Okrzepliśmy, wiemy, jak się zachowywać, by pomagać bezpiecznie. Nie ma już śladu po spontanicznym, niezorganizowanym działaniu.

Widzialna ręka działa”, „sąsiedzi sąsiadom” albo po prostu: „pomogę w zakupach” czy „wyprowadzę psa”. Takie ogłoszenia, jak Polska długa i szeroka, pojawiały się gęsto na drzwiach spożywczaków, ścianach klatek schodowych i osiedlowych latarniach w czasie pierwszej fali pandemii wiosną zeszłego roku. Podobny wybuch spontanicznych akcji pomocowych można było obserwować w mediach społecznościowych. Specjaliści od naszej psyche z zainteresowaniem studiowali polską otwartość na cudze problemy, jakby badali nowe, niepowtarzalne zjawisko. Na koniec zawsze padało jednak pytanie: jak długo to potrwa?
Z głębi serca
Gdy Anna Choszcz-Sendrowska ze Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce zachorowała niedawno na COVID-19, szybko przekonała się, że nie jest sama. – Przechodziliśmy to ciężko, całą rodziną – opowiada. Była zdana na innych ludzi, którzy stanęli na wysokości zadania. Telefony się dosłownie rozdzwoniły. Odzywali się przyjaciele, ci bliżsi, ale i ci dalsi. Pytali Annę o samopoczucie i jak mogą pomóc. Może trzeba dowieźć leki, zrobić zwykłe zakupy? Z ofertą wsparcia zadzwoniła nawet sołtyska Lasek, wsi w gminie Izabelin, której jest mieszkanką.
Tak jak w całej Polsce, w pierwszej fali pandemii na sklepach i budynkach pojawiły się tam kartki z numerem telefonu, pod który można dzwonić w razie, gdyby ktoś potrzebował pomocy. Nie chodziło tylko o osoby, których dotknął koronawirus lub które ugrzęzły bez zapasów na kwarantannie, lecz każdego, komu przydałoby się wsparcie – samotnego, starszego, wymagającego opieki. To była oddolna inicjatywa mieszkańców, poparta przez gminę. Z czasem kartki jednak wywiało i dzisiaj, w okolicach szczytu trzeciej fali zachorowań na COVID-19, trudno je w Laskach gdziekolwiek wypatrzyć. – Co nie znaczy, że idea wyparowała. Tubylcom pomaganie weszło w krew – zapewnia Anna Choszcz-Sendrowska.
Kiedy chorowała, przez kolejne dni przed furtką w jej domu lądowały zakupy. „Zaopatrzeniowcy” zmieniali się, w miarę własnych możliwości. – W tym trudnym dla mnie i mojej rodziny czasie nie chodziło tylko o to, że mieliśmy co jeść. Słyszałam w ludzkich głosach autentyczną troskę. Dostawałam rady – jedne konkretne, by gorączkę zbijać najlepiej paracetamolem, inne, cóż, dość oryginalne – by rehabilitować płuca, dmuchając słomką w butelkę. Wszystkie z głębi serca. To pozwoliło mi przetrwać trzy tygodnie, kiedy mój organizm walczył z chorobą – wspomina Anna. Dziś na podstawie swoich doświadczeń i obserwacji nabrała przekonania, że pandemia wyrobiła w ludziach empatię i nie jest to zjawisko tymczasowe. Obok „zawodowych” wolontariuszy, pojawili się spontaniczni pomagacze. Na ile jest to myślenie, że „dziś ona ma wirusa, jutro ja”? Trudno wyrokować. – Jestem już zdrowa, ale chorują moi znajomi i teraz ja czuwam nad nimi i służę radami – mówi Anna.
Niby młodzi, z eleganckich domów
– Na początku była niepewność. Byliśmy w strachu bardziej razem. Ale myśleliśmy też, że nowa sytuacja potrwa kilka tygodni, może miesięcy – przypomina prof. Gavin Rae, socjolog, kierownik Katedry Nauk Społecznych w Akademii Leona Koźmińskiego. Po ponad roku pandemii, gdy jej końca jeszcze nie widać, nadal jesteśmy wyraźnie podzieleni. Na jednym biegunie znajdują się ci, których nie trzeba przekonywać, jak dotkliwe skutki niesie wirus – to przede wszystkim osoby zaangażowane w bezpośrednią walkę z chorobą. Na drugim są ci, którzy nadal wątpią w pandemię i jej konsekwencje. Ponieważ bagatelizują zagrożenie, nie widzą też sensu, aby jakoś pomagać innym.
