Wydalanie dyplomatów to za mało – Kreml ma to wliczone w koszty, czuje, że może dalej zabijać. Jeśli zachodnie rządy czegoś nie zrobią, to członkowie Bellingcat znajdą się na liście celów

Z Eliotem Higginsem rozmawia Agnieszka Lichnerowicz

Minęło właśnie 10 lat od rozpoczęcia wojny domowej w Syrii. Ten konflikt to także prapoczątek Bellingcat.

Tak, nasza społeczność zaczęła się tworzyć między 2010 r. a 2011 r., gdy pojawiły się pierwsze oznaki Arabskiej Wiosny. Ja zacząłem się na poważnie angażować, gdy rewolucjoniści w Libii obalili Muammara Kaddafiego, potem wciągnąłem się w to, co zaczęło dziać się w Syrii. Wtedy zaczęliśmy się tak naprawdę uczyć, jak w śledztwach korzystać z ogólnodostępnych źródeł. Nikt nam nie pokazywał, jak to robić, wszystko musieliśmy rozgryźć sami.

Bellingcat już jako formalny kolektyw powstał trzy dni przed zestrzeleniem przez Rosjan nad Donbasem samolotu malezyjskich linii lotniczych MH17.
Do tej tragedii doszło 17 lipca 2014 r. Do społeczności, która zajmowała się Arabską Wiosną, dołączyła grupa, która utworzyła się wokół tego śledztwa oraz konfliktu na wschodzie Ukrainy. My, którzy wcześniej zajmowaliśmy się Syrią, wnieśliśmy know-how, choć wciąż byliśmy jeszcze amatorami. Doszło do połączenia dwóch społeczności, to był katalizator. Gdy zajmowaliśmy się zestrzeleniem MH17, znajdowaliśmy kolejne dowody na innego rodzaju rosyjskie zaangażowanie na Ukrainie. W ten sposób nasza aktywność się rozwijała. W 2015 r. Kreml zaczął bombardować Syrię, co pozwoliło połączyć nasze siły oraz kompetencje.
Potem zajęliście się sprawą Aleksieja Nawalnego. Wydaje się, że od początku Rosja jest głównym tematem waszego zainteresowania.
To, na jakich tematach się koncentrujemy, wynika z tego, że większość z nas to wolontariusze badający sprawy, którymi się interesują. Oczywiście rosyjskie śledztwa to wielkie historie, dlatego jesteśmy z nimi kojarzeni. Przecież gdybyś rok temu powiedziała, że Kreml prowadzi tajny program zabójstw przy użyciu środka bojowego paraliżującego układ nerwowy, to ludzie by uznali, że jesteś szalona. Tymczasem my to udowodniliśmy.
Z waszych śledztw wynika, że jednostka trucicieli rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), która próbowała w sierpniu 2020 r. zabić Nawalnego, odpowiada za śmierć jeszcze co najmniej trzech osób: dziennikarza Timura Kuaszewa, aktywisty Rusłana Magomedragimowa oraz bliskiego Kremlowi działacza Nikity Isajewa. Kolejne wasze dochodzenie wiąże ten oddział również z próbą otrucia dziennikarza i aktywisty Władimira Kara-Murzy. Co jeszcze wiecie o tej tajnej jednostce?
Zidentyfikowaliśmy pięć osób, które były śledzone przez tę ekipę; trzy zostały zabite, dwie po ataku zapadły w śpiączkę, ale z niej wyszły. A teraz badamy kolejnych pięć spraw. Gdy zajęliśmy się otruciem Nawalnego, zakładaliśmy, że chodziło tylko o niego, ale odkryliśmy, że FSB śledzi znacznie więcej osób, w tym aktywistów z Kaukazu. Nie wszyscy to wysoko postawieni opozycjoniści, nazwiska niektórych zabitych nie trafiały na pierwsze strony gazet. Christo Gozew, który kieruje grupą śledczą zajmującą się otruciami, uważa, że federalni mogą rozpracowywać rocznie nawet 10 osób. Ale mamy do przeanalizowania jeszcze mnóstwo danych. Skala dochodzenia jest ogromna, bo program zabójstw jest realizowany na terenie całej Rosji. Jestem pewien, że gdy skończymy śledztwo, to okaże się, że na celowniku FSB były dziesiątki, jeśli nie setki osób.
