Inni, obcy, nieznani? To znaczy – jacy? Zastanawiała się pani kiedyś, dlaczego te słowa budzą w nas irracjonalny lęk?

Dzieci, z którymi jeszcze niedawno nic ich nie łączyło. Sąsiedzi, o których istnieniu nie mieli pojęcia. Pomysł na życie, który miesiąc wcześniej wydawał się nierealny. I nagle pojawił się impuls, który skłonił ich do zmierzenia się z tym, co nieznane. Oto trzy historie ludzi, którym spotkanie z „obcym” pomogło otworzyć się na troski innych.
Może być „mamo” i „tato”
Z Chełma do Biłgoraja jest niewiele ponad 100 km. Jednak dla Katarzyny Sobczuk-Wójciszyn i jej męża przeprowadzka z rodzinnego domu do wioski dziecięcej SOS była zmianą o 180 stopni. – Poprzednie życie? Byłam dziennikarką, z działką kryminalną. Ciągle w tłumie, w biegu, nakręcona kolejnymi tematami. Nieraz mierzyłam się z ludzkimi dramatami. Ale z tych spraw chcieliśmy wyciągnąć jakieś dobro, pomóc lub chociaż przestrzec innych, by nie popełnili podobnych błędów – opowiada Katarzyna. W pewnym momencie przestało to jej wystarczać. Praca nie dawała już poczucia, że coś zmienia, że faktycznie ma na coś lub na kogoś wpływ. A że z wykształcenia jest pedagogiem, uznała, że pora zacząć działać w tym kierunku. – Wróciłam do pomysłu, który siedział w mojej głowie, jeszcze zanim poszłam na studia: pracy w rodzinnym domu dziecka. Zaczęłam rozmawiać o tym z mężem, też dziennikarzem. Nie był na „nie”. Uznaliśmy, że możemy wejść w cykl szkoleń organizowanych przez Stowarzyszenie SOS Wioski Dziecięce. Wtedy jeszcze nie wierzyliśmy, że uda nam się go skończyć.
Szkolenia trwały prawie pięć miesięcy. Polegały na wyprawach do wioski w Biłgoraju i uczestniczeniu w codziennych czynnościach, pomaganiu i obserwowaniu. – Zobaczyliśmy mnóstwo dzieci, ufnych, mimo tego, co przeżyły. Czekały na kogoś, kto mógłby być dla nich rodzicem albo chociaż „ich dorosłym” – wspomina Katarzyna. Szkolenie zakończyło się pozytywnym wynikiem. Gdy zdecydowała się na życiową woltę, miała 28 lat. Kto w tym wieku bierze na siebie tyle cudzych dzieci? – Tak, nieraz odpowiadałam na te pytania – przyznaje.
Zasady są takie: ludzie, którzy chcą stworzyć rodzinę, muszą się przeprowadzić do jednej z czterech wiosek Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce. To całe osiedle rodzin, z psychologiem, pedagogami, boiskami, placami zabaw, miejscami na ognisko. Nawet na dyskoteki, choć w pandemii z ich organizowania trzeba było zrezygnować.
Z Chełma Katarzyna z mężem kilkoma kursami zabrali koty, rowery, ciuchy i ulubione meble. Nie zostali rodzicami. Ciocią i wujkiem – tak, choć na „mama” i „tata” też są otwarci. – To nie jest adopcja, bo sądy rodzinne ostrożnie podchodzą dziś do pozbawiania praw rodziców biologicznych. Dzieci, które są u nas, często mają nieuregulowany status prawny – mówi Katarzyna.
Na dzień dobry dostała pod opiekę sześcioro dzieci – najmłodsze miało dziewięć lat, najstarsze – 16 lat. Na miejsce tych, które dorastają i usamodzielniają się, przychodzą kolejne. – Pierwszym wyzwaniem – poza spięciem naszych grafików, lekcji, zajęć dodatkowych – była kuchnia. Zamiast dwóch osób do wykarmienia – osiem. Najpierw przygotowywałam więc wszystkiego dużo za dużo, żeby nikt nie odchodził od stołu głodny. W efekcie utuczyłam koty – uśmiecha się na wspomnienie początków Katarzyna. Ani razu nie dopadło ją zwątpienie w to, czy dobrze zrobiła. Jedna z dziewczynek była miesiącami jak patyk. Na każdą próbę zbliżenia się, przytulenia usztywniała całe ciało. Przełamanie jej oporów wymagało od Katarzyny powiedzenia sobie: spokojnie, to dziecko potrzebuje czasu.
