Niektórzy wyglądają jak surferzy z Helu. Jeszcze są zdrowi, jeszcze jest ćpanie, picie. Bezdomność nie wyłazi im na twarze.

Z Agnieszką Sikorą rozmawia Magdalena Rigamonti
Agnieszka Sikora założycielka i prezes Fundacji po DRUGIE, zajmującej się młodymi ludźmi w kryzysie bezdomności, laureatka tytułu Bizneswoman Roku 2020 w konkursie Sukces Pisany Szminką
Sporo tu czekolad.
Jeden chłopak, Maciek ‒ musiała go pani zauważyć, kiedy pani wchodziła ‒ kupuje czekolady za każdą wolną kasę.
Dla pani?
Nie tylko dla mnie. Dla wszystkich tu u nas. Nie wiem, może żeby nam podziękować, odwdzięczyć się. Dzisiaj też przyszedł. Od jakiegoś czasu jest prawie codziennie.
Gdzie śpi?
Teraz w schronisku.
Dla bezdomnych?
Dla osób w kryzysie bezdomności.
Nowy język.
Tak, nowy język. Jeszcze niedawno mówiło się o osobach bezdomnych. Jednak jeśli kogoś nazwę „bezdomnym”, może to piętno trzymać w sobie przez całe życie. I stawać się jeszcze bardziej bezdomnym. A kryzys może minąć, można z niego wyjść. Szczerze, to wolę używać sformułowania „doświadczenie bezdomności”. Aczkolwiek bezdomność jest bez wątpienia strasznym kryzysem, trudnym do wyobrażenia. Często myślę, co bym zrobiła, gdybym nie miała dokąd wrócić, dokąd pójść. Jeździłabym całą noc autobusem, przesypiała na ławce albo na klatce schodowej. Zastanawiam się, czy byłabym gotowa wejść do schroniska, w którym jest 30 osób na sali. Okres bezdomności to jest bardzo ciężka, skomplikowana, wielopoziomowa sytuacja.
Ten chłopak od czekolad ma rodzinę?
Ma, ale trafił do nas ze szpitala psychiatrycznego.
Dlaczego nie do domu?
Ma zakaz zbliżania się.
Do kogo?
Do matki. Ma 18 lat. Wygląda na 14. Czasem jest tak, że rodzina naprawdę bardzo się stara, by pomóc swojemu dziecku z zaburzeniami psychicznymi. Ale jeśli nie dostaje wystarczającej pomocy od państwa w postaci odpowiedniego leczenia, opieki, terapii, to sobie nie radzi. Proszę pamiętać, że osoby zaburzone mogą się różnie zachowywać, zagrażać bliskim i samym sobie; mogą być agresywne albo wynosić z domu różne rzeczy. Nawet najbardziej kochający rodzic czasami się poddaje. W przypadku tego chłopca na szczęście nie doszło do totalnej rezygnacji rodziców. Maciek ma z mamą kontakt, ona wspiera go, ale też wie, że jej syn mieszka w schronisku dla bezdomnych ludzi.
Pani dla tego chłopaka staje się drugą matką.
Brzmi to patetycznie: matka młodych bez domu. Oni traktują mnie tutaj jako taką osobę, która zawsze jest, która się nimi opiekuje. Zanim Maciek znalazł się w schronisku, musiał przejść kwarantannę. Dziesięć dni w placówce buforowej. Stamtąd trafił do jednego schroniska, z którego wyleciał już po jednym dniu.
Za co?
Złamał regulamin.
Co zrobił?
Nie wiem. Umieściliśmy go w kolejnym schronisku. Niestety, nie możemy go wziąć do nas, do mieszkania treningowego, choć to by było dla niego najlepsze rozwiązanie. Taki młody człowiek nie powinien mieszkać w schronisku, gdzie są ludzie w różnym wieku, z różnymi chorobami.
Nie ma dla niego miejsca w mieszkaniu treningowym?
Nie tylko dla niego, w ogóle nie ma miejsc.
To są ludzie pełnoletni, prawda?