Jaki jest związek między oddziałem FSB a badaną również przez was jednostką zabójców wywiadu wojskowego GRU, którą powiązaliście m.in. z próbą otrucia w marcu 2018 r. w Wielkiej
Brytanii byłego rosyjskiego szpiega Siergieja Skripala? Piszecie, że być może wasze śledztwa doprowadziły wręcz do rozwiązania tego oddziału.
Na razie dotarliśmy do dwunastu prób otrucia: za dziesięcioma stoi FSB, za dwoma GRU. Obie ekipy są powiązane najprawdopodobniej przez laboratoria produkujące nowiczoka. Nie wiemy, czy funkcjonuje jedno centrum zarządzania operacjami zabójstw, czy zajmują się tym dwie niezależne struktury. Wyliczyłem jedynie sprawy, w których wykorzystano środki paraliżujące układ nerwowy. A przyglądamy się też sprawie berlińskiego zabójcy – rowerzysty, który w sierpniu 2019 r. zastrzelił Zelimchana Changoszwiliego, Czeczena z gruzińskim paszportem. Za tym mordem stoi FSB, wydaje się, że mają listę dysydentów, których uśmiercają. Mówimy więc nie tylko o programie zabójstw na terenie Rosji. Mam wrażenie, że Christo, który rozpracowuje jednostkę federalnych, niemal co drugi tydzień odkrywa jej kolejny cel. Myślę, że to, co robi Rosja, powinno niepokoić wszystkich. Gdy już opublikujemy wyniki śledztwa, ludzie będą zszokowani, jak szeroko zakrojona jest tego rodzaju działalność. Wychodzi na to, że w Rosji można stracić życie za niemal wszystko, choćby za zabieranie głosu i żarty.
A pan się nie boi? Ujawniacie tajemnice i upokarzacie Kreml.
Naturalnie, że się obawiamy. Ale dopóki nasze rządy naprawdę nie przeciwstawią się Rosji, jej postępowanie się nie zmieni. Wydalanie dyplomatów to za mało – Kreml ma to wliczone w koszty, więc czuje, że może dalej zabijać bez prawdziwych konsekwencji. Jeśli zachodnie rządy czegoś nie zrobią, to pewnie ja, Christo czy pozostali członkowie Bellingcat znajdą się na liście celów.
Jak określić to, co robicie? Początkowo wasza aktywność najbardziej przypominała pracę dziennikarzy śledczych. Dziś jesteście już instytucją? Obywatelską agencją wywiadowczą?
Duża część naszej aktywności jest skoncentrowana na kwestiach sprawiedliwości i pociągania do odpowiedzialności za zbrodnie. Dlatego niedawno wzięliśmy udział w pozorowanym procesie w sprawie zbrodni w Jemenie – ja i mój kolega byliśmy przesłuchiwani przez prawdziwych prawników i sędziego Międzynarodowego Trybunału Karnego (MTK). Celem było sprawdzenie, w jakim zakresie nasze techniki zbierania dowodów mogą być wykorzystywane w procesach w sprawie zbrodni wojennych. Poza tym fascynuje mnie także poszukiwanie sposobów opowiadania o wynikach naszej pracy. Na przykład jeśli chodzi o „rosyjskie” otrucia, ludzie znają śledztwa w sprawie Skripalów oraz Nawalnego, ale między tymi sprawami cały czas docieraliśmy do kolejnych ofiar czy sprawców. Zależy nam na tym, by ludzie dostrzegli, że nie chodzi tylko o te dwie głośne sprawy, dlatego wraz z Christo przygotowujemy sześcioodcinkowy serial dokumentalny. To, że ludzie będą mieli możliwość wgryźć się w coś więcej niż tylko nagłówki, daje mi dużo satysfakcji.
W lutym tego roku ukazała się pana książka „We are Bellingcat” (To my jesteśmy Bellingcat). Kim są ci „my”?
Gdy zakładałem Bellingcata, to byłem ja i kilkoro wolontariuszy. Potem zaczęliśmy rozwijać grupę śledczą, której członkowie współpracują przez komunikator Slack, to nasze jądro. Do tego trzeba doliczyć społeczność, której członkowie angażują się przy poszczególnych sprawach, a czasem dołączają do nas inne grupy czy organizacje. Na przykład przy śledztwie w sprawie Frontexu, Europejskiej Agencji Straży Granicznej i Przybrzeżnej, współpracowaliśmy z dużymi instytucjami medialnymi (Bellingcat zebrał dowody, że ludzie Frontexu brali udział m.in. w wypychaniu na pełne morze łodzi z migrantami – red.).
