Prawdziwie progresywny system podatkowy musi być punktem wyjścia dla jakiejkolwiek reformy. A właśnie w tym aspekcie ostatnie propozycje polskiego rządu nie zdają egzaminu.

Wszyscy wiemy, że w ciągu ostatnich 50 lat nierówności dochodowe i majątkowe w USA i Europie znacząco wzrosły. Negatywne konsekwencje tego zjawiska są dobrze udokumentowane – np. badanie Europejskiego Banku Inwestycyjnego z 2018 r. wykazało, że nierówności przyczyniają się do stagnacji gospodarczej. Z innych analiz wynika, że dysproporcje majątkowe hamują inwestycje, powodują wzrost przestępczości, sprzyjają korupcji i brutalnym konfliktom oraz zwiększają ubóstwo. Wiążą się także z nasileniem ryzyka kryzysu finansowego poprzez kumulację prywatnego zadłużenia – gospodarstwa domowe usiłują bowiem utrzymać wydatki ponad stan dzięki łatwo dostępnym kredytom. Problemy te zostały uwzględnione w projekcie wielkiego pakietu fiskalnego prezydenta Joego Bidena i w towarzyszących mu zmianach podatkowych. Paraliż mobilności społecznej, erozja zaufania, zanik solidarności – to tylko niektóre wymienione tam amerykańskie bolączki.
Głównym motorem społecznych patologii i zaburzeń gospodarczych jest niesprawiedliwy w swojej istocie system podatkowy. Od lat 70. jego dysfunkcje narastały wraz z pogłębianiem się nierówności. Dało to również początek zdeformowanemu systemowi finansowemu, który stał się oderwany od realnych potrzeb społeczeństwa. O ile filantropia Billa Gatesa i Marka Zuckerberga może robić wrażenie, o tyle odwraca ona uwagę od faktu, że duża część ich majątku jest owocem zasad pozwalających ich firmom unikać opodatkowania oraz zagarniać większość bogactwa wytworzonego dzięki nowym technologiom. Warto też pamiętać, że na każdego filantropa o dobrych intencjach przypada darczyńca, którego hojność bardziej wiąże się z jego statusem społecznym (lub nieczystym sumieniem) niż troską o dobro wspólne. Świetnym przykładem jest tu rodzina Waltonów, której przodkowie założyli sieć Walmart. Czy ich skąpstwo wobec pracowników i korzystanie z przywilejów rajów podatkowych na wielką skalę (rocznie firma oszczędza dzięki temu 2,6 mld dol. według ostatnich sprawozdań) rzeczywiście są równoważone wspieraniem projektów na rzecz szkół średnich? Odmawianie pracownikom godnych wynagrodzeń oraz pozbawianie władz federalnych i stanowych wpływów budżetowych, żeby potem wyłożyć parę dolarów na dofinansowanie edukacji, przypomina biblijną opowieść o Łazarzu i okruchach ze stołu bogacza (rodzina Waltonów to fundamentaliści chrześcijańscy, ale tak się składa, że – jak ustalił magazyn „Forbes” – niewielka część dochodów jej fundacji charytatywnej pochodzi od przedstawicieli obecnego pokolenia).
Nie chodzi mi o to, by krytykować praktyki filantropijne naszych darczyńców, takich jak Dominika Kulczyk, która przekazała 20 mln zł na walkę z COVID-19. Chcę tylko powiedzieć, że majątek, który pozwolił jej na taką szczodrość, jest produktem niesprawiedliwego systemu podatkowego. Niemiecki komik, który w 2019 r. stwierdził: „W Niemczech nie zajmujemy się dobroczynnością. My płacimy podatki”, trafił w samo sedno.
Biedni, ciężko pracujący prezesi
Ekonomiści udowodnili, że teza powtarzana od lat 70. przez ultrabogaczy i ich neoliberalnych akolitów, o tym, że niższe podatki są kluczowe, by zachęcić do podejmowania ryzyka i innowacji, jest wadliwa. W grudniu 2020 r. London School of Economics opublikowała analizę efektów cięć podatkowych dla osób zamożnych w 18 krajach OECD w ciągu minionych pięciu dekad. Wniosek końcowy był taki, że nie miały one wpływu na wzrost gospodarczy, za to doprowadziły do wzrostu nierówności. Konkluzje badania amerykańskiego Congressional Research Service dotyczące obniżek podatków dla najbogatszych przez ostatnie 65 lat były zresztą podobne.
Z ekonomicznego punktu widzenia sprawa jest więc prosta. Niższa krańcowa skłonność do konsumpcji osób zamożnych, które przechwytywały sporą część nadwyżek, wyjaśnia zarówno niskie inwestycje, jak i słabość popytu w naszych gospodarkach. Stanie się to oczywiste, jeśli zrozumiemy, że kredyt, który jest głównym źródłem funduszy na inwestycje, bierze się z kreowania nowego pieniądza przez banki, a nie z oszczędności bogatych.