Na pierwsze święta Bożego Narodzenia para dostała od „swoich” dzieci prezent: rózgę. Była do niej dołączona tuba, a w niej karteczki ze słowami podziękowania. Za to, że są, że z nimi rozmawiają, dają im czyste ubrania i spokój. – Staramy się, by dzieci pamiętały o korzeniach, jakiekolwiek one są. Jedna dziewczynka nie pamiętała twarzy swojego biologicznego ojca. Zniknął z jej życia, zanim zaczęła świadomie odbierać rzeczywistość. Udało nam się odnaleźć jego zdjęcie. Była wdzięczna, bo dzięki temu mogła potem opowiadać, do kogo jest podobna – mówi Katarzyna.
Któregoś dnia prasowała stertę ubrań. Przyszły dziewczynki, rozsiadły się wokół, zaczęły rozmawiać. I między błahostkami padło pytanie: ciociu, dlaczego mama mnie nie kocha? – Powiedziałam, że na pewno kocha, ale może sama nigdy nie dostała miłości i nie umie jej okazywać. Nigdy nie można dziecku powiedzieć, że nie jest kochane – podkreśla Katarzyna.
Cieszy się szczególnie z tego, że poradziła sobie z nastolatkami. Za swój osobisty sukces uznaje, że nie dała im się prowokować. Bo – przynajmniej pierwsze miesiące – przypomniały próbę sił. – To były dzieciaki z pieczy zastępczej: nieufne wobec dorosłych, buntujące się przeciwko zasadom. W szkole – tragedia, koszmar. Nie dziwię się. Gdy przechodzi się z placówki do placówki, brakuje więzi, nie ma z kim dłużej pogadać, jak koncentrować się na nauce? – wspomina. Dziś jeden z chłopaków pod jej opieką, 19-latek, wybiera się na studia. Jego siostra, której specjaliści nie dawali większych szans, by wyszła na prostą, jest teraz jedną z lepszych uczennic i też planuje studia.
Katarzyna otworzyła się na problemy innych bardziej, niż się spodziewała. Tuż przed świętami pod ich dach trafi nowy członek rodziny – 2,5-letnie dziecko. To wyzwanie, bo jeszcze nie mieli do czynienia z takim maluchem. Pusty talerz, który zwyczajowo stawia się na wigilijnym stole, będzie miał od razu swojego właściciela.
Pomoc sąsiedzka
Dla Moniki impulsem dla życiowych przewartościowań była przeprowadzka. Wraz z rodziną, mężem i dwójką małych dzieci przeniosła się z mieszkania w Warszawie do domu w miejscowości oddalonej 10 minut samochodem od ośrodka dla cudzoziemców. Chodziło o to, by być w końcu na swoim. – Znalazłam się w nowym miejscu, wśród obcych ludzi, nie znałam tu nikogo. I właśnie to oderwanie od dotychczasowego, znanego świata sprawiło, że poczułam, iż coś mnie łączy z migrantami – mówi. Znajome zapytały ją, czy nie chce koordynować łączenia rodzin afgańskich z polskimi. Zgodziła się. W mediach społecznościowych dołączyła do grupy „Rodziny bez granic” i ruszyło. Najpierw miała być tylko łączniczką między tymi, którzy są w potrzebie, a tymi, którzy chcą udzielić pomocy. Myślała, że będzie jedynie ułatwiać kontakty, ale szybko okazało się, że gdy chodzi o ludzi z krwi i kości, tak się nie da.
Blanka ma syna z niepełno sprawnością i to pod jego wpływem zaczęła myśleć o radykalnej zmianie ścieżki kariery. Rzuciła pracę w korporacji i postawiła na własny biznes otwarty na ludzi z niepełno sprawnościami. Dziś na 20 pracowników Klubokawiarni Pożyteczna 16 to właśnie takie osoby
Dziś pomaga pięciu rodzinom: trzem afgańskim (ewakuowanym w sierpniu), dwóm kurdyjskim z Iraku, a ostatnio również Białorusince, która z czterema córkami (najstarsza ma 12 lat, najmłodsza cztery) uciekała ze swojego kraju przed reżimem Łukaszenki. Monika dzięki pomocy ludzi z całej Polski organizuje im, co może: od ubrań przez przejazd z chorym dzieckiem do lekarza po jedzenie. – Afgańskie rodziny są duże. Jedna liczy 11 osób, druga – 15, a trzecia – sześć. Nie wszystkie są pełne. W ośrodku jest matka z dziećmi i kuzynami – ojciec, lekarz, wciąż jest w kraju i się ukrywa.