Ilu ludzi tworzy jądro?
Zatrudnionych jest 20 osób, w tym ok. 15 zajmuje się śledztwami. Do jądra naszej organizacji należy także ok. 15–20 wolontariuszy współpracujących przez Slacka. Mamy także współpracowników, którzy nie są zaangażowani codziennie, ale piszą na naszej stronie i dołączają do śledztw. To ludzie, którym ufamy, ale oni mają też inne rzeczy do roboty. W kolejnym kręgu są internauci, którzy potrafią prowadzić bardziej skomplikowane dochodzenia i przekazać nam wyniki, czasem angażują się tak bardzo, że stają się częścią jądra. Kolejną grupą są sympatycy Bellingcata, którzy nie działają każdego dnia, ale od czasu do czasu – to setki ludzi. Gdy przystępujemy do dochodzenia, decydujemy, na kogo postawić. Na przykład przy sprawach Europolu, których celem jest walka z wykorzystywaniem dzieci, najlepiej zaangażować jak najwięcej ludzi, bo chodzi o rozpoznanie miejsc, w których robiono zdjęcia lub filmy. Gdy dochodzenie jest trudne – lepiej wtajemniczyć mniejszą grupę. Bo gdy zaangażujesz zbyt wielu ludzi, ryzykujesz, tak jak w przypadku poszukiwań sprawców zamachu w Bostonie w 2013 r., że tłum dokona błędnych identyfikacji. Podobnie było zresztą w przypadku styczniowych zamieszek na Kapitolu.
Z pana książki dowiedziałam się, jak niezwykle wyspecjalizowane bywają społeczności w cyberprzestrzeni.
Internet pomaga odnajdywać się ludziom wkręconym w bardzo konkretne kwestie. Jeśli interesujesz się tablicami rejestracyjnymi, znajdziesz ludzi, którzy podzielają twoje hobby. Pamiętam, że kiedyś na forum 4chan pojawiło się zdjęcie rzekomo amerykańskiej kongresmenki Alexandrii Ocasio-Cortez. Kobieta była w wannie, na fotografii widać było tylko jej stopy. Członkowie społeczności wikiFeet, fetyszystów stóp, szybko dowiedli, że zdjęcie pokazuje kogoś innego. Mają bardzo specjalistyczną wiedzę, która w tym wypadku okazała się użyteczna. Ale internet, oczywiście, wciąga i skupia także tych, którzy wierzą, że ziemia jest płaska, a koronawirus nie istnieje.
Co łączy członków waszej społeczności?
Wytrwałość, bo trzeba się przekopywać przez ogromne ilości materiałów. To właśnie najtrudniejsze w śledztwach prowadzonych na ogólnodostępnych źródłach. Czasem trwa to wiele godzin, dni, miesięcy czy lat – i nie można się zniechęcać. Jednak wraz z nabieraniem doświadczenia uczysz się metod, które dobierasz zależnie od zadania. W ramach społeczności ludzie dzielą się doświadczeniem i uczą od siebie. Współpraca jest fundamentem tego, co robimy.
Nad jakim materiałem pracował pan najdłużej?
Gdy zajmowałem się Syrią, stworzyłem listę tysiąca kanałów, w których nagrania umieszczali aktywiści i grupy działające na miejscu. Przeglądałem je codziennie przez godzinę lub dwie. Nie dało się obejrzeć wszystkich plików, bo dnia by nie starczyło, więc nauczyłem się szybko oceniać ich potencjał. Nie szukałem wówczas czegoś konkretnego, ale codzienne zapoznawanie się z materiałami pozwoliło mi lepiej zrozumieć konflikt. Najdłuższe śledztwo trwało 2 lata, ale nie spędzaliśmy nad nim każdego dnia. Im dłużej się różnymi tematami zajmujemy – tym więcej gromadzimy wiedzy, która przydaje się przy innych etapach dochodzenia albo w innych wątkach. Nad sprawą MH17 w pewnym sensie pracowaliśmy 7 lat, bo nasi ludzie nieustannie przy niej grzebali. Myślę zresztą, że to najlepszy sposób w takiej działalności, jaką prowadzi Bellingcat: dać ludziom czas.