Tak, od 18. do 25. roku życia. W tzw. zwyczajnym życiu to czas studiów. Jednak nasi podopieczni w 90 proc. mają skończone tylko gimnazjum albo szkołę podstawową. Są też tacy, którzy nawet nie są absolwentami podstawówki. Niewielki odsetek ma za sobą szkołę zawodową bądź uczy się w liceum. To sytuacja skandaliczna, bo znaczna część naszej młodzieży do niedawna do 18. roku życia znajdowała się pod opieką państwa ‒ była w domach dziecka, w rodzinach zastępczych, w ośrodkach wychowawczych.
Mówi pani o tym, że nikt ich nie dopilnował z nauką.
Tak.
Bywa, że nastolatków jest trudno dopilnować.
Jeśli są skoszarowani w placówce, to jedną z najważniejszych rzeczy, jakie ma ona do zrobienia, jest przygotowanie ich do dorosłego życia. Szkoła to przepustka do tego, by pracować, rozwijać się. Chodzi o to, żeby młody człowiek umiał wstać rano, miał jakiś cel, konkretną umiejętność, umiał pracować. Nasi tego nie mają. Nie mają też wspierającej mamy, kochającego taty czy dobrej cioci. Nie chcę nikogo obrażać, ale często mam wrażenie, że rodzice naszych podopiecznych, jeśli już się pojawiają, to tylko markują zainteresowanie swoim dzieckiem, a tak naprawdę chcą, żebyśmy przejęli całą odpowiedzialność. Wiem, że ich dzieci bywają „trudne”, np. spędziły kilka lat w placówce izolacyjnej.
W poprawczaku.
Zdaję sobie sprawę, że kiedy ktoś jest w izolacji, to się buntuje, jest niechętny, często ma wywalone i nie rozumie, że czas spędzony w placówce może być dobrze wykorzystany i może zaprocentować. Są ludzie pracujący w takich miejscach, którzy potrafią pomóc, przekonać do nauki, dobrego życia. Jednak większość młodych, która do nas trafia, to ludzie bezradni.
Pani teraz narzeka na państwo, na to, że ono nie zajmuje się młodymi bezdomnymi?
Nigdy bym nie powiedziała, że państwo nic nie robi. W dużej mierze moja organizacja korzysta z pieniędzy publicznych i realizuje zadania w oparciu o nie. Udaje nam się łączyć różne źródła finansowania – współpracujemy i z Ministerstwem Rodziny i Polityki Społecznej, i z samorządem warszawskim, i z samorządem województwa mazowieckiego, czerpiemy też z funduszy europejskich. Wszystko po to, żeby pomagać młodzieży w kryzysie bezdomności.
Ilu jest takich młodych bezdomnych?
Nie wiem, liczby, które znamy, są niemiarodajne, zaniżone. Ostatnie liczenie osób bezdomnych w Polsce odbyło się w 2019 r. Naliczono wtedy 784 osoby w wieku 18‒25 lat w kryzysie bezdomności. Nie chciało nam się wierzyć, że tak mało. Zrobiliśmy finansowane przez miasto Warszawa własne badania. Chodziliśmy po schroniskach, noclegowniach, odwiedzaliśmy różne miejsca w przestrzeni publicznej. Mieliśmy jednak tylko trzy ekipy i doliczyliśmy się 105 osób. Wiemy, że nie dotarliśmy do wielu punktów. Kiedy przygotowywaliśmy się do liczenia, zapytaliśmy ośrodki pomocy społecznej i streetworkerów o miejsca niemieszkalne, w których bywają osoby w kryzysie bezdomności ‒ czyli różnego rodzaju altanki, namioty, punkty pod mostami, pustostany, ruiny. I okazało się, że tam zwykle nie nocują osoby młode. Zrozumieliśmy, że tak naprawdę nie mamy rozpoznanego problemu. Sporo młodych ludzi policzyliśmy w galeriach handlowych, szczególnie w Złotych Tarasach, które są mekką młodzieży w kryzysie bezdomności. Oni prawie wszyscy się tam znają, a to byli razem w placówce, a to spotkali się w schronisku. Wiem, że niedaleko tej galerii handlowej było mieszkanie prowadzone przez faceta, którego nazywano „królem Złotych Tarasów”. Przyjmował do siebie tych młodych ludzi, oni u niego nocowali, podobno dochodziło do jakiegoś wykorzystywania. Bardzo chciałam tam pójść, poprosiłam naszą młodzież, która znałaby adres, by mnie tam zabrała. Nikt nie chciał, nie odważył się. Nikt nie wie, ile jest takich mieszkań w Polsce. Słyszę też o dziewczynie, która nocuje młodzież w kryzysie bezdomności.
