Często popełniamy błędy. Wybieramy kiepskich polityków, ale umiemy ich odsunąć, kiedy próbują uzurpować władzę. To nasz największy sukces.

Ulubiona legenda o moim mieście? Chyba ta o ukraińskim Draculi – ożywia się Ołeksandr Ryś, copywriter, a po pracy miejski aktywista. Pijemy kawę na głównej ulicy 280-tysięcznego Czernihowa na północnej Ukrainie. Pięć minut stąd zaczyna się Dytyneć, najstarsza część miasta z zabytkami pamiętającymi XI w. Położony 130 km na północ od stolicy ośrodek był jednym z najważniejszych grodów dawnej Rusi. Mieszkańcy i dziś lubią czuć się drugimi po kijowianach. Jest sobota; parkiem położonym między dwoma pasmami prospektu Myru spacerują rodziny z dziećmi. Ktoś sprzedaje obrazy, ktoś – napoje. Mieszkańcy korzystają może z ostatniego tak ciepłego weekendu w tym roku.
Ryś zaczyna opowiadać o Wasylu Dunin-Borkowskim, XVII-wiecznym pułkowniku wojska zaporoskiego, który po śmierci miał co noc wstawać z grobu i atakować ludzi, by pić ich krew. Kres swawolom hrabiego położył dopiero arcybiskup, który na czele procesji, z krzyżem w ręku, przegrodził upiornej karecie Dunin-Borkowskiego drogę na Czerwonym Moście. Według różnych wersji most miał się zawalić, topiąc czernihowskiego Draculę w wodach rzeki Stryżeń, albo kareta z wampirem w środku rozpadła się w proch. Na niekorzyść tej pierwszej wersji przemawia to, że Czerwony Most stoi po dziś dzień. A gdyby się zawalił, miałby teraz spore szanse na odbudowę.
Na Ukrainie trwa zainaugurowany przez prezydenta Wołodymyra Zełenskiego program Wielkiego Budownictwa, w ramach którego remontuje się setki kilometrów nieruszanych od dekad dróg. Choć nie brakuje kontrowersji, bo na inwestycje przesunięto część środków z funduszu covidowego, to szef państwa chce karetą Wielkiego Budownictwa dojechać do reelekcji w 2024 r. Do tego reforma decentralizacyjna, którą wprowadził poprzedni prezydent Petro Poroszenko, pozostawiła w budżetach samorządów spore pieniądze. W miastach, przynajmniej tych lepiej zarządzanych, rekonstruuje się chodniki, odświeża parki i restauruje centra. To łatwy sposób na zarabianie punktów sondażowych, ale i realną poprawę poziomu życia, więc dla typowego mera to idealna sytuacja. Prace trwają też na Dytynciu. Mimo soboty, robotnicy wymieniają kostkę na chodnikach.
Zdaniem Ołeksandra Rysia to właśnie decentralizacja jest największym sukcesem niepodległej Ukrainy. – Przed nią był koszmar, teraz żyje się bardziej komfortowo. Tak jest zwłaszcza w miastach. Nasz mer ma parcie na szybkie tempo prac. Niedawno zbudowali skatepark jeszcze przed rozstrzygnięciem przetargu na jego stworzenie. Po fakcie wygrał oczywiście wykonawca – opowiada 34-latek.
Gdy Ukraina w 1991 r. odzyskiwała niepodległość, Ryś miał cztery lata. Jest z młodszego pokolenia aktywistów; pierwsze projekty, które miały uaktywnić politycznie czernihowian, robił jeszcze na studiach za pieniądze z programu „Polska Pomoc”. W kolejnych latach tacy jak on często przejmowali inicjatywę tam, gdzie państwo nie dawało sobie rady. Takich momentów było sporo, by wymienić tylko ruch wolontariacki. Na barkach ochotników spoczywała w pewnej chwili spora część zaopatrzenia niedoinwestowanej i rozkradzionej armii na początku wojny z Rosją.
Ukraina zwykle jest opisywana w mediach zagranicznych przez pryzmat negatywnych zjawisk. Rozpasana korupcja, niewydolne usługi publiczne, wojna, bójki w parlamencie. Ukraińcy mają mnóstwo powodów, by nie lubić swojego państwa. Można jednak nie lubić swojego państwa, a zarazem lubić swój kraj. Ta dychotomia dominuje w myśleniu Ukraińców. Gdy Czernihów przygotowywał się do święta 24 sierpnia, 30. rocznicy ogłoszenia niepodległości państwa, ja postanowiłem każdemu napotkanemu rozmówcy – ekspertowi, politykowi, zwykłemu obywatelowi – zadać jedno pytanie: co uważa za największy sukces swojego kraju. Ołeksandr Ryś był pierwszym z kilkudziesięciu adresatów tego pytania.
