Co będzie, jeśli się okaże, że koronawirus naprawdę wydostał się z laboratorium w Wuhanie, skoro i bez tego ludzie nie zawsze ufają szkiełku i oku?
Co będzie, jeśli się okaże, że koronawirus naprawdę wydostał się z laboratorium w Wuhanie, skoro i bez tego ludzie nie zawsze ufają szkiełku i oku?
Pamiętają państwo jeszcze prof. Andrzeja Horbana, krajowego konsultanta ds. chorób zakaźnych, który pohukiwał na nas, strasząc najczarniejszymi scenariuszami rozwoju pandemii? Ekspertów wysuniętych na pandemiczny front komunikacyjny przyjęło się w mediach – niesłusznie! – utożsamiać z „głosem nauki”.
Swojego Horbana miał każdy kraj. Ameryka miała dr. Anthony’ego Fauciego, który ostatnio o sobie przypomniał. W kwietniowym artykule „The story behind COVID-19 vaccines” w magazynie „Science” Fauci rozpływa się nad wielkim sukcesem nauki, tj. szczepionkami na COVID-19. „Opracowanie kilku wysoce skutecznych szczepionek przeciwko nieznanemu wcześniej patogenowi w czasie krótszym niż rok od zidentyfikowania wirusa jest bezprecedensowe w historii wakcynologii” – pisze.
A więc naukowcy nas uratowali. To dzięki nim dzisiaj wracamy do normalności. Jeśli tak, to powinniśmy ich po rękach całować, ale co będzie, jeśli się okaże, że to oni wywołali ten pożar?
Czasy szkiełka i oka
Istnieje nieobalona teoria, że pandemia to efekt wycieku koronawirusa z laboratorium w Wuhan. Znajduje coraz poważniejszych zwolenników, m.in. w amerykańskich instytucjach rządowych. Jeśli się potwierdzi i przyczyną całego zamieszania okażą się nierozważni naukowcy, to nasz poziom zaufania do ludzi nauki bardzo spadnie.
Może zresztą do tego wystarczyć sama pandemia. Barry Eichengreen, Cevat Giray Aksoy i Orkun Saka w pracy „Revenge of the experts: Will COVID-19 renew or diminish public trust in science?” przeanalizowali wpływ globalnych epidemii od 1970 r. na postawy 75 tys. osób mających w chwili ich wybuchu 18–25 lat (to wtedy kształtują się nasze stałe poglądy). Okazało się, że o ile nie przestawali ufać oni nauce jako takiej, o tyle epidemie znacznie i na trwałe obniżały ich zaufanie do naukowców, co samo w sobie wcale nie musi być koniecznie złe. Teraz sytuacja jest groźniejsza: potwierdzenie teorii wycieku SARS-CoV-2 z laboratorium groziłoby także spadkiem zaufania do nauki jako takiej. Dlaczego? Żadna z dotychczasowych globalnych epidemii nie była wynikiem „błędu w sztuce” i żadna w badanym okresie nie zebrała tak dużego śmiertelnego żniwa. Straumatyzowane społeczeństwa chętnie wskażą winnych i nie będą się bawić w niuanse: naukowcy staną się łatwym celem i stanie się nim nauka, ponieważ to z nimi jest utożsamiana. Większość pandemicznych ekspertów uznawała zresztą ataki na siebie za wymierzone w naukę.
Badania opinii publicznej ośrodka PEW Research pokazują, że globalnie zaufanie do nauki utrzymuje się jeszcze na poziomie podobnym do tego sprzed pandemii, ale to może być cisza przed burzą. Poza tym pamiętajmy, że takie sondaże bazują na deklaracjach, którym często przeczą realne postawy, przykładowo niechęć do zaszczepienia się.
Nie zamierza tego zrobić aż 25 proc. Polaków, co może nam utrudnić nabycie odporności stadnej i zagrozi kolejnymi lockdownami. Tu ujawnia się jeden z praktycznych skutków spadku zaufania do nauki i jest to coś więcej niż tylko osłabienie efektywności polityk publicznych. To kwestia legitymacji sposobu działania współczesnych państw.
