Nie będzie zbytnim nadużyciem stwierdzenie, że współczesne kobiety coraz częściej nie mają z kim budować relacji i decydować się na dziecko. Jesteśmy bowiem świadkami wielowymiarowego kryzysu relacji międzyludzkich. Nie rozwiążą go pieniądze
Nie będzie zbytnim nadużyciem stwierdzenie, że współczesne kobiety coraz częściej nie mają z kim budować relacji i decydować się na dziecko. Jesteśmy bowiem świadkami wielowymiarowego kryzysu relacji międzyludzkich. Nie rozwiążą go pieniądze
Głównym celem polityki rodzinnej wpolskim wydaniu wydaje się zwiększenie dzietności. Od lat słychać unas utyskiwania na pogarszające się statystyki urodzeń. Odpowiedzieć na ten problem miał sztandarowy program „dobrej zmiany”, czyli Rodzina 500+. Podobnie zresztą jak inne działania, podejmowane jeszcze przez poprzednią koalicję rządzącą PO-PSL (vide roczny urlop macierzyński czy tzw. kosiniakowe). Ogłoszony niedawno Polski Ład zakłada wprowadzenie kolejnych instrumentów zachęcających Polaków do powiększenia rodziny, na czele zbonem wychowawczym wwysokości 12 tys. zł.
Paradoks polega na tym, że już dziś wydajemy na zwiększanie dzietności grube miliardy złotych, lecz wszystko to jak krew w piach, jeśli spojrzeć na liczbę rodzących się dzieci. O swoistym imposybilizmie w tym obszarze mówił w niedawnym wywiadzie dla portalu Interia.pl prezes PiS Jarosław Kaczyński: „Wiem, że istnieją te społeczno-gospodarcze przesłanki, które powodują, że kobiety boją się zachodzić w ciążę. Będziemy to korygować. Ale tak jak mówiłem: problem jest szerszy i dotyczy mentalności. Nie wiem, jak to zmienić i tu, uczciwie mówiąc, przyznaję się do bezradności”.
Więcej tego samego
Idąc tropem prezesa Kaczyńskiego, należy zadać pytanie: dlaczego Polki nie chcą rodzić więcej dzieci? Najczęstsze odpowiedzi to uśmieciowienie rynku pracy i brak gwarancji świadczeń, zła sytuacja mieszkaniowa, niskie dochody, brak infrastruktury opiekuńczej czy kiepska jakość opieki okołoporodowej. Oczywiście te wszystkie powody są prawdziwe. Ich wspólnym mianownikiem jest bezpieczeństwo rozumiane głównie w sensie materialnym – jego brak może zniechęcać kobiety do podejmowania decyzji o (kolejnym) dziecku.
Od kwietnia 2016 r. do polskich rodzin płynie strumień pieniędzy o bezprecedensowej skali, obecnie także na pierwszo dziecko. Wskoczyliśmy do europejskiej czołówki państw wydających najwięcej na politykę rodzinną. Mamy jedne z najdłuższych urlopów macierzyńskich w Europie, wymiennych w części na urlopy ojcowskie. Mamy coraz więcej miejsc w żłobkach za sprawą istotnie wzmocnionego programu „Maluch+” ‒ rząd Zjednoczonej Prawicy trzykrotnie podniósł wartość publicznej dotacji na ten cel. Co się dzieje z dzietnością? W 2017 r. i 2018 r. jej współczynnik wzrósł z ok. 1,35 do niemal 1,5. A potem przyszedł 2019 r. i pozytywny trend uległ odwróceniu. Możliwe, że z powodu pandemii niedługo na trwałe spadniemy poniżej 1,3.
