Realizm jest piękną cechą. W połączeniu z pewną dawką odwagi (bo jak inaczej przejść przez życie?) i chociażby zarysowaną wizją przyszłości jako szansy, a nie wyroku, zwiększa nadzieję, że widok własnej twarzy w lustrze nie będzie brzydził. W grudniu niejednemu się wydawało, że realizm podpowiada kapitulację: owszem, Solidarność brzydka nie była, ale ruscy nie pozwolą, SB nie pozwoli, poza tym u nas to zawsze się nie uda.

Wśród ludzi, którzy lawirując pomiędzy czołgami a donosicielami, podjęli się jednak wspierania nielegalnej opozycji, też wielu tak myślało: no, nic z tego nie będzie, jak to w Polsce, tylko że „tak trzeba”.
„Odważnym wszystkim pokłon niski, pogarda dla kanalii” – przejmująco śpiewał w tamtych latach Jan Kelus. Kanalie mają satysfakcję z podłości, odważni płynącą z heroizmu. A pomiędzy odważnymi a kanaliami ulokowali się liczni, mówiący o sobie „realiści”. Paradoks wydarzeń sprzed 40 lat polega na tym, że prawdziwy realizm trafnie wskazywał sens oporu i nonsens bierności.
Podziemna Solidarność nie tylko miała rację moralną – umówmy się, panie i panowie, że w dziejach narodu często doświadczanego przez obcą oraz rodzimą przemoc akurat rację moralną można mieć łatwo – miała też rację w ogóle. Dobrze, że stawiła opór. I dobrze, że wybrała opór bez broni, politykę motywowaną moralnie, ale zarazem realistycznie „mierzącą siły na zamiary”. Wystarczyło wytrwać!
Generał Jaruzelski podjął się beznadziejnego zadania powstrzymania upadku socjalizmu, który, w skali globalnej, zaczął właśnie implozję. ZSRR nie był w stanie pokonać Afgańczyków (myśleliśmy wtedy o nich: bracia). Nie był w stanie zebrać bez ogromnych strat pszenicy i kukurydzy. Polscy generałowie potrafili najechać strajkujące fabryki, jednak nie potrafili ich zmusić, by produkowały odpowiednią ilość sznurka do snopowiązałek. Z bzdur propagandy, osobliwie z hasła o „Polsce Ludowej”, śmiał się nawet aparat partyjny. Świat zachodni uciekł tak daleko, jakby miał bateryjki ze znanej (potem!) reklamy, PRL wiła się wokół ogłaszanych kolejnych planów wyjścia z kryzysu. A właściwie z tak zwanego kryzysu, o którym zgrabnie napisał Stefan Kisielewski: „nie kryzys, rezultat”.