Trudno dziś oddzielić naukę od polityki. Państwa inwestują w badania i rozwój w sumie ok. 1,7 bln dol. rocznie (dane UNESCO). Najbardziej kosztowne i inwazyjne z punktu widzenia naszego stylu życia programy polityczne (m.in. klimatyczne) są wprost oparte na wynikach badań naukowych, a te z kolei są hojnie finansowane z pieniędzy publicznych. Właściwie wszystkie postpandemiczne plany wydatkowe – czy to UE, czy USA – są podporządkowane walce ze zmianami klimatu. Antropogeniczne ocieplanie się klimatu zostało zidentifykowane przez naukowców i to od nich oczekuje się wskazania rozwiązań. Stają się oni w ten sposób najemnikami rządów do zadań specjalnych. Co jednak się stanie, gdy wyborcy przestaną uznawać naukę za wiarygodną? Nie miejmy złudzeń: polityk mający wybierać między prawdą naukową a reelekcją wybierze to drugie. Dzisiaj żyjemy jeszcze w czasach szkiełka i oka, ale wkrótce mogą nadejść czasy serca i wiary. Wiary w magiczne recepty sprzedawane przez szukających poklasku hochsztaplerów.
Demokratyczna niewiara
Podejście do nauki występuje w sprzężeniu zwrotnym z innymi zjawiskami. I tak mniejsza wiara w naukę przekłada się na spadek zaufania do rządu. Ten z kolei przekłada się na spadek zaufania do nauki. Taką zależność potwierdzają Junyan Jiang i Kinman Wan w pracy „Democracy and Mass Skepticism of Science”. Badacze postanowili się przyjrzeć przyjmowanemu zwykle bezrefleksyjnie założeniu, że demokracja jako ustrój sprzyja nauce. Skoro mamy wolność słowa i idei, pluralizm i wymianę myśli, to są to doskonałe warunki do rozwoju nauki – argumentuje się zazwyczaj. Jiang i Wan twierdzą jednak, że skupiając się na producentach nauki, czyli naukowcach, zapomina się jednocześnie o jej konsumentach – społeczeństwie, które „zapewnia nauce finansowanie” i którego „chęć respektowania naukowo uzasadnionych zasad ma znaczenie dla tego, jak szybko mogą zostać wdrożone kluczowe technologie czy polityki środowiskowe i zdrowotne”.
Bazując na danych Instytutu Gallupa z 2018 r. (140 tys. respondentów ze 143 krajów), badacze oszacowali poziom zaufania społeczeństw do nauki, biorąc poprawkę na wykształcenie respondentów. Wyniki nałożyli na mapę ustrojów świata (demokracje vs „niedemokracje”). Wyniki w grupie osób dobrze wykształconych nie były zaskakujące: bez względu na ustrój przejawiały one wysokie zaufanie do nauki. Co innego w przypadku ludzi o niższym wykształceniu – tu różnice pomiędzy ustrojami stały się widoczne. W demokracjach zaufanie do nauki w tej grupie było niższe o 20 proc. odchylenia standardowego (zakres rozrzucenia wartości wokół średniej z danego zbioru) niż w niedemokracjach. „Wielkość tego efektu jest taka sama jak średnia różnica w zaufaniu do nauki między osobami z wykształceniem podstawowym i wyższym. Żeby tę różnicę skompensować, potrzeba by ok. 10 lat dodatkowego kształcenia” – czytamy w raporcie z badania.
Jiang i Wan tłumaczą to tak: dla przeciętnego obywatela zaufanie nauce oznacza wiarę w kompetencje i dobrą wolę odległej od niego i „ezoterycznej” społeczności naukowców. Takie oparte na wierze zaufanie może być trudne bez instytucji zewnętrznych promujących naukę. We współczesnym świecie rola adwokata nauki spada na państwo. Problem w tym, że w demokracjach od końca lat 60. XX w. ukształtował się „postmaterialistyczny” sposób uprawiania polityki, w którym „efektywna mobilizacja elektoratu zależy w większym stopniu od pokazowych zapewnień o wyznawaniu danych wartości i ideologii niż od spójnego programu realizowania konkretnych celów”.