Jestem częścią narodu
Na billboardach dookoła wywieszono masę patriotycznych reklam. Były neutralne, jak powszechnie spotykane hasło „Jesteś moją jedyną”. Były elementy edukacji obywatelskiej, jak na plakacie ze sloganem „Korupcja to zagrożenie dla niepodległości. Pokonamy ją razem”. Gdzieniegdzie 30-lecie odrodzenia zmieniło się w wyścig między politykami o to, który z nich najbardziej ojczyznę umiłował. „30. Idziemy naprzód. Pracujemy. I wszystko będzie dobrze!” – obiecywał mer Czernihowa Władysław Atroszenko. „Najlepsze życzenia na 30-lecie niepodległości Ukrainy” – brzmiało hasło obok ogromnego zdjęcia mera Kijowa Witalija Kłyczki. Taki rodzaj reklamy Ukraińcy ochrzcili słówkiem „bigmordy”. Kłyczko też szykuje się do wyborów w 2024 r. i bardzo liczy na wsparcie mera Atroszenki. „Na diabła krzyż, na wroga miecz” i „Ukraina rozkwitnie. Wierzymy w to” – te dwa plakaty nie były podpisane. Widać ideowcy. 24 sierpnia wszystkie one stały się tłem dla fotek, którymi zapychano serwery Facebooka i Instagrama.
Czernihów też szykował się do świętowania, ale centralne obchody Dnia Niepodległości zorganizowano w stolicy. Kijów gotował się do nich na wiele dni przed godziną zero. Na poboczach stało mnóstwo wojskowych ciężarówek, ulice zamykano na kolejne repetycje parady wojskowej albo – co szczególnie irytowało kierowców i pasażerów autobusów – na przejazdy kolumn z zagranicznymi gośćmi zmierzającymi na szczyt Platformy Krymskiej 23 sierpnia. Miałem kiedyś okazję przejechać się w takiej kolumnie w busie prasowym przy okazji wizyty jednego z polskich polityków. Wściekłego wzroku blokowanych przez policję kierowców, patrzących w naszą stronę, nie da się zapomnieć.
A to przecież tylko jeden z powodów, przez które Ukraińcy nie lubią swoich polityków. – Nikt was, k…a, nie wybierał! – krzyknęła młoda kobieta do grupy parlamentarzystów, którzy odgrodzonym przez policję chodnikiem po drugiej stronie ulicy szli 24 sierpnia na uroczyste posiedzenie Rady Najwyższej, co było o tyle zabawne, że akurat deputowani pochodzą przecież z wyboru. – Czy to już pucz? – usłyszał politolog Taras Berezoweć z ust kierowcy, który utknął w korku tuż obok, bo ulicami miasta jechał kolejny transport z Gwardią Narodową. – A on był za czy przeciw puczowi? – dopytywała się jedna z jego znajomych. Ta irytacja stanem klasy politycznej jest jedną z cech łączących ponad podziałami zwolenników wszystkich sił politycznych. A kiedy sięga zenitu, naród potrafi dać temu wyraz.
– Często popełniamy błędy. Wybieramy niezbyt odpowiednich prezydentów i resztę polityków, ale umiemy ich odsunąć, kiedy próbują uzurpować władzę i ewidentnie niszczą zasady demokratyczne. Dla mnie to największy sukces – mówi Myrosława Keryk, pochodząca z Galicji szefowa warszawskiej Fundacji Nasz Wybór. To samo przychodzi na myśl Kristinie Berdynśkych, dziennikarce politycznej tygodnika „NW”. – Potrafimy obalać naszych dyktatorów. Utrzymaliśmy wolność słowa, demokrację, nie dopuściliśmy do tego, żeby powstała tu druga Białoruś albo Rosja – podkreśla. Jej gazeta w szczególny sposób uczciła 30-lecie niepodległości. W sierpniu przeszła w całości z rosyjskiego na ukraiński. Ukraiński stopniowo wypiera rosyjski z życia publicznego.