Pierwsze spotkanie Moniki z afgańską rodziną odbyło się pod bramą ośrodka. Głową rodziny była czterdziestokilkuletnia kobieta. – Teoretycznie w najlepszej sytuacji są Afgańczycy ewakuowani do Polski samolotami, bo są tu legalnie, mają pozwolenie na pracę. Nie brakuje wśród nich wykształconych ludzi, lekarzy, inżynierów, ale co z tego, skoro znalezienie zatrudnienia graniczy z cudem? Jednemu znajomemu Afgańczykowi, który przez lata współpracował z polskim wojskiem, po trzech miesiącach poszukiwań wciąż nie udało się znaleźć żadnej pracy.
Teraz na WhatsAppie Monika ma ze swoimi rodzinami osobne grupy, w których porozumiewają się łamaną angielszczyzną. Po pierwszym transporcie rzeczy i jedzenia wieczorem dostała od nich zdjęcie obiadu, który dzięki otrzymanym produktom ugotowali. Typowe afgańskie, z ryżem i dużą ilością strączków. W piwnicy swojego domu Monika zorganizowała punkt zborny. Trafiają tam dary z całej Polski, a stamtąd dostarcza je „swoim” rodzinom. Są tu ciepłe kurtki, czapki, zeszyty dla dzieci, buty, rowery. Ale rzeczy to nie wszystko. Czasem trzeba zorganizować pomoc prawną. Tak jak ostatnio, dla nastolatka, który przebywa w ośrodku w Wędrzynie. Nielegalnie przekroczył polsko-białoruską granicę i ma być deportowany.
Monika pamięta, gdy któregoś dnia przyjechała do Dębaka. Na spotkanie wyszła grupa kobiet: Afganki, Czeczenki, Kongijki. Zjawiła się też Białorusinka, która uciekła przed prześladowaniami. Mimo że pochodzą z różnych kultur i rejonów świata, to wiele je łączy. – Chcą znaleźć pracę, bo ona jest pomostem do normalności, wyjścia z ośrodka, znalezienia mieszkania. W ośrodku nie ma życia. To poczekalnia. Dzieciom nie wystarczą zaś suche buty. Żeby się rozwijać, muszą pójść do szkoły, znaleźć swoje miejsce – mówi Monika.
Ma świadomość, że to, co robi, budzi w ludziach skrajne emocje. – Znajomi i przyjaciele wiedzą, jakie wyznaję wartości, jakie mam przekonania. Nie kryję tego, a w polemikę z osobami o odmiennych poglądach nie wchodzę, bo szkoda mi czasu na złe emocje – przyznaje. Wszystkie rodziny, którymi się opiekuje, uczula, że Polska jest bezpiecznym miejscem. Ale rozumie tych, którzy chcą jechać dalej. – Nie dziwię się, że nawet ci, którzy wystąpili u nas o azyl, odnajdują się potem za zachodnią granicą. Miałam rodzinę, która spędziła wiele dni na granicy, a do ośrodka trafiła przede wszystkim dlatego, że było w niej dziecko z rzadką genetyczną wadą. Wymagało regularnych transfuzji krwi. Miałam im dostarczyć kolejne paczki zaraz po tym, jak wrócą ze szpitala do ośrodka. Piszę, że będę u nich następnego dnia. Oni na to, że ich już nie będzie. Przekroczyli granicę. Czy mam pretensje? Nie. Trzymam za nich kciuki, a rzeczy, które zebrałam, przekażę kolejnym – dodaje.
Monika chce czuć się potrzebna, uczyć się, słuchać innych, a nie zasklepiać się w strachu, że to jacyś „inni”, „obcy”. Dlatego – choć uważa się raczej za nieśmiałą osobę – pozbyła się oporów w dzwonieniu do ludzi i proszeniu o pomoc. Zwłaszcza że wciąż pojawiają się kolejne grupy potrzebujące wsparcia. – Czasem, gdy przejeżdżam obok ośrodka i widzę maszerujące poboczem rodziny, które idą do pobliskiego sklepu, zatrzymuję się, proponuję, że ich podwiozę – opowiada Monika. Kiedyś nigdy by o tym nie pomyślała. Dziś nazywa to pomocą sąsiedzką.