Można zatem uznać, że systemy podatkowe zawsze są funkcjonalnym odbiciem ideologii. Tę obecną zawdzięczamy Margaret Thatcher, która w 1979 r. obniżyła górną stawkę podatkową z 83 proc. do 60 proc., a podstawową – z 33 proc. do 30 proc. Punkt ciężkości przesunął się z podatków dochodowych, które najbardziej dotykały osoby dobrze zarabiające, w stronę podatków pośrednich, takich jak VAT, które nieproporcjonalnie odczuwają osoby o niższych dochodach. W Polsce wyrazem tego zwrotu ideologicznego jest fakt, że ok. 60 proc. wpływów budżetowych pochodzi właśnie z różnych form regresywnego opodatkowania.
Zachowania prezesów wielkich korporacji międzynarodowych najlepiej pokazują, że zmiana ta jest odzwierciedleniem władzy, a nie pryncypiów ekonomicznych. Obniżenie podatków dla najbogatszych wiąże się ze wzrostem ich dochodu rozporządzalnego, a zatem powinno też zmniejszyć użyteczność krańcową uzyskiwaną z wyższych zarobków. Co sugerowałoby, że świetnie wynagradzani menedżerowie mają mniejszą potrzebę podwyższania swoich wynagrodzeń w relacji do płac szeregowych pracowników. A jest odwrotnie. W 1965 r., kiedy tempo wzrostu gospodarczego było wysokie, pensje prezesów stanowiły 21-krotność przeciętnych zarobków. W 2020 r. były 320 razy wyższe. W Europie relacja ta nie jest tak rażąca, ale również tu różnica znacząco wzrosła. Nic dziwnego, że coraz głośniej słychać głosy za ustanowieniem górnej granicy płac menedżerów. Nawet konserwatywny „Washington Post” stwierdził, że ich wynagrodzenia są nieuzasadnione w kategoriach wartości dla akcjonariuszy. Ustalenie pułapu na poziomie 20-krotności przeciętnej pensji byłoby dobrym pomysłem (Szwajcarzy mówili niedawno o 12-krotności). Ale – po namyśle – biorąc pod uwagę potrzeby rodzin i zwierząt biednych, ciężko pracujących prezesów zarządów, przyjmijmy 30-krotność (wiem, wiem, sarkazm jest najniższą formą dowcipu). A jeszcze lepiej – może by tak ulepszyć system podatkowy?
Przełamanie tabu
Fundamentalna zmiana na tym polu już dawno powinna nastąpić. Propozycje Bidena – choć skromne, oceniając wedle kryteriów historycznych – są krokiem we właściwym kierunku. Oczywiście pokrycie kosztów walki z COVID-19 jest tylko pretekstem, tak jak jest to przykrywka dla wielu innych rzeczy. Podwyższenie górnej stawki podatku dochodowego w USA do 39,4 proc. (dziwi mnie, dlaczego nie do okrągłych 40 proc., ale może to się sprzedaje lepiej, tak jak 8,99 zł za skarpetki brzmi lepiej niż 9 zł) to o wiele poniżej realiów z czasów świetności Ameryki. Podniesienie stawki CIT do 28 proc. jest niemal absurdalne, bo i tak pozostanie on znacząco poniżej poziomu sprzed rządów Donalda Trumpa. Ważniejsza jest rewizja tych wszystkich miłych zwolnień podatkowych ukrytych w zakamarkach systemu, z których czerpią niemałe korzyści czołowe firmy księgowe i ich dziani klienci. Szacuje się, że pośrednie i bezpośrednie subsydia dla amerykańskiego sektora paliwowego zawarte w kodeksie podatkowym są warte 20 mld dol. rocznie. Zresztą reżimy podatkowe innych krajów są tak samo pomocne dla branż zanieczyszczających środowisko. Pożądaną zmianą, którą postuluje Biden, jest także koniec preferencyjnego traktowania zysków kapitałowych, sprzyjającego głównie najbogatszym – stawka ma być dostosowana do górnego progu podatkowego, a więc do bardziej racjonalnego poziomu 40 proc.
Ważne w propozycjach prezydenta USA nie jest to, że są radykalne – bo nie są, bez względu na to, co twierdzą republikanie i ich zwolennicy. Kluczowe jest to, że przełamano w końcu tabu, jakim jest podwyżka podatków, oraz uznano opodatkowanie za sprawę globalną, a daniny fiskalne – cenę, którą musimy zapłacić za cywilizowane, opiekuńcze społeczeństwo.