Grupy gorzej wykształcone – kontynuują swoją argumentację badacze – ufają nauce w mniejszym stopniu nie tylko z racji niskiego wykształcenia, lecz także ze względu na to, że są w większym stopniu podatne na ryzyka generowane przez nowego technologie (pracują np. w łatwo automatyzowanych profesjach). Stąd ich łatwość w przyjmowaniu antynaukowych, „luddystycznych” narracji. A jako że są to duże, politycznie istotne środowiska, te ostatnie stają się w końcu narracjami politycznymi. Jeśli zaś prezentująca je partia wygra wybory, to państwo może stać się adwokatem nie nauki, lecz płaskoziemców i antyszczepionkowców. Natomiast w przypadku niedemokracji (do których badacze zaliczają m.in. Chiny, Turcję czy Singapur) przekonywanie ludzi do tego, że reżim jest „naukowy”, to użyteczne narzędzie utrzymania się przy władzy – stąd skuteczny nacisk stawiany na promocję znaczenia nauki i naukowców.
Kropelkowy konsens
Niech nas jednak Bóg broni przed wnioskiem, że należy porzucić demokrację na rzecz azjatyckiego autorytaryzmu tylko dlatego, że pod jego rządami ludzie silniej wierzą w naukę. Po pierwsze trzeba zadać pytanie, czy faktycznie im większe społeczne do niej zaufanie, tym lepiej?
Pierwsza, intuicyjna, odpowiedź brzmi: oczywiście! Sudip Parikh, szef Amerykańskiego Stowarzyszenia dla Postępu w Nauce, pisze w jednym z artykułów: „Jeden element jest absolutnie kluczowy dla powodzenia misji poprawy kondycji ludzkiej: zaufanie. Dla obopólnej korzyści przedsięwzięcia naukowego i ludzi, którzy je wspierają, zaufanie jest niezbędne. Przedsięwzięcie naukowe, które nie cieszy się zaufaniem społeczeństwa, nie może wnieść odpowiedniego wkładu w życie społeczne”.
Przemyślmy jednak tę sprawę od podstaw. Sami naukowcy nie ufają sobie wzajemnie. Nie chodzi o to, że uważają innych za oszustów i liczą palce po podaniu im ręki. Chodzi o to, że dla dobra rozwoju, zapoznając się z pracami kolegów po fachu, wzorowy naukowiec poddaje je skrajnie krytycznej ocenie. Dlatego właśnie warunkiem publikacji w magazynach typu „Nature” czy „Lancet” jest pomyślne przebrnięcie przez żmudny proces recenzji (w czasie pandemii tymczasowo zawieszono ten wymóg dla prac medycznych). Cel tego braku zaufania jest oczywisty: wychwycić i poprawić błędy metodologiczne albo osłabić zbyt śmiałe tezy, jeśli zaprezentowane dane nie dowodzą ich w wystarczającym stopniu. A to drugie zdarza się często. Daniel Kahneman, behawiorysta i ekonomiczny noblista, w książce „Pułapki myślenia” pisze o „prawie małych liczb”, czyli powszechnym błędzie naukowców polegającym na doborze zbyt małej próbki badawczej. Wspomina, że on sam często otrzymywał bezsensowne wyniki i przez długi czas nie umiał tego wyjaśnić. W końcu zorientował się, że choć zna metodologię badań naukowych, pomijał (z lenistwa?) konieczność precyzyjnego wyliczania optymalnej próbki badawczej. „Razem z Amosem [Tverskym, współpracownikiem, również noblistą – red.] spróbowaliśmy ustalić, czy jestem jedynym durniem, czy też może durnie tacy jak ja stanowią większość” – opisuje moment, gdy postanowili rozwiać swoje wątpliwości empiryczne. Przebadali pod tym kątem członków Towarzystwa Psychologii Matematycznej (w tym wybitnych statystyków). Wyniki? „Znaczna większość respondentów popełniała dokładnie takie same błędy jak ja”.
