsi leżących wokół niego sądzili się do końca lat 50. o to, komu ta ziemia powinna przypaść. Piętnaście lat po parcelacji jeszcze znajdował się ktoś, kto walczył o hektar lub dwa. A gotowość do toczenia wymagającej ogromnego zaangażowania wieloletniej walki w sądzie dobrze ilustruje to, ile dla chłopów znaczyła ziemia i jak bardzo jej pragnęli. Bardzo często korzystali z usług osób zajmujących się przygotowywaniem pism urzędowych, co ciekawe, zdarzało się, że dla obu stron sporu przygotowywał je ten sam człowiek.
To, co wydarzyło się po 1945 r., kiedy wchodziła Armia Czerwona i wprowadzano reformę rolną, opisać można również emocjami. Zagrożenie?
To emocja wspólna dla chłopów i ziemian. Często wpadamy w pułapkę prezentyzmu, zakładając, że ziemianie powinni uciekać. Ale przecież ze źródeł wynika, że nie do końca wiedzieli, co ich czeka. Bali się o życie, mienie, status społeczny. Jedni wyobrażali sobie, że Rosjanie ich postawią pod ścianą i zastrzelą, inni łudzili się, że komunistyczna władza pozwoli im zostać, ograniczając jedynie własność. Poczucie zagrożenia towarzyszyło także chłopom. Cieszyli się, że dobiegła końca niemiecka okupacja, ale bali się jednocześnie Sowietów. Obawy budziło też to, w jaki sposób zmieni się ich świat: myślę, że sposób, w jaki dokonywała się zmiana porządku społecznego i politycznego, był przerażający, bo wykraczał poza wszystko to, co chłop znał. Ziemię przecież się dziedziczyło lub kupowało, a nagle przychodził ktoś, kto odbierał ją jednym i dawał innym. Dodajmy do tego wszechobecny niepokój polityczny - nie było wiadomo, kto będzie rządził krajem ani sprawował władzę lokalnie. Dobrym przykładem są Pławowice: chłopi bali się Armii Czerwonej, potem bezpieki, ale też partyzantów, których proweniencja nie liczyła się, kiedy pukali w nocy. Literaci nie byli groźni, ale stanowili konkurencję w walce o ziemię.
Inna emocja: tymczasowość? Chłopi - pisze o tym pani - nie urządzali się na nowej ziemi od razu, jak tylko ją otrzymali.
Tymczasowość towarzyszyła ziemianom i chłopom. Ziemianie długo nie mogli się pogodzić z tym, co się stało, i wciąż liczyli, że sytuacja polityczna się zmieni. Z jednej strony próbowali się urządzić - wyjeżdżali na Ziemie Odzyskane, przenosili się do miast, a z drugiej żyli w oczekiwaniu, co przeszkadzało im w adaptacji do nowych warunków. Chłopi z kolei nie mieli pewności, że ziemia przy nich zostanie. Mogła przecież zostać przeprowadzona kolektywizacja, mógł wrócić dziedzic. Zagospodarowywali ziemię bardzo powoli. Rozmawiałam z potomkami chłopów, którzy mieli w pamięci znój, udrękę towarzyszącą temu procesowi. Sama ziemia nie wystarczała, by poziom życia chłopów od razu się poprawił. Znam historie wielu rodzin chłopskich, które dopiero po kilkunastu latach były gotowe wyprowadzić się z czworaków i prowadzić samodzielne gospodarstwo. Od momentu nabycia ziemi do stabilizacji finansowej, gospodarczej, mentalnej mijały lata naznaczone właśnie poczuciem tymczasowości.
Parcelujący wyobrażali sobie, że zaprowadzają sprawiedliwość?
Wykonawcy reformy rolnej nie byli grupą jednolitą. To odpowiedzialni za podział ziemi urzędnicy, a więc pełnomocnicy do spraw reformy rolnej różnego szczebla. Kiedy przyjeżdżali do konkretnego majątku, często działał tam już komitet folwarczny, złożony z pracowników majątku. Nad samym majątkiem po wyjeździe byłego już właściciela pieczę sprawował komisarz. Były też brygady robotnicze złożone z członków PPR, które miały wspierać proces: przysyłano je z miasta w okolice, gdzie parcelacja szła słabo, a więc chłopi albo wcale nie chcieli brać ziemi powodowani obawami, albo dziedzic nie chciał się usunąć. Wśród miejscowych zaangażowanych w parcelację bardzo często rolę odgrywały lokalne emocje i interesy, ale części, owszem, towarzyszyło poczucie misji czy od dawna byli już zaangażowani politycznie. Najbardziej zapadła mi w pamięć relacja rozmówczyni, którą nagrywałam w Maszkienicach pod Brzeskiem w woj. krakowskim: urodziła się w 1939 r., kiedy przeprowadzano reformę, była małą dziewczynką, znalazła się w ekipie parcelacyjnej, jej rodzina miała ziemię wcześniej, więc nie pozycjonowała się grupie największych beneficjentów. Kobieta zapamiętała obraz ludowego święta, radość biegania za mierniczymi i wbijania palików.
To był koniec świata ziemian. Przywołuje pani relację jednej z ziemianek: kobieta opowiada, że „trzymała fason” i „włożyła maskę obojętności”, opuszczając majątek. Co dalej działo się z tą grupą?
Tak pisała Maria z Kuźnickich Walewska z Kowali, autorka najbardziej poruszającego literackiego zapisu tych wydarzeń z perspektywy ziemiańskiej. Wydaje się, że los tej właśnie klasy to najlepiej do tej pory opowiedziana część tej historii. Jednocześnie najbardziej dramatyczna. Bo to wielka tragedia ludzi, którzy byli solą społeczności lokalnej, angażowali się społecznie i w podziemie podczas okupacji. Wykraczali poza narzucany przez komunistów stereotyp burżuja, krwiopijcy. Dość często moją książkę próbuje się przypisać do nurtu historii ludowej, niektórzy pytają mnie wyłącznie o chłopów. Rozumiem, bo to chłopska historia do tej pory nie wybrzmiała, jest więc nowa. Ale mam poczucie, że dramat ziemiański traktuje się jako mniej istotny. A oni przecież stracili wszystko. Państwo zachowało się wobec nich jak paser: zabrało ziemię i odsprzedało chłopom. Tragedia ziemiańska to także deklasacja: musieli odnaleźć się w nowym ustroju politycznym, byli szykanowani. Nie mogli pracować na różnych stanowiskach, a ich dzieci przez wiele lat nie mogły studiować. To, co funduje im władza ludowa, to bardzo trudne doświadczenie. Zwłaszcza dla starszych osób, dla których ziemia była warsztatem pracy. Do końca się już nie podnieśli. Kolejne pokolenia uczą się wykorzystywać kapitał symboliczny, ale starsi zostają z poczuciem krzywdy do końca życia. ©℗