Wolę przymus szczepień niż powrót lockdownu. Ale jeśli dostaniemy i przymus, i zamrożenie gospodarki, grozi nam wybuch społecznego niezadowolenia

Chociaż liczba zachorowań oraz covidowych zgonów radykalnie się zmniejszyła, to rząd nie przestał bombardować Polaków przestrogami przed nadciągającą katastrofą. Od kilku dni ma argument dodatkowy: zakażenia, wciąż nieliczne, przestały spadać.
To działanie robi wrażenie drażniącej przesady, ale ma cel. Rząd wciąż liczy na zmuszenie krnąbrnych osób do szczepień. Jest nowy powód – wariant Delta. Rządowi eksperci mają rację: wyrządza on szkodę bardziej niezaszczepionym niż zaszczepionym – brytyjskie dane wykazują to jednoznacznie. To wystarczający powód, by próbować zmienić niekorzystne proporcje między jednymi i drugimi. Na razie nie mamy nawet połowy obywateli po dwóch dawkach. Co skądinąd jest europejską normą, więc tu akurat brak podstaw do szczególnego wstydu.
Macron wytycza szlaki?
Debatę, dlaczego lepiej się poddać „eksperymentowi medycznemu”, jak sceptycy nazywają szczepienia, niż nie, uważam za stratę czasu. Widzimy za to w ostatnich dniach nowe zjawisko. Coraz więcej europejskich rządów decyduje się na poddanie niezaszczepionych restrykcjom, i to nie tylko dotyczącym przekraczania granicy. Opowieść Aleksandra Kwaśniewskiego, jak to nie mógł wejść do austriackiej restauracji, bo zapomniał telefonu z odpowiednią aplikacją, jest symptomatyczna.
Odpowiednie decyzje podjęły lub szykują też Grecja czy Portugalia. Szczególnie spektakularny jest przypadek Francji – prezydent Macron zapowiedział system dyskryminacji niezaszczepionych: zakaz wstępu do centrów handlowych, knajp, publicznej komunikacji czy hoteli. Można do woli natrząsać się z centralistycznej, w wielu kwestiach nieliberalnej tradycji Francji. Ale to część szerszego trendu, wobec którego coraz trudniej będzie Polsce zachowywać dystans. Skądinąd Macron już osiągnął sukces. Po zgłoszeniu odpowiednich wniosków do parlamentu do szczepienia zapisywało się po 20 tys. Francuzów na minutę. W ciągu doby przybyło ponad milion chętnych.
Czy Polska może podążyć tą samą drogą? Odebranie niezaszczepionym prawa wstępu niemal wszędzie byłoby tak naprawdę substytutem obowiązku szczepienia. Ale widzę tu kłopoty. Bez wątpienia niechęć do szczepień wydaje się silniejsza po stronie konserwatywnej – dlaczego, rzecz warta oddzielnego badania, ale choćby obserwacja mediów społecznościowych pozwala na takie wnioski. Jest to nawet bardziej jednoznaczne niż w przypadku stosowania się do restrykcji lockdownowych. Odrzucanie maseczek czy omijanie rozmaitych zakazów było mniej związane z ideologią, ba, jakaś część lewicowo-liberalnych Polaków wiązała takie postawy z niechęcią do rządzącego PiS.
Tym razem widać nawet korelację regionalną – najmniej zaszczepione są regiony południowo-wschodnie, tradycjonalne i katolickie. Presja na konserwatystów wymagałaby od rządu ryzyka starcia z wyobrażeniami i lękami części własnego elektoratu. Oczywiście zrobiono tak już w przypadku nakazu maseczek czy zamykania części przestrzeni publicznej. Ale teraz, po ponownym ogłoszeniu, tym razem przez Jarosława Kaczyńskiego, że pandemia się prawdopodobnie kończy, kolejne takie starcie może się wydawać politycznie jeszcze trudniejsze. I co prawda, prezes PiS wiązał ten koniec ze szczepieniami. Ale w takim przypadku słuch i pamięć wyborców potrafi być bardzo selektywna.
Nowe rygory możliwe, ale…
Są i inne potencjalne trudności – paradoksalne, bo niejako od drugiej strony. Sądy nie ułatwiały rządowi egzekwowania covidowych rygorów. Wielokrotnie uchylano kary za otwieranie zakazanych biznesów. Niedawno uznano za nielegalny zakaz zgromadzeń publicznych z powodów epidemicznych. Rząd sam ułatwiał tę sądową obstrukcję, konsekwentnie odmawiając ogłoszenia stanu klęski żywiołowej. Tym bardziej więc lęk przed policyjno-sanepidowymi interwencjami słabł coraz bardziej.