Pracujecie na otwartych źródłach, czyli ogólnodostępnych. Z których korzystacie najczęściej?
Sięgamy po wszystko, co jest dostępne: zdjęcia, nagrania wideo oraz audio, wpisy na blogach oraz platformach społecznościowych. Jeśli chodzi o zdjęcia i nagrania wideo, to najczęściej używamy geolokalizacji, czyli potwierdzamy, gdzie zostały zrobione. Z kolei chronolokalizacja służy do określenia daty i godziny powstania materiału. Te dwie techniki pomagają bardzo dużo ustalić, zwłaszcza że np. przy chronolokalizacji można wykorzystać aplikacje analizujące położenie cienia albo można porównywać zdjęcia satelitarne z kolejnych dni, by szukać różnic. Gdy badaliśmy egzekucje w Libii, udało nam się ustalić datę ich przeprowadzenia, bo na zdjęciach satelitarnych kolejnego dnia pojawiły się plamy krwi. Tak naprawdę nie mamy wyszukanych technik, po prostu analizujemy to, co możemy znaleźć.
W sprawie Skripala kupiliście jednak informacje od skorumpowanych rosyjskich urzędników.
Przewrotnie można powiedzieć, że Rosja jest najbardziej otwartym źródłem na świecie. Za 10 dol. i z pomocą Telegrama można uzyskać informacje o każdym. To tak łatwe jak zamówienie jedzenia na wynos. To źródło jest dostępne dla każdego, choć nie w sposób zgodny z prawem. Gdy opublikowaliśmy artykuł o próbie otrucia Skripala, opisaliśmy w nim, jak dochodziliśmy do faktów, a dążąc do weryfikacji naszych informacji, rosyjskie media kupiły ten sam materiał, co my. Być może należy nazwać to źródło szaro-otwartym? Zanim się zdecydowaliśmy kupić informacje, dyskutowaliśmy na ten temat. W związku z tym, że sprawa dotyczyła użycia środka bojowego w angielskim mieście, co zagrażało życiu tysięcy ludzi, zdecydowaliśmy się na tak ekstremalne rozwiązania. Publikując te materiały mamy nadzieję, że przyczyniamy się ograniczenia liczby ludzi, których zamorduje Rosja. Myślę, że interes publiczny usprawiedliwia w tym przypadku sięgnięcie do takich źródeł.
Gdy badaliście zestrzelenie MH17 nad Donbasem, bardzo pomocne był też media społecznościowe, z pomocą których udało wam się ustalić jednostkę i żołnierzy, którzy z bazy w Rosji przyjechali na Ukrainę z zestawem rakietowym Buk. W efekcie władze rosyjskie zakazały żołnierzom dzielenia się informacjami w mediach społecznościowych. Nie obawia się pan, że despoci się uczą i mogą zacząć odcinać wam źródła informacji?
Do tej pory w żaden sposób nie udało im się utrudnić nam pracy. Zresztą my nie gonimy za każdą rosyjską wojną, tylko zastanawiamy się, gdzie metoda oparta na analizie otwartych źródeł może zostać efektywnie zastosowana. Nie zamierzaliśmy się angażować w śledztwo w sprawie zestrzelenia ukraińskiego samolotu w Teheranie w styczniu ubiegłego roku. Ale dostaliśmy mnóstwo linków związanych z tą tragedią, więc trudno było je zignorować. Tak to działa.
Częścią waszej działalności jest przeglądanie nagrań i zdjęć dokumentujących zbrodnie. Z doświadczenia tych, którzy zajmowali się podobną działalnością w organizacjach broniących praw człowieka, wiemy, że nawet ludzie, którzy siedzą za biurkiem, mogą się nabawić zespołu stresu pourazowego (PTSD). Jak się przed tym chronicie?
Jesteśmy świadomi tego zagrożenia. Mamy konsultantów, którzy przyglądają się naszej organizacji z zewnątrz i oceniają ryzyko oraz to, jak działamy. Na szczęście ja sam nigdy się z takim problemem nie zmagałem. Być może to, że analiza tych materiałów może doprowadzić do czegoś dobrego, pomaga mi. Ale przeglądanie koszmarnych zdjęć i nagrań wideo jest bardzo trudne i musimy mieć świadomość uczuć, które nam towarzyszą. Ważne jest też, żeby ludzie czuli, że mogą o tym rozmawiać w ramach naszej społeczności.
