Służby traktowane są instrumentalnie, nie tyle w kategoriach instrumentu wspierającego politykę państwa, ile jako sfera pożądanych wpływów politycznych” – ten cytat z książki „Kontrola służb specjalnych w Polsce” nawiązuje do debaty o reformie służb sprzed niemal ćwierćwiecza. Niestety nie stracił na aktualności.

Służby specjalne od zawsze były ważnym narzędziem polityki – nawet wtedy, gdy jeszcze ich w ten sposób nie nazywano. Starożytni i średniowieczni możni zawdzięczali swoim szpiegom wiedzę o zamiarach konkurencji zewnętrznej i wewnętrznej oraz możliwość otrucia czy skompromitowania rywali. Potem już tylko doskonalono struktury i metody działania.
Doskonalono też systemowy nadzór nad funkcjonowaniem służb. Co bystrzejsi rządzący zawsze zdawali sobie sprawę, że to potężne narzędzie może się łatwo obrócić przeciwko nim. Wyznaczali więc do kierowania nim ludzi możliwie najbardziej zaufanych, ale też tworzyli różne specinstytucje, by wzajemnie patrzyły sobie na ręce. W krajach demokratycznych nacisk opinii publicznej, ale też lęki wielu polityków spowodowały, że wgląd w kuchnię służb stopniowo zyskiwali cywile: urzędnicy ministerstw, prokuratorzy i sędziowie, parlamentarzyści. Stopniowo poszerzał się także zakres, w jakim cywilni politycy wpływają na wyznaczanie wywiadowi i kontrwywiadowi kierunków pracy i stawianie konkretnych celów.
Ma to swoje oczywiste dobre strony, np. zmusza służby do działania w granicach prawa, przynajmniej wobec własnych obywateli (bo co do obcych, to z założenia niekoniecznie). Ogranicza też zawsze występujące ryzyko, że jakaś służba lub jej część będzie tylko pozorować właściwą działalność, a skupi się na realizacji prywatnych interesów (choćby materialnych) albo, co gorsza, stanie się narzędziem w rękach wrogów państwa (historia zna i takie przypadki). Przynajmniej teoretycznie cywilny nadzór i kontrola, jeśli ich system jest prawidłowy, powinny też zapobiegać innej patologii – mianowicie charakterystycznej dla krajów autorytarnych sytuacji, w której służba chroni głównie bieżące interesy władcy, konkretnej partii rządzącej lub jakiejś dworskiej kamaryli, nie zaś ponadpartyjne i długofalowe interesy ogólnonarodowe.
Z drugiej jednak strony (uwaga, niepoprawne politycznie!) nadmiar kontroli też nie jest rzeczą dobrą. Przede wszystkim dlatego, że im więcej osób zna tajemnicę, tym szybciej przestaje być ona tajemnicą. I nic to, że z zasady zewnętrzni kontrolerzy nie mają dostępu do tego, co najtajniejsze, czyli na przykład do personaliów agentury czy szczegółów działań operacyjnych. Informacje nawet pozornie odległe od tego twardego jądra, w dobrej wierze przetwarzane i upubliczniane, mogą w rękach obcych profesjonalistów stać się użytecznymi fragmentami układanki i pomóc im w rozgryzieniu najpilniej strzeżonych sekretów.
Kontrolerzy, o których mowa, siłą rzeczy sprawdzają głównie legalność działań – a brutalna prawda jest taka, że niektóre rzeczy (i to nie tylko w wywiadzie i kontrwywiadzie) można zrobić albo zgodnie z procedurami, wymyślonymi przez polityków i biurokratów, albo skutecznie. Sztuka polega więc na znalezieniu odpowiedniego balansu.
No i wreszcie, żeby zrozumieć to, co się kontroluje, zazwyczaj nie wystarczy dobra wola. Przydaje się fachowa wiedza, którą można pozyskać na dwa sposoby: albo dzięki wieloletniemu doświadczeniu w samych służbach, albo dzięki pogłębionym, specjalistycznym studiom teoretycznym plus obcowaniu z praktykami w innych sytuacjach zawodowych. Liczba osób z niezbędnymi kwalifikacjami bywa zaś zazwyczaj nikła. Siłą rzeczy do zbyt rozbudowanych systemów nadzoru i kontroli przychodzi więc dopuszczać także (najdelikatniej mówiąc) amatorów. Efekt ich gospodarowania w kurniku bywa zaś taki, że obce służby mogą tylko pić piwo, pogryzać chipsy i z satysfakcją obserwować demolkę.
Starzy oficerowie służb z krajów demokratycznych czasem z nutą zazdrości mówią o swoich odpowiednikach z państw autorytarnych. Na przykład z Rosji, o której słusznie powiada się, że „to nie ona ma służby, lecz służby mają ją”. A to oznacza i dobrą, profesjonalną komunikację między decydentami politycznymi a oficerami, i duży zakres swobody w doborze optymalnych środków działania, a przede wszystkim rzecz z punktu widzenia każdej służby bezcenną – poczucie wzajemnej lojalności. Czyli możliwość zakładania, że zarówno instytucja, jak i konkretny pracujący dla niej człowiek, podejmując w interesie decydentów działania kontrowersyjne (taki miły eufemizm), podlega w związku z tym długoterminowej i kompleksowej ochronie ze strony organów państwowych. Warto przy tej okazji odnotować, że coś takiego da się zbudować także w warunkach państwa demokratycznego – najlepszym bodaj przykładem jest Izrael, w którym znaczna część klasy politycznej ma za sobą przeszłość wojskowo-wywiadowczą, a w efekcie zachodzi stała synergia i zrozumienie pomiędzy służbami specjalnymi a osobami wyznaczającymi zadania i kontrolującymi. Tyle że tam opiera się to bardziej na swoistym etosie i starannie budowanym od zarania państwowości autorytecie służb niż na rozwiązaniach formalnoprawnych (skądinąd, też stale doskonalonych).