Skoro rząd tyle czasu odmawiał uznania sytuacji za wyjątkową, zapewne nie uzna jej za taką i teraz, przy wciąż relatywnie mniejszej skali zakażeń i zagrożeń. Czy będzie dysponował narzędziami prawnymi, by odmawiać obywatelom usług, co łatwo uznać za dyskryminację? Na co się powoła? Ustawa o chorobach zakaźnych daje wprawdzie prawo do wprowadzenia obowiązku szczepień, ale milczy o takich konsekwencjach odmowy przyjęcia szczepionki, jak zakaz wstępu do miejsc publicznych czy ograniczenie możliwości poruszania się. Łatwo sobie wyobrazić, że sędzia uznaje osobę niezaszczepioną za pokrzywdzoną niewpuszczeniem do kawiarni czy pociągu. Czy taka osoba zakaża? Przecież szczepieni też mogą być nosicielami wirusa, choćby niebezpieczeństwo było zasadniczo mniejsze.
Oczywiście mogę sobie równie łatwo wyobrazić wprowadzenie nowych przepisów do ustawy. Chyba nawet, wobec zniecierpliwienia polityków różnych opcji zablokowaniem procesu szczepień, taka zmiana mogłaby liczyć na nawet stosunkowo szerokie poparcie w parlamencie – polecam wypowiedzi Władysława Kosiniaka-Kamysza, a ostatnio i Aleksandra Kwaśniewskiego na ten temat. Niemniej i wówczas, skoro sądy zaczęły sobie przyznawać prawo do oceny konstytucyjności przepisów, spór może się toczyć na coraz wyższych piętrach. A wirus nie będzie czekał.
Czy popieram restrykcje wobec niezaszczepionych? Moje stanowisko zmienia się na coraz przychylniejsze – dziś o wiele łatwiej mi sobie wyobrazić taką sytuację niż pół roku temu, kiedy zaczynaliśmy szczepionkowy bój. Jestem za to ciekaw, jakie byłyby polityczne konsekwencje takich decyzji. Żywiołowy wzrost poparcia dla Konfederacji, jedynej formacji, która sprzeciwia się covidowym przymusom? Podziały wewnątrz głównych partii? A może pogodzenie się większości Polaków z przymusem, zwłaszcza gdy presję, choćby poprzez utrudnienia w podróżach, będzie wywierać również zagranica? Myślę, że rządzący nie mają o tym pojęcia, stąd nacisk na społeczeństwo, ale bez przyznania, co czeka na samym końcu, kiedy loterie i reklamy z udziałem celebrytów ostatecznie zawiodą.
Widmo kolejnych lockdownów
Zastanawia mnie za to uporczywe powracanie rządowych oficjeli i ich ekspertów do idei przywracania jesienią lockdownu. Możliwe, że ze strony polityków to tylko część strategii straszenia, aby zmusić nas do szczepień. Z kolei medyczni celebryci, profesorowie Horban, Simon i inni, tak pokochali rolę proroków złych nowin, że nie mogą się jej wyrzec.
Ale kiedy słyszę ministra zdrowia Adama Niedzielskiego proponującego, aby przez pierwsze tygodnie września szkoły działały co najmniej hybrydowo, mam wrażenie, że to przynajmniej częściowo serio rozważana opcja. Co więcej, że rządzący (klasa polityczna w ogóle) zaczęli wierzyć w logikę życia społecznego trwającego kilka wiosenno-letnich miesięcy i mniej lub bardziej szczelnie zamrażanego na jesień i zimę. Ze szczepionką czy bez. Skądinąd to Niedzielski opowiadał nam w apogeum akcji szczepień, że zostaniemy z COVID-19 na lata. Za co powinien być zdymisjonowany od razu – bo podważał sens tej akcji w umysłach Polaków.
Z jednej strony taki pesymizm, choć niedopuszczalny oficjalnie u ministra, można jakoś zrozumieć. Doświadczenie Delty, perspektywa pojawienia się kolejnych wariantów SARS-CoV-2, niewiedza, jak długo szczepionki pozostaną skuteczne, każą sądzić, że to nie koniec. Ale z drugiej, nawet przykład nękanej Deltą Wielkiej Brytanii pokazuje, że nic nie powtarza się w taki sam sposób. Mniejsza skala hospitalizacji i zgonów spowodowana także szczepieniami, sprawiła, że z kilkutygodniowym opóźnieniem także i w tym kraju zawieszono ostatecznie restrykcje, pomimo wzrostu, a nie spadku zachorowań.
Jeżeli będziemy mieli wybór, to wolę przymus szczepień niż powrót lockdownu. Ale jeśli dostaniemy i przymus szczepień, i lockdown, przestrzegam przed potężnym wybuchem społecznego niezadowolenia. Przy czym czynnikiem największego fermentu mogą być zaszczepieni, bo to oni przede wszystkim poczują się oszukani. Zostaną, po swoim zawierzeniom lekarskim diagnozom i propagandowemu optymizmowi polityków, z niczym.
Trudno w takiej sytuacji nie doradzać rządowi unikania lockdownu tak długo, jak się da. Oczywiście mam świadomość, że granicą zawsze będzie perspektywa zapaści służby zdrowia. Niemniej kilku rzeczy szczególnie nie zamierzam odpuszczać.