Zarabia na tym?
Bierze pieniądze za nocleg. Ci, którzy u niej nocują, to moim zdaniem bezdomni niepoliczeni. Po młodych z reguły nie widać bezdomności. Niektórzy wyglądają jak surferzy z Helu. Jeszcze są zdrowi, jeszcze jest ćpanie, picie. Bezdomność nie wyłazi im na twarze, na ciało. Oczywiście to kwestia czasu. Jeśli będą ćpać dalej, spać pod mostem, to w końcu zęby zaczną im wypadać.
Ilu osobom dała pani dach nad głową?
Teraz w naszych mieszkaniach żyje 18 osób. Jedno z mieszkań jest dla osób LGBT+. W tym roku przyszło do nas całkiem sporo osób transpłciowych. W schronisku dla bezdomnych czy w noclegowni osoba, która w dokumentach ma wpisane imię „Jan”, a czuje się Krystyną, zostaje umieszczona w sali męskiej bez żadnej dyskusji. Proszę pamiętać, że tam można spotkać byłych więźniów, różnych kryminalistów, których stosunek do takich osób może być, mówiąc delikatnie, kontrowersyjny. Zwróciłam się więc do organizacji LGBT+, by razem zrobić dla nich mieszkanie treningowe. Udało się. Działa od marca tego roku. Jest grupa, która tylko odwiedza naszą fundację. Są tacy, którzy przychodzą codziennie. Są tu cały dzień, a potem, około godziny 18, idą nocować do schroniska.
Co robią w fundacji?
Słuchają muzyki, oglądają filmiki w internecie, jedzą, wybierają ciuchy, które dostajemy od darczyńców.
Na tym polega pani pomoc, że ci ludzie mogą tu siedzieć całe dnie, dostać jeść i szperać w internecie?
To siedzenie to pierwszy etap próby wyjścia z kryzysu bezdomności. Staramy się, żeby korzystali z pomocy specjalistów, spotykali się z psychologiem, terapeutą uzależnień, doradcami zawodowymi. Chcemy, by ‒ jak to się ładnie mówi ‒ aktywizowali się i szli do pracy. Jednak jak już wspomniałam, niektórzy z nich nie potrafią pracować, nic nie potrafią, nikt ich nie nauczył chcieć, planować, rozwijać się.
Namawia ich pani, by wrócili do szkoły?
No pewnie, tyle że to trudne. Proszę sobie wyobrazić, że ludzie, którzy wyszli z placówek, są objęci tzw. programem usamodzielnienia. Jeśli wrócą do szkoły, dostają co miesiąc 500 zł, a jeśli uczą się w Warszawie, to tysiąc złotych.
To nie wystarczy na mieszkanie i jedzenie.
No właśnie, nie wystarcza. Oczywiście można chodzić do szkoły i mieszkać w schronisku. Przez ostatnie półtora roku nauki zdalnej młodzi ludzie w kryzysie bezdomności mieli trudniej. Przecież z reguły nie posiadają komputerów, kamerek, łącz internetowych. Mamy teraz dziewczynę, która jest w drugiej klasie liceum.
Ile ma lat?
Będzie miała 19. Kiedy do nas trafiła, już chodziła do szkoły i już nie miała gdzie mieszkać. Miała bardzo trudną sytuację w domu...
Co to znaczy „trudna sytuacja w domu”?
To znaczy przemoc. Psychiczna i fizyczna, do tego alkohol i zaburzenia psychiczne rodziców. Najpierw mieszkała trochę u koleżanki. Teraz jest w mieszkaniu treningowym. I ma nawet plany, żeby pójść na studia.
Prymuska.
Prymuska, ale w naszej organizacji. Przychodzi do fundacji raz w tygodniu na spotkanie z psychologiem i terapeutą.
Daje przykład innym?