W internecie jest mnóstwo kłamstw, bzdur i dezinformacji. Jak udaje się wam przekonać otoczenie, że jesteście godni zaufania?
Śledztwa oparte na otwartych źródłach są transparentne, można przyjrzeć się, jak wygląda droga do wyciągnięcia wniosków, jakich użyto źródeł i technik. Dlatego, jeśli śledczy popełnili błędy – można je wychwycić. Przejrzystość jest fundamentem naszej działalności.
Większość ludzi nie ma czasu i umiejętności, by samemu dokonać weryfikacji waszej pracy.
Dlatego media, z którymi współpracujemy, podsumowują nasze działania w zgrabnych artykułach, by wszyscy mogli je zrozumieć. Jeśli kogoś interesują szczegóły, zawsze znajdzie je na naszej stronie. Publikujemy opis nie tylko po to, by się pochwalić, jak udało nam się dotrzeć do różnych informacji, ale po to, by dać ludziom ten materiał i by sami mogli dalej nad nim pracować. Przedstawiamy dowody i wnioski, a ktoś może zawsze pociągnąć poszczególne wątki.
Jesteście tak efektywni, że łatwo pomyśleć, iż stoi za wami CIA…
Również z powodu tego rodzaju podejrzeń jesteśmy tak transparentni. Na początku, gdy byłem blogerem, publikowałem kolejne postępy w śledztwie, więc każdy mógł śledzić, jak dochodzenie się rozwija, ale też jak ja się rozwijam. Wielu ludzi może mieć wrażenie, że Bellingcat pojawił się znikąd i nagle zaczął prowadzić spektakularne śledztwa. Ale to było możliwe dlatego, że przez dwa wcześniejsze lata budowałem reputację w oczach dziennikarzy i aktywistów, którzy poznawali moje metody, możliwości i umiejętności. Gdy zaczynaliśmy śledztwo w sprawie MH17, miałem już kredyt zaufania. Ale jeśli ktoś nie interesował się Syrią, to pewnie nie słyszał o mnie oraz śledztwach opartych na otwartych źródłach.
Co jest głównym źródłem waszego finansowania: crowdfunding czy granty?
Ok. 30 proc. naszych dochodów pochodzi z warsztatów, które organizujemy. Mamy też granty z różnych organizacji i fundacji. Około 10 proc. to crowdfunding. Staramy się mieć jak najwięcej źródeł, by nie być uzależnionym od jednego.
Jaka jest różnica między Bellingcatem a siewcami teorii spiskowych czy wyznawcami QAnon? Przecież wszyscy poszukujecie odpowiedzi.
My prowadzimy śledztwa oparte na dowodach, oni szukają informacji, które potwierdzą ich tezy, ignorując dowody, które im zaprzeczają. Jeśli chodzi o dezinformację, wydaje mi się, że debata o odpowiedzialności platform internetowych jest złym podejściem do problemu. Kluczowe jest to, że rośnie nieufność wobec tradycyjnych instytucji, jak władze czy media. Oczywiście są tego przyczyny, wystarczy sobie przypomnieć to, jak tłumaczono interwencję w Iraku w 2003 r. Zresztą ja sam zacząłem się angażować w internetowe śledztwa z powodu frustracji, że tradycyjne media nie relacjonują w pogłębiony sposób tego, co uważałem za ważne. Gdy jesteś nieufny wobec tego, co mówią rządy i media – w internecie szybko możesz znaleźć się wśród ludzi, którzy cię przekonują, że ataki chemiczne w Syrii to ściema, Białe Hełmy to dżihadyści, że obalony prezydent Assad jest spoko, zaś Ameryka jest zła, a każdy, kto jest przeciwko niej, jest OK. Bellingcat jest ofertą dla tych, którzy na własną rękę szukają informacji i są gotowi angażować się w ich odnajdywanie. Z tej perspektywy budowanie społeczności jest ważne, bo jeśli nie będzie miejsca, gdzie ludzie z takimi zainteresowaniami mogą poczuć się upodmiotowieni, to trafią tam, gdzie są teorie spiskowe, tam odnajdą poczucie wartości i siły, ale też się zradykalizują.
Dlaczego Białe Hełmy, wolontariusze i aktywiści, którzy w Syrii ryzykując życiem, ratują ludzi w bombardowanych miastach oraz dokumentują zbrodnie, stali się celem tak potężnych nienawistnych ataków?
