Trwa wojna. Czasem zimna, czasem gorąca. To starcie o klimat. A przecież tej wojny nie musi być. Ciekawy tekst na ten temat napisali Laurence Kotlikoff (Uniwersytet Bostoński), Felix Kübler (Uniwersytet w Zurychu), Andriej Połbin (Rosyjska Akademia Ekonomii i Administracji) oraz Simon Scheidegger (Uniwersytet Lozański).

To ekonomiści, z których najbardziej znany jest ten pierwszy, niestroniący od wycieczek z uniwersyteckich wież z kości słoniowej do realnej polityki i wpływu na rzeczywistość (w 2016 r. próbował startować w amerykańskich wyborach prezydenckich; jest konsekwentnym symetrystą głoszącym, że władzy nie powinni dzierżyć ani demokraci, ani republikanie).
Tekst zaczyna się od przypomnienia wystąpienia Grety Thunberg, która w 2019 r. na forum ONZ łajała starsze pokolenia (czyli zapewne wszystkich powyżej dwudziestki), że przez swoje wygodnictwo i brak wizji skazują jej generację na śmiertelne zagrożenie polegające na zmaganiu się ze skutkami globalnego ocieplenia. „Miała rację” – piszą Kotlikoff i inni. Ale dodają, że najsłynniejsza nastolatka świata zmarnowała jednocześnie wyśmienitą okazję, by prócz dania świadectwa, zaproponować innowacyjny, a jednocześnie możliwy do praktycznej realizacji kierunek działania.
Co powinna zrobić? Zdaniem ekonomistów zaraz po połajance Thunberg powinna była powiedzieć: skoro my, młodzi, nie możemy liczyć na waszą, stare pierniki, odpowiedzialność moralną, to pozwólcie, iż coś wam zaproponuję. Będzie to łapówka. Wprowadźcie natychmiast wysokie opodatkowanie emisji CO₂, ale w zamian poobniżajcie sobie inne podatki. I finansujcie się deficytem. My zaś – gdy dorośniemy – te deficyty weźmiemy na barki i nie będziemy narzekać, że „żyliście na nasz koszt”. W zamian dostaniemy od was świat, w którym walka z globalnym ociepleniem jest realizowana na całego. Tak powinna była powiedzieć na forum ONZ. Ale nie powiedziała. Nie mówią tego również niestety, zauważają, naukowcy, ekonomiści domagający się – za Gretą – natychmiastowego działania na rzecz planety. A jest ich coraz więcej, można nawet powiedzieć, że zielona ekonomia stała się dogmatem.
Ekonomia, która stoi za przesłaniem „ratujmy planetę, opodatkujmy emisję” jest – podkreślają Kotlikoff i spółka – ekonomią normatywną. Taką, która nie tyle opisuje świat, co wskazuje, jak go natychmiast zmienić. Nie mówi, jak jest, zajmuje się tym, jak być powinno. W tym sensie jest dość bliska publicystyce i polityce, a przecież za nimi stoją subiektywne wrażliwości i opinie. Dlatego właśnie polityka i publicystyka są domeną dyskusji.
Ekonomia normatywna jest de facto tym samym. Też jest oparta na subiektywnym wyobrażeniu, jak być powinno. Jednocześnie przemawia z wyżyn autorytetu ekonomii. Ekonomista piszący o koniecznym opodatkowaniu emisji jest mocniejszym autorytetem niż mówiący o tym publicysta. Jednocześnie ekonomia normatywna może prowadzić na manowce nieskuteczności. I często faktycznie tak się dzieje. I tak jest w przypadku zielonych tematów. Takie podejście nie uwzględnia właśnie międzypokoleniowych różnic perspektywy. Dla 15-latka wizja klimatycznego kataklizmu w roku 2050 jest realna. Ale dla bezdzietnego 60-latka niekoniecznie. Czyja perspektywa winna zostać przyjęta? – pyta ekonomia normatywna. Ale przecież pytanie powinno brzmieć: która perspektywa zostanie przyjęta? I jak sprawić, by nawet ci, których problem nie dotyczy, brali udział (lub nie przeciwstawiali się) w jego rozwiązaniu.
Dlatego – radzą nasi ekonomiści – trzeba w myśleniu o polityce klimatycznej dowartościować ekonomię pozytywną. Tę, która (abstrahując od tego, kto ma moralną rację) stara się wypracować mechanizmy skuteczne i akceptowalne dla wystarczającej do podjęcia działania większości. Bo wojna o klimat nie jest w niczyim interesie. ©℗
Trzeba w myśleniu o polityce klimatycznej dowartościować ekonomię pozytywną. Tę, która, abstrahując od tego, kto ma moralną rację, stara się wypracować mechanizmy skuteczne i akceptowalne dla wystarczającej do podjęcia działania większości