Co więcej, jak zwraca uwagę socjolog z Akademii Leona Koźmińskiego, to, co wydawało się życiem na tykającej bombie, teraz stało się codziennością. – Wraz z tym zmalała potrzeba akcyjnego działania, zrywów. W zamian wyrobiliśmy lokalne strategie działania. Role zostały przydzielone i każdy gra na miarę możliwości – ocenia prof. Rae. Wspomina choćby o spontanicznych gestach sprzed roku, kiedy w różnych krajach, w tym i u nas, klaskano lekarzom, by wyrazić im wdzięczność. – Dziś już tego nie ma, choć przecież nie ma wątpliwości, że pracują równie ciężko.
Ekspert przyznaje, że nie pamięta, kiedy ostatni raz widział w swojej okolicy ogłoszenie z ofertą pomocy. Ale jego zdaniem wcale nie oznacza to, że lokalne wsparcie zanikło. – W ostatnich miesiącach lepiej poznaliśmy się z moimi sąsiadami. Już nie mijamy się obojętnie na schodach, a pytanie „jak się masz?” nabrało głębszego znaczenia – opowiada prof. Rae.
Potwierdza to Magdalena Suduł, starsza inspektor z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Lublinie. Z jej obserwacji wynika, że faktycznie organizuje się dzisiaj mniej oddolnych akcji, za to bardziej polega na utartych formach współpracy. – Mamy wspólną akcję z Polskim Czerwonym Krzyżem, rozdajemy paczki seniorom, a w ich dostarczaniu pomagają strażacy. Działa też Bractwo Miłosierdzia im. św. Brata Alberta – wylicza Małgorzata Suduł. Podkreśla, że nadal chęci do niesienia pomocy nie brakuje osobom, które zgłosiły się jako wolontariusze na początku pandemii. Jest ich w jej ośrodku 40 – sporo młodzieży, młodych dorosłych przed trzydziestką, ale także stateczny prawnik. Zdaniem urzędniczki spontanicznie wywieszane kartki z ofertami zrobienia zakupów czy wyprowadzenia psa, których rok temu było pełno w Lublinie, poginęły, ale pojawił się nowy trend: ludzie w swoim otoczeniu lokalnym stali się bardziej na siebie uważni. Podaje przykład sprzed paru dni. Do MOPR-u odezwała się grupa osób z nowego, eleganckiego osiedla. Opisali sytuację starszego pana, który choć jest dobrze sytuowany finansowo, to na skutek choroby (postępującej demencji) stał się niesamodzielny. Sąsiedzi zorganizowali przy nim dyżury, które nie ograniczały się tylko do podawania ciepłego posiłku (nie był w stanie sam go przygotować), przynoszenia zakupów i pilnowania przyjęcia leków. Dbali również o to, by nie wychodził z domu bez opieki i organizowali akcje poszukiwawcze, gdy udało mu się wymknąć i po drodze zgubić dokumenty. – Zrobili dużo więcej, niż wymagałaby zwykła sąsiedzka pomoc. I to w trudnych czasach pandemii – mówi pani Magdalena, nie kryjąc wzruszenia. – Wydawać by się mogło, że na taki gest i zaangażowanie stać tylko najbliższe osoby lub ludzi ze starych kamienic, których rodziny znają się od pokoleń. A tu proszę, młodzi, o których się niedawno mówiło, że gonią tylko za karierą, zauważyli drugiego człowieka.