Pod koniec lat 90. nawet obrady parlamentu częściowo odbywały się po rosyjsku. W tym języku na początku kariery przemawiał nawet Poroszenko. Ewoluował razem z resztą kraju, a do wyborów 2019 r. szedł już z hasłem „Armia, język, wiara”. – I realizacja tego hasła, jakkolwiek by oklepane było, to nasz największy sukces – mówi Oksana Czorna, pochodząca z Dniepru wykładowczyni ekonomii na uniwersytecie w Omanie, sama na co dzień rosyjsko języczna. Używanie rosyjskiego w życiu publicznym dziś już nie przystoi. Niedawno państwo wprowadziło obowiązek obsługi klientów w języku urzędowym, a w przyszłym roku na ukraiński muszą przejść media drukowane. Dwudziestokilkuletni Andrij z Krzemieńca zna to dojrzewanie narodu z własnego doświadczenia. – Kiedyś Dzień Niepodległości to była po prostu okazja do zbijania bąków albo picia piwa z kumplami. Dziś poczułem, że pójście na paradę to coś naprawdę ważnego. Że jestem częścią narodu – mówi.
Takich jak Andrij były we wtorek dziesiątki tysięcy. Ludzie od rana zmierzali w stronę Chreszczatyku, reprezentacyjnej ulicy Kijowa. Tłoczyli się w bramach i na trawnikach, by obejrzeć poruszający performance historyczny i długą paradę wojskową. Uroczystości trwały dwie godziny, ale tłum został w centrum do późnego wieczora. Było w tym świętowaniu coś autentycznego i bezpretensjonalnego. Wielu Ukraińców przyszło ubranych w odświętne wyszywanki, czyli haftowane na ludowo koszule. Po paradzie rodzice fotografowali swoich kilkulatków z policjantami chroniącymi się przez słońcem w cieniu radiowozów. Pary z flagami narodowymi robiły sobie sesje na tle monumentalnej po socrealistycznemu architektury Chreszczatyku. Interes życia robiły punkty z kawą, a przed sklepami spożywczymi ustawiały się długie kolejki spragnionych. Pogoda dopisała, choć jeszcze dzień wcześniej zapowiadano deszcz.
Zachować niezależność
Poczucie wolności, o którym mówiła Berdynśkych, powtarzało się w wielu głosach. Kristina miała na myśli głównie wydarzenia polityczne: rewolucje pomarańczową (2004 r.) i godności (2013–2014). Pierwsza z nich nie dopuściła do władzy fałszerza wyborów, druga zmusiła do odejścia strzelającego do ludzi autokraty in spe. W obu przypadkach chodziło o Wiktora Janukowycza. Dmytro, artysta pochodzący z okupowanego dziś przez Rosję Symferopola, definiuje tę wolność w bardziej przyziemny sposób. – Fajne jest to, że jak idziesz przez miasto z dziewczyną, to na widok policjanta nie czujesz, jak w Rosji, potrzeby przejścia na drugą stronę ulicy – mówi mężczyzna, który Dzień, a w zasadzie już Noc Niepodległości świętował z kolegami w jednym z popularnych barów na kijowskim Padole.
Między paradą a wieczornym piciem w barach było jeszcze jedno wydarzenie: organizowany oddolnie Marsz Obrońców Ukrainy. Tutaj nastrój też był świąteczny i równie autentyczny, ale inny. Ulicami Kijowa przemaszerowali weterani trwającej od ponad siedmiu lat wojny na Donbasie, ubrane na czarno rodziny poległych żołnierzy z ich portretami, byli jeńcy uwolnieni z rosyjsko -separatystycznej niewoli, byli politycy prawicy i nacjonalistycznie nastrojona młodzież. Nad tłumem powiewały flagi narodowe, wielu ludzi niosło tabliczki z nazwami swoich miast. Aplauz gapiów wywoływały te z napisami „Donieck” albo „Krym”. Marsz był mocno chaotyczny i niejednorodny – organizatorzy byli potem krytykowani za brak profesjonalizmu – ale emocje prawdziwe. Wojna na wschodzie kraju trwa. Ludzie giną. Odnoszą rany, po czym wracają do domów z nieprzepracowanymi traumami.
– Chwała Ukrainie! – krzyczał chłopak z megafonem, idący pod koniec kolumny Marszu Obrońców Ukrainy. – Bohaterom chwała! – odpowiadał mu tłum. – Chwała narodowi! – Śmierć wrogom! – brzmiała odpowiedź. – Ukraina! – Ponad wszystko! – Putin! – Ch.j! – odpowiadał tłum. Facet od megafonu zorientował się po reakcji przechodniów, że połączenie podniosłych, nacjonalistycznych haseł z ludyczną, początkowo przede wszystkim kibicowską przyśpiewką, wywołało niezamierzony efekt komiczny, a nie o to mu przecież chodziło, więc kolejne rundy kończył już na „Ukrainie ponad wszystko”. Dalszy ciąg o Władimirze Putinie maszerujący dopowiadali z własnej inicjatywy.