Białe Hełmy pracują w ekstremalnie trudnych warunkach, nie chodzi tylko o to, że spadają na nich bomby, ale też o to, że działają na terenach, które są pod kontrolą różnorakich frakcji. Muszą pozostać neutralni, nawet gdy rządy sprawują dżihadyści. Poza tym Białe Hełmy to organizacja, która funkcjonuje w kraju rozdartym wojną, a też wśród jej członków znajdą się od czasu do czasu ludzie, którzy nie zachowują się tak, jak powinni. Organizacja usuwa ich z własnych szeregów, co jest oczywiście ignorowane przez hejterów w internecie. Społeczności kibicujące Assadowi i zaprzeczające, że jego reżim stał za atakami chemicznymi na własnych obywateli, próbują dyskredytować Białe Hełmy, bo ich działalność zyskała uznanie, bo zgromadzili dowody na zbrodnie wojenne Assada. Do akcji dezinformacji dołączyła też Rosja, która nagłaśniała swoimi kanałami te oskarżenia, ale też m.in. głosiła, że Białe Hełmy przygotowują atak chemiczny. Celem jest więc podważenie ich wiarygodności i odwrócenie uwagi od zebranych dowodów zbrodni wojennych.
Myśli pan, że Assad i członkowie syryjskiego reżimu odpowiedzą przed sądem za zbrodnie, których się dopuścili?
Jest wiele inicjatyw, które gromadzą dowody i dążą do tego, by Assad i jego ludzie zostali osądzeni. My chcielibyśmy zrobić film dokumentalny na temat używania w Syrii broni chemicznej, oparty na dowodach z otwartych źródeł. Wielu ludzi słyszało o jednym czy drugim ataku, ale w sumie w Syrii miało miejsce prawie 400 takich zdarzeń, ta broń jest tam używana na ogromną skalę. Trudno się przebić z tą wiedzą, bo zaraz pojawiają się zwolennicy teorii spiskowych i zaczynają relatywizować, twierdzić, że to fake newsy, które mają ułatwić Amerykanom kradzież syryjskiej ropy.
Z perspektywy dokumentowania zbrodni oraz zbierania dowodów z otwartych źródeł konflikt w Syrii wydaje się przełomowy.
Rzeczywiście, to pierwszy konflikt, z którego jest tak wiele materiałów w internecie, myślę, że po raz pierwszy na taką skalę zaczęto oglądać te filmy i zdjęcia jako potencjalne dowody zbrodni wojennych. To w Syrii wszyscy się uczyli korzystania z otwartych źródeł na większą skalę. Ostatnio dużo pracujemy w związku z wojną w Jemenie, staramy się opracować metody prowadzenia dochodzenia i archiwizowania materiałów na temat ataków lotniczych, które mogłyby potem być użyte w sądach. Właśnie w związku z tym mieliśmy pozorowany proces z sędzią z MTK.
Czy jesteście przyszłością? Czy w przyszłości wszyscy będziemy musieli nauczyć się posługiwać takimi metodami?
Mam nadzieję. Jesteśmy malutką organizacją, która walczy z potężnymi siłami: korporacjami, państwami, szaleńcami. To, co robimy, może być sposobem na przeciwdziałanie dezinformacji, na powstrzymanie ludzi przed wciągnięciem w dziwne społeczności. Przekazywanie wiedzy, jak korzystać z otwartych źródeł, może im dodać siły oraz inspirować do pozytywnych działań zamiast angażowania się w internetowe burze i hejt. Te instrumenty nie muszą być wykorzystywane tylko do wielkich międzynarodowych śledztw, ale też w sprawach lokalnych.
Czy użycia tych narzędzi powinno się uczyć w szkołach?
Oczywiście, bo chodzi o to, by wpoić dzieciom krytyczne podchodzenie do źródeł, by dać im instrumenty do konstruktywnego działania w internecie, a nie tylko wyrzucania z siebie opinii i szukania moralnego zwycięstwa czy pognębienia kogoś.
Brytyjski dziennikarz, zresztą wyrzucony z Moskwy, Luke Harding, napisał w „Guardianie”, że pana książka jest manifestem optymizmu w mrocznych czasach, gdy internet kojarzymy z hejtem, chaosem i fake newsami. Czy jest pan optymistą, wierzy, że taka aktywność może doprowadzić do pokonania kremlowskich trolli i QAnona?