Prawdziwie progresywny system podatkowy musi być punktem wyjścia dla jakiejkolwiek reformy. A właśnie w tym aspekcie ostatnie propozycje polskiego rządu nie zdają egzaminu. Można je nazywać „Polskim Ładem” i widzieć w nich ukłon w stronę modelu rooseveltowskiego, jednak nie skorzystano z okazji, aby fundamentalnie zreformować system podatkowy i uczynić go mniej regresywnym, bardziej sprawiedliwym oraz orientowanym na wzmacnianie solidarności. O ile daniny nakładane na produkty i usługi wywołujące negatywne efekty w społeczeństwie – jak podatek cukrowy czy od tzw. małpek – są wskazane, o tyle nowe propozycje rządu to jedynie drobne korekty, które mają zniwelować najbardziej oczywiste dysproporcje.
To nie wspaniałomyślność
Powszechne przekonanie, że zmniejszenie obciążeń z PIT to godny pochwały cel, jest błędne. Sytuację pogarszają jeszcze kłamliwi politycy, którzy obiecują nie podwyższać podatków, lecz potem to robią, tyle że w mniej oczywisty sposób. Co obraża inteligencję wyborców rozumiejących znaczenie tych danin, a jednocześnie tłumi debatę o elementach bardziej sprawiedliwego systemu podatkowego. Zdrowa demokracja wymaga, aby obywatele czuli się częścią wspólnoty, która ma prawo oczekiwać usług publicznych na przyzwoitym poziomie, bo wszyscy na nie łożą.
W pełni progresywny system podatkowy jest więc niezbędny. Peter Diamond z MIT i Emmanuel Saez z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley wykazali, że górna stawka PIT na poziomie ok. 73 proc. jest zarówno uzasadniona ekonomicznie, jak i społecznie akceptowalna. Można również dowodzić, że wszyscy obywatele powinni płacić jakieś podatki od dochodu, jakkolwiek byłby on bardzo mały. Dolna stawka równa np. 10 proc. (tyle wynosiła w Wielkiej Brytanii, zanim zlikwidował ją Gordon Brown) może nie przynieść dużych dochodów do budżetu, ale byłaby symbolicznym gestem na rzecz spójności społecznej, której tak bardzo potrzeba w Polsce i innych krajach.
Obecnie osoby zamożne i korporacje (o ile nie uciekają przed fiskusem) mają skłonność do uznawania, że płacenie sporej części PIT i CIT jest z ich strony wspaniałomyślne i że ponoszą gros obciążeń fiskalnych. Abstrahując od tego, że nie jest to prawdą w regresywnym systemie podatkowym, jaki funkcjonuje w Polsce, musimy jeszcze zrozumieć lekcję z przypowieści o wdowim groszu (Łk 21, 1–4; Mk 12, 41–44).
Wreszcie – propozycje Bidena oznaczają, że możemy teraz przyjąć amerykańskie przywództwo w budowie globalnego systemu podatkowego, który byłby uczciwy wobec wszystkich jego uczestników. Polski projekt podatku cyfrowego – choć zgodny z europejskim mainstreamem – zakończyłby się fiaskiem bez zmiany warty w Białym Domu. Pomysł wprowadzenia globalnej, minimalnej stawki CIT, przedstawiony przez Bidena, zaowocował zawarciem porozumienia w tej sprawie na szczycie grupy G7 w miniony weekend. Liderzy zgodzili się, by minimalna stawka podatku od korporacji wynosiła 15 proc. Drugie ważne ustalenie sprowadza się do tego, że firmy międzynarodowe osiągające nadmierne zyski miałyby płacić daninę od sprzedaży w państwie, w którym jest ona prowadzona – a nie tylko od wykazywanych tam dochodów. Co pozwoliłoby skończyć z groteskową sytuacją, gdzie globalne korporacje nie płacą żadnych podatków w krajach, z których czerpią swoje zyski, a jednocześnie zabijają lokalne przedsiębiorstwa rozliczające się z fiskusem. Potencjalnie mogłoby to też dobić raje podatkowe. Propozycja minimalnego CIT daje także pewną szansę na sukces unijnemu planowi wprowadzenia jednolitego opodatkowania przedsiębiorstw.
Porozumienie grupy G7 wpisuje się w szerszą dyskusję na temat podatków toczącą się w OECD od lat. Przewiduje się, że globalny deal w tej sprawie zostanie zawarty w październiku. Oczywiście niektórzy uważają, że propozycje przyjęte na szczycie są zbyt zachowawcze, a fakt, że rynkom ledwo drgnęła powieka na wieść o ustaleniach przywódców krajów G7, sugeruje, że mogą mieć rację. Z drugiej strony są neandertalczycy – jak ci w Partii Republikańskiej – którzy zdają się uważać, że podatki podnosi się tylko po to, by zapobiec armagedonowi. Jest jednak jasne, że zmiana nadchodzi. Porzućmy więc polską nostalgię za Trumpem, zaakceptujmy zmiany podatkowe i naciskajmy na ich przeprowadzenie. W końcu nasz rząd, biedaczysko, naprawdę potrzebuje pieniędzy. I może w końcu zacznie ograniczać nierówności.
Tim Clapham, psycholog ekonomii, Uniwersytet Warszawski
Współpraca Aleksandra Iwanowska
Tłumaczenie EŚ