Patrząc na doświadczenia wielu krajów, nie mam przekonania, że „więcej tego samego” (żłobki, etc.) przyniosłoby oczekiwane rezultaty, czyli zbliżenie się do współczynnika dzietności na poziomie 1,8‒2, co i tak byłoby poniżej stopy zastąpienia (2,11). W tej bezradności nie jesteśmy sami – dzietność spada globalnie, rządy wielu państw próbują coś z tym zrobić, ale niewiele z tego wychodzi. W stawianej często za wzór rozwoju bogatej Korei Południowej współczynnik dzietności spadł w 2019 r. do poziomu 0,92. W jakimś sensie należy się zatem cieszyć, że 500+ jednorazowo skłonił kobiety z wyżu demograficznego przełomu lat 70. i 80. XX w. do urodzenia trzeciego dziecka – to właśnie ta grupa w istotnej mierze odpowiada za kilkadziesiąt tysięcy „dodatkowych” dzieci. Pewnie gdyby program ten wprowadzono dekadę wcześniej, liczba urodzeń byłaby nieco wyższa. Czy zatem efekt był wart wydanych pieniędzy? Tak, ale dlatego, że – jak od początku przekonywałem – „Rodzina 500+” nie jest programem pronatalistycznym, lecz społecznym – świadczenie przyczyniło się do materialnej emancypacji wielu polskich rodzin, które po raz pierwszy mogły sobie pozwolić choćby na wakacyjny wyjazd nad morze.
Lęk przed uwięzieniem
W świetle tych obserwacji hipoteza o ekonomicznych źródłach niskiej dzietności w mojej opinii nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Oczywiście kobiety potrzebują bezpieczeństwa materialnego, dlatego bony wychowawcze przewidziane w Polskim Ładzie, pozwalające rodzicom wybrać model opieki nad dzieckiem (żłobek/opiekun/rodzic), wraz z programem tworzenia nowych żłobków zapisanym w Krajowym Planie Odbudowy, należy ocenić pozytywnie. Nie będzie jednak z tego zauważalnie więcej dzieci. Czynników determinujących dzietność trzeba bowiem szukać gdzie indziej. Jednym z nich jest bezpieczeństwo relacyjne, na które składa się kilka elementów, takich jak gwarancja, że kobieta z małym dzieckiem nie będzie pozostawiona sama sobie, a jej możliwości funkcjonowania w społeczeństwie nie zostaną wraz z macierzyństwem ograniczone. Jako matka będzie bowiem mniej dyspozycyjna i atrakcyjna – nie tylko w sensie zawodowym, lecz także matrymonialnym (w wypadku rozpadu związku z ojcem dziecka ma mniejsze szanse na znalezienie nowego partnera).
Co istotne, w tym opuszczeniu nie tyle chodzi o państwo, ile o intymną relację z kimś bliskim. Niestety, wraz z rozpadem więzi pokoleniowych spowodowanych masową migracją krajową i zagraniczną, osłabieniem trwałości małżeństw oraz postępującą atomizacją społeczną rośnie ryzyko osamotnienia, a co za tym idzie, wzrasta lęk kobiet przed „uwięzieniem się” przy dziecku. Tak dochodzimy do roli współczesnych mężczyzn, którzy na równi z kobietami są współodpowiedzialni za spadek dzietności. W moim odczuciu mężczyźni nie potrafili się odnaleźć w sytuacji słabnięcia norm kulturowych zachęcających do pozostawania w związku. Nie twierdzę, że są wybitnie mniej odpowiedzialni czy wierni niż w przeszłości, lecz że po prostu nie wytworzyli w sobie wewnętrznych, niewymuszonych kulturowo motywacji do budowania trwałych związków. Nie będzie więc zbytnim nadużyciem stwierdzenie, że współczesne kobiety coraz częściej nie mają z kim budować relacji i decydować się na dziecko. Jesteśmy bowiem świadkami wielowymiarowego kryzysu relacji międzyludzkich. Kryzysu, którego niestety nie rozwiążą (tylko) pieniądze.