Tu nie ma takich zależności, do jakich pani przywykła w swoim świecie. Mamy część tzw. młodzieży orbitującej, takiej, która żyje w przestrzeni publicznej, jak np. Sylwek, przed chwilą do nas zaglądał. Trudno nam go skoszarować, trudno go gdziekolwiek skierować, bo tam po prostu nie dociera – ma swoje pomysły na życie.
Nie wygląda jak bezdomny chłopak.
Jak mówiłam, młodzi ludzie w kryzysie bezdomności nie wyglądają na ludzi bezdomnych. Sylwek dość dobrze wygląda dzięki temu, że przestał ostatnio ćpać. Gdyby go pani zobaczyła dwa tygodnie temu, toby była pewnie przerażona. Teraz się trochę opalił, ma dość dobre ubrania, do tego to przystojny chłopak. Na pierwszy rzut oka nie widać, że cierpi na schizofrenię i jest uzależniony od narkotyków. To jest takie combo, że nie wiadomo, co z nim zrobić, jak pomóc. Oczywiście na dzień dobry nikt nigdy nie powie nam, że pije czy ćpa. Jak się pani pewnie domyśla, uzależnieni w ogóle do nas nie przychodzą. Słyszę: „Proszę pani, ja to nigdy żadnych narkotyków, może tylko kiedyś jointa paliłem”. Po chwili okazuje się, że jest uzależniony od mefedronu. Bardzo popularny narkotyk na rynku dopalaczy. Trzeba by Sylwka zapytać, ile kosztuje. Chociaż ostatnio Sylwek to sobie coś już w żyłę załadował.
Przyznał się pani, że brał heroinę?
Tak.
Wie pani, gdzie on śpi?
W przestrzeni publicznej.
Słyszy pani, jak to pięknie brzmi – w przestrzeni publicznej?
To też ten nowy, fachowy język. Teraz, kiedy jest ciepło, nocuje gdzieś nad Wisłą. Mamy też takie przypuszczenie, że jeden z naszych byłych podopiecznych jakimś cudem wynajął mieszkanie i ma tam punkt pomocowy.
Mrugnęła pani okiem, kiedy powiedziała „punkt pomocowy”.
Niestety, to może być miejsce, gdzie można zaopatrzyć się w narkotyki. Pracujemy nad tym, żeby Sylwek dotarł do jakiegoś ośrodka, gdzie nie będzie narkotyków, w którym zacznie się leczyć. Bo przecież życie w przestrzeni publicznej to...
To bezdomność.
I to taka najtrudniejsza. Z reguły ci ludzie nie docierają do schronisk, noclegowni. To specyficzna grupa, szybko nawiązująca znajomości...
Ilu tzw. orbitujących trafia do pani organizacji?
Od trzech do pięciu miesięcznie.
Mają zawsze otwarte drzwi?
Nie zawsze. Jest taki moment, w którym my musimy te drzwi zamknąć. I to nie jest przyjemny moment, ale jedyne rozwiązanie, które pozwala, by oni mogli zrobić coś ze swoim życiem. Nikomu nie tworzymy tu komfortu ćpania. Nie może być tak, że ktoś przez całą noc baluje, wciąga mefedron czy inny szajs, a rano przychodzi do fundacji, żeby się przespać, choćby na podłodze, zjeść coś, lepiej się poczuć i wieczorem dalej ruszyć w drogę.
Serwujecie tu posiłki?
Tak.
Czyli oni tu przychodzą na obiad?
Też. Muszą coś zjeść. Mamy panią, która nam pomaga. Dogadza naszym podopiecznym. Potrafi zrobić coś z niczego. Dwa razy w tygodniu odbieramy gotowe obiady z kuchni za ścianą. Jest też Monika Sekita, która raz w tygodniu gotuje wielki gar zupy. Bardzo dobrej zupy. Dzisiaj ma być zupa prowansalska.
W sumie wygodnie, codziennie obiad ugotowany, można się przespać.