Skoro zatem nawet naukowcy muszą patrzeć sobie na ręce, dlaczego reszta świata miałaby dawać im jakiś szczególny kredyt zaufania? Naukowcy to także ludzie – błądzą i mają zwykłe przywary. Bywają uparci i oddają się myśleniu stadnemu. Magazyn „Wired” opisał niedawno historię Linsey Marr, która bada mechanizmy transmisji chorób zakaźnych. Od początku pandemii przekonywała wierchuszkę WHO, że COVID-19 przenosi się raczej poprzez zawiesinę w powietrzu niż drogą kropelkową. Teraz uważa się to zdanie za trafne. Przez pierwsze miesiące pandemii było uznawane za dęte. Nie byłoby w tym nic szczególnego (czasami mijają lata, zanim lepsza teoria zastąpi gorszą), gdyby nie chodziło o ludzkie życie. Konsens co do drogi kropelkowej kształtował wytyczne WHO, w których stawiano nacisk na mycie rąk i maseczki, gdyby zaś obowiązywał konsens aerozolowy, to stawiano by na wietrzenie pomieszczeń. Marr udowodniła, że kropelkowy konsens to wynik serii błędów i niedopatrzeń popełnianych od 60 lat. I jak tu wierzyć nauce?
Zaufaniu nie pomagają też informacje o upolitycznieniu naukowych czasopism, które – jak magazyn „Nature” – cenzurują język swoich badań w zależności od miejsca publikacji. W chińskich wydaniach wymazuje się np. nazwy Tajwanu i Tybetu.
Metoda na zaufanie
„Ufać nauce, ale już niekoniecznie naukowcom” – taka maksyma mogłaby zmotywować ich do rzetelniejszej pracy i większej ostrożności, a więc podnieść jakość procesu naukowego. Środki publiczne byłyby też zapewne lepiej wydatkowane. Żeby jednak ta zasada miała praktyczne i dobre skutki, trzeba ją należycie rozumieć.
„Ufaj nauce” nie znaczy automatycznie „uwierz w jej wyroki”. Po pierwsze dlatego, że nauka na wiele pytań nie jest w stanie udzielić odpowiedzi. W książce SF „Poza tym horyzontem” Robert A. Heinlein roztacza wizję świata, w którym w wyniku zaawansowanej inżynierii genetycznej rodzą się tylko najlepsze możliwe osobniki. Wszyscy mieszkańcy mają – z materialnego punktu widzenia – wszystko, czego zapragną, a jednak nie są szczęśliwi. Nauka nie daje odpowiedzi na pytania nie tylko o sens życia, lecz także o dopuszczalność aborcji, kary śmierci, optymalną redystrybucję albo o to, czy Zenek jest lepszym muzykiem niż Miles. To dlatego, że ma opisywać świat, ale nie nadaje mu wartości, nie mówi nic o dobru i złu. W dyskursie politycznym dobrze rozumiana nauka może posłużyć do zdemaskowania kłamstwa, ale nie powinna uzasadniać ideologii.
Absolutne zaufanie wyrokom nauki jest niewskazane także dlatego, że – jak w przypadku sporu aerozol vs kropelki – może ona błądzić. Jeśli więc oprzemy politykę na jej ustaleniach bez tej świadomości, możemy długofalowo i nieodwracalnie sobie zaszkodzić.
Powinniśmy raczej mówić o metodzie naukowej. Przyjąć, że choć niedoskonała, nauka jest najlepszą z możliwych metod poznania rzeczywistości. Tyle że mamy poważny problem z poznaniem jej metodologii – nikt nas jej nie uczy. Wpaja się nam wiedzę encyklopedyczną na temat bakterii, genetyki, reakcji chemicznych, praw fizyki, ale nie tłumaczy się, jak do tej wiedzy ludzkość doszła. Znamy, owszem, anegdotę o jabłku spadającym na głowę Newtona czy wannie Archimedesa, w której odkrył on prawo określające siłę wyporu płynu, ale na tym nasza wiedza o genezie odkryć się kończy. Nie mamy zielonego pojęcia o procedurze naukowej, nie rozróżniamy teorii od hipotezy, nie rozumiemy pojęcia dobrze przeprowadzonego powtarzalnego eksperymentu, wymiennie używamy terminów „falsyfikacja” i „weryfikacja”. Nie wyposażono nas w ogólną wiedzę o tym, jak działa nauka, ale też nie jesteśmy świadomi złożoności współczesnych badań. Stąd łatwo przychodzi nam ich bagatelizowanie. Niestety, nic mi nie wiadomo o planach reformy edukacji w tym kierunku.