Z czwartego piętra dalej bez windy
Anna Mandes, sołtyska Lasek, wspomina początki akcji telefonu pomocowego. – Stworzyliśmy go dla mieszkańców całej gminy, która liczy kilka sołectw. Rzeczywiście, były plakaty, które poznikały. Wcześniej jednak swoje zrobiły. Numer wbił się ludziom w pamięć, a nam udało się ustalić, kto potrzebuje stałej pomocy, kto był w izolacji – opowiada. Dziś każdy w potrzebie ma w Laskach swojego opiekuna. Pomoc oznacza również rozmowę, bo ludzie starsi i samotni często potrzebują po prostu kogoś usłyszeć, podzielić się swoimi niepokojami. – Sołtyską jestem pro bono, poza pracą zawodową. Mój mąż śmieje się, że od roku jestem niczym interwencyjne call center. Pozornie błaha rozmowa przekształca się w trwające nawet pół godziny wysłuchiwanie człowieka na drugim końcu linii.
W jej okolicy wolontariuszami jest najczęściej młodzież w wieku szkolnym, w pandemii wybita z rytmu klasa – dom i trwająca w niepewności, kiedy do niego wróci. Przy okazji pomocowych akcji pandemicznych wyszło też, że dookoła nie brakuje chętnych do działań bardziej przyziemnych, jak choćby sprzątanie wsi. – Nikt dzieciaków do niczego nie zmuszał, założyli maseczki, rękawiczki i z workami na śmieci przedefiladowali po okolicy. Wstydu nie było – podkreśla sołtyska. Jak przekonuje, pandemia pokazała, że warto być częścią większej całości. I nawet jeśli przyznaje, że są to nieco górnolotne słowa, to zapewnia, że nie ma w nich przesady. – Początkowo w pandemii w ludziach było dużo strachu. Sama bałam się zachęcać innych do pomagania, by nikogo nie narażać. Teraz okrzepliśmy, wiemy, jak się zachowywać, by było bezpiecznie. Nie ma już śladu po spontanicznym, niezorganizowanym działaniu. Podzieliliśmy się obowiązkami: ktoś dyżuruje przy telefonie, ktoś robi za dostarczyciela, ktoś zamiata.
Anna Choszcz-Sendrowska z organizacji SOS Wioski Dziecięce twierdzi, że chętni do pomocy nie przestali się zgłaszać, problem w tym, że możliwości działania dla wolontariuszy są teraz mocno ograniczone. Przed pandemią odzywały się do niej np. osoby, które chciały pomagać uczniom w odrabianiu lekcji. Dziś tradycyjne spotkania nie są możliwe, szuka się więc rozwiązań zdalnych. Placówki wsparcia codziennego, świetlice SOS w niektórych częściach kraju są zamknięte, w innych – nie, w zależności od decyzji wojewody. Stacjonarnie działają w województwie zachodniopomorskim, z kolei na Lubelszczyźnie – tylko zdalnie. – Widzimy też po naszych kampaniach i apelach, że ludzie reagują, wspierając nas finansowo czy podpisując petycje – wylicza Anna. Tak właśnie stało się z akcją o niewidzialnych ranach zadawanych w sieci. Kiedy edukacja przeszła w tryb online, nagle zaczęliśmy sobie masowo zdawać sprawę z zagrożenia. – Pomaganie jest dziś trudne. Żeby to robić, trzeba naprawdę chcieć. I ludzie chcą. Nie mamy odpływu darczyńców, zarówno indywidualnych, jak i tych z firm. To dzięki nim udaje się m.in. organizować kolejne komputery dla dzieci do nauki – twierdzi Anna. Jej zdaniem pomaganie stało się też lekarstwem na nudę: wielu ludzi poczuło, że energii, którą dawniej zużywali do ogarniania pracy i własnych kryzysów czy znajomych, teraz mają nadmiar. W efekcie zaczęli bardziej koncentrować się na problemach innych.