Już mówiłam, że tylko do pewnego momentu. Dostają dużo, ale od nich zależy, co z tym zrobią. Ustalamy pewne zasady i mam wrażenie, że je rozumieją. Zawsze mówię: nieba ci uchylimy. Dostaniesz wszystko co potrzeba, tylko współpracuj. Wierzę, że nauka miłością, troską, pozytywnym podejściem, może zaprocentować. Wiem, że oni muszą doświadczać dobra, ponieważ nie przynieśli tu dobrych doświadczeń. Mają na swoich barkach taki bagaż, że nam, powiedzmy: zwyczajnym obywatelom, nie mieści się to w głowie. Myślę, że wielu z nas po takich traumach nie miałoby siły wstać z łóżka i być w stanie funkcjonować. Tu nie ma nikogo, kto nie doświadczył przemocy, odrzucenia, kto był kochany przez rodziców. Oni widzieli rzeczy, brali udział w scenach w swoich domach, które są dla nich piętnem, potwornym obciążeniem. To nie jest tak, że z nimi można w ten sposób: dobra, dziś przyszedłeś do fundacji, jutro idziesz do roboty. Wszystko tu się odbywa małymi kroczkami. Mamy takie osoby, które są z nami związane dwa lata i przez pierwszy rok praktycznie nie zrobiły nic. Bujały się. A w tej chwili pracują, chodzą do szkoły. Czas, który im daliśmy na rozruch, był niezbędny. Mamy założenie, że każda osoba, która tu jest, pracuje nad zmianą. Jeśli nie, to w którymś momencie musimy współpracę zakończyć. Teraz już wiem, że nie wszystko jest pomocą. Jest tzw. pomoc niskoprogowa, czyli noclegownie, ogrzewalnie, jadłodajnie, które nie wymagają od ludzi w kryzysie bezdomności pracy nad sobą, nad zmianą. My wymagamy. Kuba, kiedy do nas przyszedł, mieszkał na działce. Był brudny, śmierdzący i niechętny do współpracy. Twierdził, że sam sobie świetnie radzi. Ma teraz 20 lat i wciąż jeszcze nie ukończył szkoły podstawowej. Przyszedł, usiadł w kącie, a ja zapytałam, czy jest głodny. Mówił, że nie jest. Zaprowadziłam go do kuchni, nałożyłam mu jedzenie i zostawiłam samego. O nic nie pytałam. Wiem, że się wstydził swojego głodu. Został z nami. Poszedł na terapię. Kiedy pierwszy raz coś z nim gotowałam, okazało się, że nie umie posługiwać się nożem. Bał się smażyć, uważał, że to może spowodować poparzenie. Dzisiaj Kuba pracuje w Tefalu, ma otwarcie nowego sklepu. Jest bardzo zadowolony z tego, że tak wysoko zaszedł. No i kończy podstawówkę. A przecież przez wiele miesięcy u nas nic nie robił, tylko się snuł. Teraz mieszka w naszym mieszkaniu treningowym.
Musi za nie płacić?
Tak, musi. 25 proc. od dochodu, ale nie więcej niż 500 zł. Nie zdzieramy z naszych podopiecznych. Nie pobieramy opłat, jeśli nie pracują, są w tzw. rozbiegu. Nie mogą w nich pić, ćpać, nie mogą być też pijani albo naćpani.
Nawet do meczu nie można się napić piwka?
Nawet do meczu nie można się napić piwka. Bo nigdy nie skończyłoby się na jednym. I proszę mi wierzyć, wiem, co mówię. Jeśli nakaz abstynencji zostaje złamany, to ten, kto go złamał, musi opuścić mieszkanie na trzy dni. Jeśli po raz kolejny będzie złamany, to trzeba opuścić mieszkanie na dwa tygodnie.
Na bruk?