W Polsce nie mamy tego komfortu. Nasze służby działają więc w wyjątkowo trudnym środowisku. Z jednej strony kształtują je coraz bardziej asertywni kontrpartnerzy zewnętrzni; zarówno „państwowi” (w tym także ci, którzy teoretycznie są sojusznikami), jak i „pozapaństwowi” (czyli podejmujące działania operacyjne podmioty komercyjne, a także organizacje terrorystyczne i mafijne). Z drugiej – społeczeństwo nie ceni służby na tajnym froncie, co przekłada się choćby na możliwości werbunkowe, ale też pośrednio na poziom finansowania. I wreszcie stosunki pomiędzy światem służb i światem polityki są w naszym kraju wyjątkowo toksyczne.
Politycy (z nielicznymi, chlubnymi wyjątkami) służb specjalnych nie rozumieją, więc albo się ich panicznie boją, albo próbują używać nie tak, jak należy. Pierwsi tną budżety, jak mogą i obsadzają możliwie miernych, ale wiernych szefów w nadziei, że tak wykastrowany wywiad i kontrwywiad z Rosjanami czy Al-Kaidą co prawda nie powalczy (ale od tego są przecież sojusznicy, a „nasza chata z kraja”), natomiast z pewnością nie zrobi też krzywdy panu premierowi i jego ministrom. Drudzy też obsadzają służby ludźmi sobie posłusznymi, ale z nadzieją, że ci pomogą im w zwalczaniu wewnętrznej, politycznej konkurencji. Jeśli przy okazji zwalczą też jakąś mafię, obcy wywiad lub terrorystów, to fajnie – ale to staje się zadaniem trzeciorzędnym. Reformy zaś robi się zazwyczaj nie po to, by służby lepiej służyły państwu – lecz by pozbyć się z nich niewygodnych oficerów i zrobić miejsce dla swoich, mniej doświadczonych, ale za to bardziej skłonnych do służalczości. To zaś fatalnie wpływa na etos i morale kadry. I powoduje, że nie ma co liczyć na mechanizmy samokontroli w służbach. Trzeba więc niewolniczo przestrzegać procedur i to przestrzeganie nadzorować. I tak kółko się zamyka.
Profesor Sławomir Zalewski (przez wiele lat insajder, czyli oficer polskich służb specjalnych, a od pewnego czasu wnikliwy ich obserwator i badacz akademicki) w swojej najnowszej książce pisze wprost jedynie o części sygnalizowanych wyżej problemów. Część pojawia się między wierszami. O pozostałych pisać albo nie wypadało, albo nie da się w formule naukowej. Można co najwyżej w publicystycznej – i to warto zrozumieć i uszanować. Zalewski daje za to solidny wykład o całym instytucjonalnym systemie kontroli służb w Polsce, zarówno w aspekcie nadzoru administracji centralnej, jak i parlamentu oraz sądów i prokuratury. Przejrzyście i kompetentnie przypomina też historię tworzenia się tego systemu, jego ewolucję i tło w postaci polityczno-eksperckich debat. To szczególnie wartościowa część książki, bo młodszym wyjaśni, że różne obozy miewały w tym zakresie koncepcje z dzisiejszej perspektywy całkiem egzotyczne, a starszym (i bardziej wtajemniczonym) góralom przypomni pewne smaczki. Czytelnikowi mniej zorientowanemu przyda się zaś jasne wytłumaczenie, co tak naprawdę kryje się pod pojęciem „służby specjalne”, jaki jest ich zakres działania i specyfika i jakie metody i techniki operacyjne są przez nie współcześnie stosowane, i po co. Wszystkim zaś, którzy chcą pracować nad tym, by służby działały w Polsce lepiej – a przynajmniej o tym w miarę mądrze dyskutować – bardzo przyda się m.in. uważna lektura rozdziałów o funkcjonalności instytucji bezpieczeństwa i o sposobach jej oceny.
A jest o czym rozmawiać i nad czym pracować. I to szybko. „Przyjąć trzeba, że osiąganie znaczących efektów w polityce międzynarodowej przez państwo o średnim potencjale jest w obecnych warunkach bezpieczeństwa utrudnione przez braki kontroli nad przestrzenią informacyjną. W aspekcie działalności służb specjalnych pozytywna kooperacja z partnerami zagranicznymi jest sztuką gry informacyjnej, w której liczą się własne aktywa oraz możliwości ich wykorzystania, jak też kontrola nad nimi. Kooperacja negatywna wymaga zbudowania zdolności ofensywnych, jak i defensywnych, w tym systemu ochrony kręgu decyzyjnego, ale także szerzej, ochrony infrastruktury informacyjnej państwa oraz jego relacji zewnętrznych w tym wymiarze” – pisze Zalewski w podsumowaniu. Przekładając to z naukowego na bardziej dosadne: w infosferze, czyli na głównej dziś płaszczyźnie ochrony narodowych interesów, rypią nas, jak chcą. A amatorzy bawią się zabawkami, do których nikt im nie dołączył instrukcji obsługi. Jej solidny kawał napisał Sławomir Zalewski. Trzeba tylko chcieć przeczytać, zrozumieć i wdrożyć.
Sławomir Zalewski, „Kontrola służb specjalnych w Polsce”, Wydawnictwo Difin SA, Warszawa 2021