Nie jest to wyłącznie polski problem. Myliłby się jednak ten, kto doszukiwałby się przyczyn takich postaw wyłącznie w zgniłej kulturze Zachodu. Po prostu globalnie stajemy się (zwłaszcza osoby wychowane po transformacji) coraz bardziej zindywidualizowanymi społeczeństwami konsumpcyjnymi, których los nie zależy bezpośrednio od liczby potomstwa. Mniejsza liczba potomstwa to zwykle wyższe zarobki i w potocznym rozumieniu wyższa jakość życia – zwłaszcza dla kobiet, ale nie tylko. To także większe możliwości rozwojowe dla dzieci – łatwiej poświęcić swoją uwagę jedynakowi niż trójce czy czwórce maluchów. Zresztą dziecko coraz częściej staje się dobrem luksusowym, narzędziem do budowania własnej pozycji społecznej przez rodziców. Bardziej rzeczą niż osobą, co może dla niektórych brzmieć paradoksalnie, zwłaszcza jeśli zobaczymy, jak bardzo współczesny rynek kręci się wokół maluchów. W efekcie mamy do czynienia z rozkwitem kultury „posiadania dzieci”, gdzie istotniejsza jest „jakość” niż liczba.
Myślenie krótkowzroczne
Trzeba zatem zadać sobie inne fundamentalne pytanie: czy spadająca liczba urodzeń powinna nam w ogóle spędzać sen z powiek? Może niższa dzietność to wcale nie jest problem? Może mniejsza liczba dzieci to mniej patologii, które często są łączone z rodzinami wielodzietnymi? Może to szansa na szybszy rozwój i zmniejszenie nierówności społecznych? Albo droga do rozwiązania problemów ekologicznych, jak głoszą niektórzy? Wreszcie może nie ma się co przejmować systemem emerytalnym czy zdrowotnym, skoro mogą nas utrzymać imigranci z państw, w których przyrost naturalny wciąż jest wyższy niż 2,1?
Może, ale to myślenie bardzo krótkowzroczne. Pewnie nie wrócimy już do współczynnika dzietności gwarantującego zastępowalność pokoleń, ale z perspektywy rozwoju społeczno-gospodarczego czy technologicznego dzieci mogą stanowić cenny zasób społeczny i nie powinniśmy z nich tak łatwo rezygnować. Po pierwsze, wychowywanie większej liczby potomstwa może (choć oczywiście nie musi) nauczyć nas samoograniczania się i rezygnacji z części własnych potrzeb – co będzie niezwykle istotne w rzeczywistości tzw. postwzrostu (degrowth). Po drugie, wychowywanie potomstwa może nauczyć nas budowania mniej interesownych czy nawet zmonetyzowanych relacji. Będzie to ważne w obliczu starzenia się społeczeństwa i konieczności zapewnienia opieki armii seniorów. Tego problemu nie rozwiążemy wyłącznie publicznymi czy rynkowymi mechanizmami ‒ bez społecznej wrażliwości na ludzi „nieproduktywnych”, którzy nie mogą nam wiele dać, możemy zgotować im (a tak naprawdę samym sobie) nieludzkie traktowanie na starość.
Co więcej, w świecie sztucznej inteligencji nasza wartość dodana jako gatunku ludzkiego będzie zasadzać się właśnie na kompetencjach relacyjnych, w których maszyny nas nie zastąpią. Jeśli zatem nasza przewaga miałaby polegać na byciu bardziej ludźmi, to trudno znaleźć dużo lepszą szkołę człowieczeństwa niż doświadczenie wychowania dzieci. Nie mam tu na myśli wyłącznie relacji rodzic‒dziecko ‒ dzieci, podobnie zresztą jak seniorzy, „humanizują” bowiem całe społeczeństwo. Wreszcie po trzecie, utrzymanie współczynnika dzietności na poziomie, powiedzmy, 1,6‒1,8 pozwoli nam bardziej płynnie przechodzić do sytuacji, w której udział imigrantów w społeczeństwie osiągnie poziomy znane z Europy Zachodniej. A co za tym idzie, będziemy w stanie przynajmniej ograniczyć ryzyko zachwiania społecznej spójności.
Skuteczna polityka pronatalistyczna wymagałaby jednak zmiany naszego podejścia do dzieci i zrozumienia, jak ważną i niedocenianą społeczną rolę one odgrywają. Instrumenty finansowe, żłobki i udogodnienia dla rodziców, byle tylko było im wygodniej, same w sobie wiele nie zmienią.
Reklama
Reklama