Przede wszystkim szkoły
Choć prawie wszystkie państwa europejskie postawiły na lockdowny, nie było jednego modelu. Przykładowo w Anglii przy bardziej restrykcyjnym niż w Polsce stosunku do placówek handlowych nie kazano nosić maseczek na ulicach. To zróżnicowanie widać było przy kwestii stosunku do szkół. Dlatego tak mnie zaniepokoiły pogróżki ministra Niedzielskiego dotyczące września.
W Europie, według danych UNESCO, Polska jest jednym z rekordzistów w długości zamknięcia szkół podczas pandemii. To 35 tygodni, z czego 21 całkowicie. Dłuższym czasem mogą się wykazać Bośnia, Czechy, Słowacja i Łotwa. Nieco krótszym Węgry, Serbia. Rumunia czy Bułgaria. Ale już na przykład Chorwacja to jedynie 10 tygodni, Estonia – 16, Litwa – 29.
Czy chodzi o to, że państwa biedniejsze i gorzej zorganizowane wybierają najprostsze metody walki z wirusem? Czy o to, że szkoły są tam mniej przygotowane do zapewnienia uczniom względnie bezpiecznych i higienicznych warunków? Te polskie są na przykład szczególnie zatłoczone w porównaniu z placówkami edukacyjnymi na Zachodzie. Dla porównania Szwajcaria pozwoliła sobie jedynie na 6 tygodni zamknięcia szkół, Francja – na 10, Hiszpania i Belgia – na 15, Norwegia – na 19, Portugalia – na 21, Wielka Brytania i Austria – na 27, Niemcy – na 28 tygodni. Oczywiście edukacja była tam częściowo hybrydowa, obowiązywały rozmaite sanitarne i organizacyjne ograniczenia. Uderzający jest jednak wysiłek, aby cały czas prowadzić nie tylko zdalne nauczanie, ale i to oparte na bezpośrednim kontakcie ucznia z nauczycielem.
Brytyjski rząd zlecił jesienią 2020 r. badania naukowe. Miały odkryć zależność między otwarciem edukacji a transmisją wirusa. Ich wyniki szef zespołu doktor Shamez Ladhani, urzędnik angielskiego resortu zdrowia, ogłosił w magazynie „Lancet”. Konkluzje brzmiały jednoznacznie: dzieci zakażają się z reguły później niż dorośli, trudno więc uważać szkoły za szczególnie groźne ogniska choroby. Ludzie z dziećmi i ludzie bez dzieci padają ofiarą pandemii bez większej różnicy. W Polsce zostało to całkowicie zignorowane przez magów od pandemii.
Dziś pisze się coraz więcej o spustoszeniach. O obniżonym poziomie matur. O rwących się więziach społecznych i coraz większym uzależnieniu dzieci i młodzieży od internetu. Ba, o 15 proc. uczniów w zasadzie zgubionych podczas roku szkolnego przez zdalny system edukacyjny. Jak jednak poradziły z tym sobie przywoływane państwa? Czy ktoś w Polsce badał ich doświadczenia. Czy podjęto przygotowania, aby w razie nawrotu pandemii szkoły mogły działać? Czy zadbał o to minister edukacji Czarnek nawołujący do politycznej bitwy o kontrolę nad szkołami?
Rząd Morawieckiego próbował otwierać szkoły we wrześniu 2020 r. Samorządne uczelnie wyrzekły się całkowicie zajęć innych niż zdalne od początku roku akademickiego. Zniszczono tym samym akademicką wspólnotę. Dopuszczono do pojawienia się nowej kategorii studenta – nieznającego wcale własnej uczelni ani wykładowców, ani kolegów.
Czeka nas debata
Szkoły zamykano po części pod wpływem paniki sianej przez opozycyjne gazety i opozycyjnych polityków, co jednak niczego nie zmienia. Czy jeśli zawita do nas Delta, jesteśmy gotowi do debaty o wyważeniu między bezpieczeństwem a koniecznością przetrwania żywotnych instytucji życia społecznego?
To dotyczy także kultury. Sytuacja, w której kilkakrotnie wcześniej odmrażano wesela niż teatry, była absurdalna. Bo w salach teatralnych perspektywa zakażenia się była bliska zeru. Za to straty poniesione przez różne formy twórczości są nie do odrobienia. Piszę to, mając świadomość, że artyści także mają prawo do komfortu nieobawiania się choroby.
Może w lipcu nie dojrzeliśmy jeszcze do takiej debaty, ale rozmowa o przygotowaniu szkół do przetrwania powinna się toczyć już teraz. Pytanie, czy nasi rządzący – i szerzej: nasze elity – są na nią w ogóle gotowe. Czy nie wygra skłonność do mechanicznego powielania poprzednich doświadczeń. Czasem wręcz haniebnych. Sytuacja, w której lekarze odmawiali leczenia w publicznych przychodniach inaczej niż przez telefon, podczas gdy leczyli w prywatnych, za pieniądze, to tylko jeden z przykładów. ©℗
Czy popieram restrykcje wobec niezaszczepionych? Moje stanowisko zmienia się na coraz przychylniejsze. Jestem też ciekaw, jakie byłyby polityczne konsekwencje takich decyzji. Żywiołowy wzrost poparcia dla Konfederacji? Podziały wewnątrz głównych partii?