Dla części z nich udział w marszu zawierał w sobie dodatkowy element kontry czy też bojkotu imprez oficjalnych. Środowiska weterańskie nie ufają Zełenskiemu, oskarżają go o tchórzostwo i brak zdecydowania w polityce wobec Rosji. Nie mogą mu zapomnieć naiwnych obietnic z kampanii, że żeby zakończyć wojnę, „wystarczy przestać strzelać”. Ale i Poroszenko, obecnie deputowany do parlamentu, nie wywołuje jednoznacznych emocji. Zwolennicy mówią, że to jedyny gwarant braku ustępstw wobec agresora. „Poroch siła, koks mogiła” – głosił jeden z transparentów, nawiązujący do kolportowanych przez przeciwników Zełenskiego plotek o jego zamiłowaniu do kokainy. Inni obarczają Poroszenkę winą za największe klęski armii, zwłaszcza kocioł iłowajski, w którym zginęło ponad 360 ukraińskich żołnierzy. Gdy były prezydent składał kwiaty pod pomnikiem Niebiańskiej Sotni, czyli poległych podczas rewolucji godności, ktoś oblał mu twarz „zielonką”, zielenią brylantową, stosowaną tu do odkażania ran i oblewania nielubianych polityków.
Poroszenko pod koniec kadencji zdecydowanie wszedł w buty prawicowca, co symbolizowała właśnie „Armia, język, wiara”. Próbował oprzeć kampanię na sukcesie, jakim było otrzymanie tomosu, czyli oficjalne uznanie autokefalii ukraińskiej Cerkwi. Serhij Bratczuk, wojskowy z Odessy z doświadczeniem z wojny o Donbas, właśnie tomos wymienia wśród największych sukcesów Ukrainy. Na obchody 30-lecia przybył do Kijowa patriarcha Konstantynopola Bartłomiej, uznawany przez prawosławnych za pierwszego wśród równych. – Stworzyliśmy poza tym stabilną antyputinowską koalicję, która głosuje za popierającymi Ukrainę rezolucjami i potępia nielegalne działania Rosji w ramach ONZ, OBWE, Rady Europy i innych organizacji międzynarodowych. A najważniejszym sukcesem jest to, że zachowaliśmy tę swoją niezależność – dodaje.
Pokonać klątwę Rosji
– Fakt, że trzeba było bronić kraju z bronią w ręku, zmobilizował cały naród. Powstaliśmy jako państwo – przekonuje wiceminister spraw zagranicznych Wasyl Bodnar, rodem spod Tarnopola, z którym spotkałem się dzień po uroczystościach. – A drugim sukcesem jest kurs na eurointegrację. To wybór cywilizacyjny. Chcemy być państwem, które dba o obywateli, a ci z kolei mają prawo wymagać od swojego państwa i krytykować je za niedociągnięcia. Na tym polega europejskość, że kraj dba o rozwój człowieka, a nie o wywieranie na nim stałej presji, jak to było w systemie radzieckim czy post radzieckim. W pewnych aspektach możemy nawet aspirować do roli lidera. W przeciwdziałaniu Rosji, gdy wiele krajów się poddało, w niektórych technologiach kosmicznych czy wojskowych, w cyfryzacji państwa. Ja już nie mam żadnych papierów na biurku. Wszystko załatwia się elektronicznie – pokazuje.
– Kluczowe było to, że powstrzymaliśmy rosyjską agresję i nie daliśmy się zmusić do ustępstw – rozwija tezę Bratczuka Marija Zołkina, socjolożka pochodząca spod Stanicy Ługańskiej na wschodnich rubieżach kraju. – To ma znaczenie i dla polityki zagranicznej, i wewnętrznej. Armia powstała praktycznie od zera, społeczeństwo skonsolidowało się i zaktywizowało, ogromnie spadło poparcie dla jakichkolwiek rosyjskich struktur integracyjnych. To wszystko są efekty wydarzeń z 2014 r. Pośrednio wpłynęło to też na działania władzy. Ona już nie może pójść na zbliżenie z Federacją Rosyjską, ktokolwiek by był prezydentem, bo ludzie tego nie uznają – przekonuje.
Ukraińcy liczą, że pokonanie klątwy sąsiedztwa z Rosją będzie ich sukcesem numer jeden w kolejnym 30-leciu. A przebijająca się wciąż postradzieckość utonie w nurcie historii niczym Dracula z Czernihowa.