Jakaś nadzieja jest. Może w zachodnich demokracjach da się usiąść na kanapie i liczyć, że wszystko się ułoży, ale wystarczy rozejrzeć się po świecie, by zauważyć, że trzeba działać. Ludzie się radykalizują, a jeśli nie damy im alternatywy, będziemy mierzyć się z konsekwencjami tego procesu. Alternatywa istnieje, tylko trzeba chcieć coś robić. Naszych metod może nauczyć się każdy.
Pan z nadzieją patrzy nawet na sztuczną inteligencję i liczy na to, że coraz szerzej będziecie mogli korzystać z niej w swoich śledztwach. Jak?
Mamy masy danych, a maszynowe uczenie i sztuczna inteligencja mogłyby nam pomóc np. szukać na nagraniach konkretnych obiektów. Już w tej chwili trwają prace nad wykorzystaniem tych technologii do poszukiwania na nagraniach ataków z użyciem broni kasetowej. W Archiwum Syryjskim mamy dziś już ponad milion nagrań wideo. Komputer może w minutę znaleźć coś, co człowiekowi zajęłoby wiele tygodni.
Przewiduje pan, że jednym z waszych głównych tematów zainteresowań śledczych stanie się klimat. Jak możecie się w to zaangażować?
Angażowaliśmy się już w kwestie ochrony przyrody. Z naszej perspektywy ważna jest np. kwestia wycinki drzew, bo to ma ogromny wpływ na lokalne społeczności. O tym, co je spotyka, nie pisze się w mediach, bo to zazwyczaj dzieje się daleko od nas. Będziemy chcieli podzielić się naszą wiedzą z jak największą liczbą działaczy, to może być dla nich bardzo pomocne.
Rzeczywiście raporty pokazują, jak bardzo narażeni na przemoc i śmierć są członkowie lokalnych społeczności, walczący z uderzającymi w ekosystemy planami rządów czy dużych korporacji.
Zaangażowaliśmy się na przykład w Armenii, w której od lat przyglądamy się rozwojowi kopalni złota koło uzdrowiskowego miasteczka Dżermuk. Ta inwestycja może zagrażać jednemu z głównych źródeł zaopatrzenia w wodę w tym kraju. To tylko jeden z wielu, wielu przykładów. ©℗
Czym jest Bellingcat
To oni ustalili tożsamość rosyjskich funkcjonariuszy, którzy próbowali otruć nowiczokiem rosyjskiego opozycjonistę Aleksieja Nawalnego. Opublikowali też informacje na temat dwóch Rosjan, którzy w Wielkiej Brytanii przy użyciu tej broni chemicznej próbowali zabić byłego szpiega Andrieja Skripala. To również oni potwierdzili, że system rakietowy Buk, z którego w 2014 r. zestrzelono malezyjski samolot, należał do rosyjskiej jednostki wojskowej.
Założycielem Bellingcat jest 42-letni Brytyjczyk Eliot Higgins, który imał się różnych prac biurowych, a po godzinach weryfikował nagrania z ataków w Syrii. Stał się specjalistą od broni chemicznej i liderem – jak sam określa – agencji wywiadowczej dla wszystkich. „Jesteśmy rozsianą po całym świecie społecznością internetową, która zajmuje się demaskowaniem zbrodni wojennych i zwalczaniem dezinformacji, bazując na ogólnodostępnych źródłach – postach w mediach społecznościowych, wyciekach z baz danych albo bezpłatnych mapach satelitarnych” – pisze w książce „We are Bellingcat” (To my jesteśmy Bellingcat).
Wyniki swoich śledztw Bellingcat publikuje na stronie internetowej, opisując krok po kroku swoje działania i metody, kierując się dewizą pełnej przejrzystości. W Syrii zebrali dowody na to, że reżim używa broni chemicznej oraz kasetowej, a Rosjanie bombardują również szpitale (dokumentowali również amerykańskie bombardowania). Prowadzili dochodzenia w sprawie zabójstwa wenezuelskiego rebelianta przez siły rządowe, zabójstw obciążających kameruńską armię, zbrodni wojennych w Jemenie. Badali też m.in. nadużycia europejskiego Frontexu i atak na meczet w Nowej Zelandii, którego sprawcą był biały suprematysta.