Nie interesuje mnie to. Wtedy ludzie mają porównanie: albo mieszkanie treningowe, albo wieloosobowa sala w schronisku czy ławka w parku. Wiedzą, gdzie jest lepiej, wygodniej. Wiedzą też z własnego doświadczenia, że osoba uzależniona spada coraz niżej. Kiedy w 2015 r. tworzyliśmy mieszkania treningowe, myśleliśmy, że damy młodym ludziom klucze, a oni będą tam mieszkać, szanować to, co dostali i cieszyć się, że mają swój kąt. A poza tym byłam przekonana, że zaraz wszyscy pójdą do roboty i zmienią swoje życie. Nawet wychodziłam z założenia, że to piwko do meczu jest okej. No, bo przecież ci ludzie są dorośli, wiedzą, co robią, są odpowiedzialni za siebie. Denerwowałam się, kiedy ktoś mówił, że trzeba tworzyć ograniczenia. To była moja totalna naiwność. Dochodziło do dantejskich scen, mieszkania treningowe przerodziły się w imprezownie. Również dlatego wprowadziliśmy sztywne zasady. Każde mieszkanie ma swojego opiekuna. Do tego robimy naloty, takie znienacka. Wkurza mnie, że musimy pilnować, kontrolować i badać tych ludzi alkomatem albo na obecność narkotyków w organizmie, ale inaczej nie dalibyśmy rady nad tym wszystkim zapanować. Nie wyobrażam sobie, żeby w tych mieszkaniach, finansowanych ze środków publicznych, trwała nieustająca impreza, a młodzi mogli jeszcze bardziej pogrążać się w nałogach, w swoich problemach.
Te mieszkanie treningowe to taka trochę zabawa w dom.
Nasi podopieczni z reguły nie mają żadnych wzorców, nie mają bądź nie mieli wykształconych pewnych potrzeb, umiejętności i odruchów. Jeśli na moim biurku leży zgniłe jabłko, to je wyrzucam do śmieci. Natomiast mogę się założyć, że wielu naszym podopiecznym jeszcze do niedawna takie zgniłe jabłko w ogóle by nie przeszkadzało, mogłoby leżeć na biurku tydzień albo dłużej. W zeszłym roku mój znajomy zorganizował rejs po Wiśle dla naszej fundacji. Tak żeby mogli miło spędzić sobotnie przedpołudnie. Odpocząć, zrelaksować się. I przyszła chyba czwórka. Reszta została w domach, w łóżkach. Nie rozumieli, że rejs po Wiśle to też jest odpoczynek. Nie rozumieli, bo nikt wcześniej tego nie powiedział, nie pokazał.
Trzeba było powiedzieć: obecność obowiązkowa.
Mogłam powiedzieć, ale głupio zmuszać innych do odpoczynku, do relaksu.
Pani naprawdę wyciąga do nich obie ręce.
Jeżeli uratujemy takiego Kubę, Maćka, Monikę czy Damiana, to tak jakbyśmy uratowali część społeczeństwa. Może dzięki temu ci młodzi ludzie nie będą kraść, nie będą zabierać na ulicy komórek naszym dzieciom. Nie będą dilować narkotyków, nie staną się stałymi klientami schronisk i pomocy społecznej, nie trafią do aresztów, więzień. Jeśli ich uratujemy, to coś z nich będzie, a to same korzyści dla społeczeństwa. Czasami słyszę od nich: pani to bardziej zależy niż nam. Wielu z nich mówi, że wcześniej nikomu na nich nie zależało. Mieli, jak mówią, słabe życie. Wszyscy wiedzą, że dom jest punktem wyjścia. Nie przychodzi do nas młodzież, która miała fajny dom. Widzieli, jak tatuś bije mamusię, a mamusia nie jest tatusiowi dłużna. Odebranie dzieci, pozbawienie rodziców władzy rodzicielskiej ‒ to trwa w Polsce stanowczo za długo. Za dużo szans dajemy rodzicom, a za mało myśli się o dzieciach. Kiedy są małe, mają jeszcze szansę normalnie żyć, nie stać się w przyszłości moimi podopiecznymi. Kiedy 10 lat temu zakładałam fundację, nie myślałam, że będę pracowała z młodzieżą w kryzysie bezdomności. Miałam wspierać młode osoby opuszczające placówki resocjalizacyjne. A okazało się, że w przeważającej części to młodzież bezdomna. Smutne, że resocjalizacja w Polsce prowadzi do bezdomności. Ale prowadzi.
I teraz pani ich trenuje tymi mieszkaniami treningowymi do normalnego życia?
Chciałabym. Chociaż, jak się przekonuję, ci ludzie mają inne wyobrażenie normalności. Ważne jest, żeby byli przyzwoici, uczciwi i samodzielni.