Refleksje przy obieraniu ziemniaków
– Inni, obcy, nieznani? To znaczy – jacy? Zastanawiała się pani kiedyś, dlaczego te słowa budzą w nas irracjonalny lęk? – pyta Blanka Popowska, założycielka Klubokawiarni Pożyteczna i Fundacji „Też Chcemy Być”. Bardziej niż o „inności” woli mówić o „odmienności”.
Blanka ma syna z niepełnosprawnością i przyznaje, że to pod jego wpływem zaczęła myśleć o radykalnej zmianie ścieżki kariery. Rzuciła pracę w korporacji i postawiła na własny biznes otwarty na ludzi z niepełnosprawnościami. Dziś na 20 pracowników Klubokawiarni Pożyteczna 16 to właśnie takie osoby – wśród nich kelner i barista, który jest osobą niewidzącą. – Kiedy mój syn dorastał i stało się jasne, że będzie różnił się od rówieśników, uznałam, że muszę mu zorganizować życie zawodowe. Bo na rynku takim osobom jak on trudno znaleźć pracę. Poza tym nawet jak się uda, to bywa, że szybko tracą posady. A wtedy ich samoocena spada jeszcze niżej – tłumaczy Blanka. Nie chciała, by jej syn skończył w areszcie domowym, z pilotem w ręku, pełen obaw wobec świata, który za drzwiami. – Założyłam Fundację „Też Chcemy Być” i Akademię Umiejętności. Sama nic bym nie zdziałała – zrobiłam to we współpracy z trzema innymi rodzinami. Chcieliśmy zapewnić naszym dzieciom dalszy rozwój intelektualny. Następnym krokiem było właśnie stworzenie dla nich miejsc pracy. Trafiłam do Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, która pomaga finansować nowe biznesy. Przedstawiłam swój pomysł – sklep z wyrobami artystycznymi wraz z kawiarnią. Spodobał się. Ostatecznie odwróciliśmy proporcje i stanęło na kawiarni z towarzyszącym jej sklepem. Uznaliśmy, że w tej konfiguracji biznes ma większe szanse się utrzymać i zarobić na siebie. Zajęłam się więc działalnością gastronomiczną, z którą wcześniej nie miałam do czynienia – wspomina Blanka.
Motywowało ją przeświadczenie, że syn zasługuje na coś lepszego niż życie na niby. Obserwowała inne dzieci i widziała zmiany, które zachodziły w nich jako pracownikach. Początkowa niepewność widoczna w ruchach ustępowała rosnącej samodzielności. Niektórzy przejmowali nawet nawyki panujące w korporacjach, czyli zaczynały się specjalizacja i delegowanie obowiązków.
Dlatego nie wahała się, gdy poproszono Blankę o zatrudnienie Białorusinki Żanny. – Była po udarze, ma wizę humanitarną. Gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy, znała tylko swój język ojczysty. No, może jeszcze kilka słów po rosyjsku. Nie mogłam jej odmówić, choć ta relacja od początku była wyzwaniem. Zaburzenia mowy po udarze to jedno, a drugie to przeszłość, która wyraźnie ciążyła Żannie – przyznaje Blanka.
W kuchni Klubokawiarni pracowała już Nela, Ukrainka, która stała się łącznikiem między starymi pracownikami a świeżo zatrudnioną kobietą. – Nela okazała się dla niej terapeutką. Dziś Żanna potrafi powiedzieć, co robiła przed udarem, gdzie pracowała, a wcześniej – nic. Jakaś blokada. Tylko milczenie lub ciche „eta nie ważno”. To, że znalazła spokojną pracę, dało jej szanse na rehabilitację. Krok po kroku, sylaba po sylabie, uczyła się od nowa mówić. Przy okazji poznawała nowy język. Praca dała jej poczucie bezpieczeństwa, sprawiła, że zaczęła się otwierać na ludzi, opowiadać o przeszłości – mówi Blanka. – Kilka tygodni temu Żanna nagle popłakała się przy obieraniu ziemniaków. Spytałam, co się stało. „Dziękuję, że znów jestem człowiekiem”, wyrzuciła z siebie. A mnie zatkało.
Znajomi i przyjaciele wiedzą, jakie wyznaję wartości, jakie mam przekonania. Nie kryję tego, a w polemikę z osobami o odmiennych poglądach nie wchodzę, bo szkoda mi czasu na złe emocje – przyznaje Monika