Z drugiej strony wiele osób, które zaangażowały się społecznie w ubiegłym roku, w ostatnim czasie musiało się skoncentrować na swoim zdrowiu i dobrostanie rodziny. Tak było w przypadku Michała Frąka. Gdy rozmawialiśmy w listopadzie, podczas drugiej fali pandemii, akurat wkręcał się w promowaną przez rząd akcję Korpus Wsparcia Seniora, np. oferował starszym osobom podwózkę na badania. – W pomaganiu najfajniejsza jest satysfakcja. To, że dzięki mnie ktoś bezpiecznie dostanie leki, nie zachoruje. Poprawiam komfort życia innym – tłumaczy Michał. Z wolontariatu musiał jednak na jakiś czas zrezygnować. – Najpierw, w styczniu, na COVID-19 zachorowałem ja. Przechodziłem go łagodnie, ale gdy zadzwoniono do mnie z lokalnego MOPR-u z informacją, że jest kolejna osoba potrzebująca pomocy, musiałem odmówić. Byłem akurat na izolacji – opowiada Michał. Teraz jest ozdrowieńcem, teoretycznie mógłby wrócić do tej działalności, ale zachorowały żona i córka, musi i chce zajmować się nimi w pierwszej kolejności. A łącząc opiekę z pracą zawodową, nie ma już czasu na nic innego. Gdy zatelefonowała starsza pani, której pomagał przed chorobą, znowu musiał odmówić. – Pandemia czasem wygrywa z potrzebą niesienia pomocy. Być może szczepienia młodszych roczników to zmienią, ale na efekty trzeba poczekać – ocenia. Podkreśla jednak, że choć starsze osoby, już po szczepieniu, czują się bezpieczniej i same wychodzą z domu po zakupy, to część z nich nadal potrzebuje wsparcia wolontariuszy. To ci, którzy nie mogą sami zejść z czwartego piętra bez windy albo potrzebują, by ktoś ich podwiózł do lekarza.
Lodówka w izolacji
Joanna Mielewska, singielka z dużego miasta, dostała niedawno informację o pozytywnym wyniku testu. Sytuacja ją nieco zaskoczyła i z przerażeniem odkryła, że jej lodówka nie jest na izolację przygotowana. Odezwała się na jednej z grup pomocowych na FB, czy ktoś mieszka niedaleko i mógłby podrzucić zakupy. Na 30 odpowiedzi pod jej postem 28 było linkami do sklepów internetowych i stacjonarnych, z ofertą dowozu pod wskazany adres. Dwie osoby zobowiązały się pomagać osobiście. I słowa dotrzymują.
– Gdy przyszło zagrożenie, była mobilizacja. To efekt działania kortyzolu – wyjaśnia dr Lidia Czarkowska, psycholog i socjolog. Mowa o substancji zwanej potocznie hormonem stresu. Jak tłumaczy ekspertka, to atawistyczny mechanizm, który w zamierzchłych czasach motywował nas do szybkiego reagowania w obliczu bezpośredniego zagrożenia zdrowia czy życia. Wycisza on te funkcje organizmu, które nie są kluczowe dla przetrwania, skupiając całą naszą uwagę na odczuciu strachu i poszukiwaniu rozwiązań. Po ustaniu zagrożenia poziom kortyzolu wraca do normy. Co w sytuacji, gdy zagrożenie trwa i końca nie widać? – Organizm nie jest przyzwyczajony do permanentnego stresu. Mamy ograniczone zasoby psychiczne. Efekt podniesionego kortyzolu utrzymuje się 3–6 miesięcy. Po tym czasie spada nasza chęć do działania. Albo adaptujemy się do nowych warunków, albo nie radzimy sobie z napięciem. Jeśli do tego dołożymy brak perspektyw na poprawę, mamy spadek powszechnej społecznej mobilizacji – mówi dr Czarkowska, opisując, jak zmieniało się nasze zaangażowanie między kolejnymi falami pandemii. Zastrzega, że nie jest to kwestia złej woli czy braku konsekwencji. Po prostu nie ma ludzi z żelaza. – Nie szukajmy tu powiązań pokoleniowych. Zwyczajnie ci, którzy mają większe zasoby własne, psychiczne i fizyczne, mocniejsze domowe zaplecze, są jeszcze w stanie dzielić się sobą z innymi – mówi ekspertka. Według niej zwłaszcza dla osób, które nie mają bliskich wymagających uwagi i opieki, zaangażowanie społeczne może przynieść silniejsze poczucie więzi z szerzej rozumianą wspólnotą i odpowiedzialności za nią.
Jak zwraca uwagę socjolog z Akademii Leona Koźmińskiego, to, co wydawało się życiem na tykającej bombie, teraz stało się codziennością. – Wraz z tym zmalała potrzeba akcyjnego działania, zrywów. W zamian wyrobiliśmy lokalne strategie działania. Role zostały przydzielone i każdy gra na miarę możliwości – ocenia prof. Gavin Rae