Zaufanie do nauki jako metody poznania świata może mieć zbawienne skutki przede wszystkim na poziomie indywidualnym. Większa otwartość na postęp technologiczny, lepsze zrozumienie procesów w przyrodzie czy w końcu wzięcie na serio kwestii zdrowotnych może zmienić nasze praktyki i podnieść jakość naszego codziennego życia. Natomiast na poziomie kolektywu politycznego – traktowanie nauki jako przewodniczki w formułowaniu polityk publicznych wiąże się ze sporym ryzykiem. Nie chodzi tylko o to, że może się mylić i nieraz już się myliła. Lecz także o to, że może być wykorzystana jako narzędzie kontroli i zniewolenia. Cytowane powyżej badania Jianga i Wana są na to – zapewne wbrew intencjom autorów – dowodem. Niedemokratyczne rządy nie tylko uwiarygodniają się dzięki nauce, one aktywnie wykorzystują ją do kontroli społecznej. Rozwijające oparty na zasadach behawioryzmu i nowych technologiach system ratingu społecznego Chiny są tego najlepszym przykładem. „Naukowe” uzasadnienia dla absurdalnej doktryny rasy wyższej (doprowadzonej do szczytu przez nazistów) bywały wykorzystywane także przez uznane demokracje. Twórca eugeniki Francis Galton – kuzyn Darwina przekonany, że społeczeństwo działa na własną szkodę przeciw selekcji naturalnej – nie doczekał się najbardziej śmiałych prób przekucia swoich obserwacji w praktykę, które miały miejsce w latach 20. XX w. w niektórych stanach USA. Były to m.in. przymusowe sterylizacje osób upośledzonych. W Stanach Zjednoczonych praktyki te porzucono w pierwszej połowie XX w. (chociaż do dzisiaj istnieje Pioneer Fund, który od lat 30. finansował badania eugeniczne), ale już w Szwecji utrzymywały się aż do 1975 r. Uznawano je tam za w pełni naukowe i uzasadniano nie tylko badaniami genetycznymi i ewolucyjnymi, lecz nawet ekonomicznymi, wykorzystując prace noblisty Gunnara Myrdala. Dzisiaj także opacznie rozumiana nauka może zostać wykorzystana przez polityków jako służka tej czy innej ideologii. Poważny problem, jakim są zmiany klimatyczne, może np. zostać wykorzystany do wdrożenia absurdalnych i szkodliwych polityk spod znaku „postwzrostu” – gdy, jak wylicza Międzynarodowa Agencja ds. Energii (IEA), osiągnięcie zeromisyjności w ujęciu netto oznaczałoby, że przeciętny mieszkaniec Ziemi powinien w przyszłości konsumować mniej energii niż Albańczyk z 1980 r. Jeśli będzie to nasz indywidualny wybór – w porządku. Co jednak, jeśli w imię „naukowo uzasadnionej polityki” energię zacznie się nam racjonować bez względu na nasze jednostkowe zapotrzebowanie, a protestujących przeciw takim metodom cenzurować?
Jest rada: oddzielić naukę od polityki. Jeśli nawet uznajemy, że nauka nie mogłaby rozwijać się bez publicznych środków (teza dyskusyjna), to i tak nie ma powodu, by nie ograniczyć udziału w niej rządu do zakresu, w którym służyć to będzie ochronie praw jednostki oraz zapewnianiu podstawowych regulacji społeczeństwu i gospodarce.
Reklama
Reklama