Czytanie – i oglądanie – „Biblioteki szaleńca” ma jedną wadę: kończy się. To tylko 250 stron, do przegryzienia się przez jedno popołudnie. Ale będzie to miłe popołudnie

Anglik Edward Brooke-Hitching pisze specyficzne książki – książki o innych książkach. Oddaje się w nich pasji gromadzenia informacji, nazwijmy to, dziwnych i ekscentrycznych. Owszem, ludzi hobbystycznie kolekcjonujących wiedzę ciekawą, choć marginalną, jest wielu, niemniej rzadko kiedy udaje się takie zbieractwo praktykować zawodowo. Ale Brooke-Hitching miał ku temu rodzinne predyspozycje: „Właśnie skończyłem roczek, kiedy ojciec pierwszy raz użył mnie jako paletki do licytacji. Gdy ma się antykwariusza za rodzica, dom to konstrukcja z książek – dosłownie i w przenośni” – wspomina.
W poszukiwaniu jakiegoś lapidarnego podsumowania tego pisarstwa zwróćmy się ku opinii ogłoszonej w 2015 r. przez brytyjskiego krytyka po tym, jak przeczytał debiutancką pozycję w dorobku Brooke’a-Hitchinga: „Fox Tossing, Octopus Wrestling and Other Forgotten Sports” („Rzut lisem, zapasy z ośmiornicą oraz inne zapomniane sporty”, niestety nie ukazała się po polsku). Krytyk ujął rzecz następująco: „Książka taka jak ta, będąca wynikiem niezwykle wytężonego myszkowania w zakamarkach bibliotecznych regałów, nie ma żadnego pilnego powodu, by istnieć, ale cieszę się, że istnieje. To właśnie jej bezcelowość sprawia, że jest nam przyjemnie”.
Spić boską mądrość
Szczęśliwie mogliśmy dotąd zapoznać się z innymi rezultatami myszkowania wśród książek i map. W polskich przekładach – autorstwa Janusza Szczepańskiego – ukazały się: „Atlas lądów niebyłych. Największe mity, zmyślenia i pomyłki kartografów” (Rebis 2017), „Złoty atlas. Największe wyprawy, odkrycia i poszukiwania na mapach” (Rebis 2018), „Atlas nieba. Najwspanialsze mapy, mity i odkrycia we wszechświecie” (Rebis 2019) oraz, ostatnio, „Biblioteka szaleńca. Największe kurioza wydawnicze”.
Wszystkie te książki – pięknie wydane, pełne fenomenalnych ilustracji i reprodukcji – sprawiają wrażenie bardzo estetycznego śmietnika idei, ale to pozór: Brooke-Hitching w okrętny, zbieracki, anegdotyczny sposób pisze wciąż tę samą rozprawę o historii kultury i cywilizacji Zachodu (ale z wypustkami także w inne części globu). Jego teksty raczej nie posłużą nikomu jako literatura naukowa, lecz mają inną cechę – skupiając się na dziwactwach i ekstremach, po pierwsze kontynuują starożytną tradycję (ludzi zawsze interesowały sprawy nietypowe, nieznane i odrobinę przerażające), po drugie zaś mówią wiele o zbiorowej wyobraźni dawnych epok.
„Biblioteka szaleńca” również jest zbieraniną faktów i obrazów wywołującą początkowo u czytelnika efekt dygresyjnego chaosu. Szybko jednak dociera do nas główna idea tej pracy: otóż, zdaje się podkreślać Brooke-Hitching, nasze współczesne przekonanie, że książka to papierowy, oprawiony nośnik drukowanej treści, jest nader banalne i powierzchowne. Przodkowie zwykli traktować książki poważniej. Książka u swego zarania stawała się swoją treścią – materialne przenikało się z duchowym. Zapisane słowa miały moc sprawczą. Innymi słowy, książka mogła być nie tylko dostarczycielem wiedzy i pociechy religijnej, lecz także narzędziem osiągania pewnych celów w rzeczywistości (lub poza nią) bądź samym sposobem działania.
To dlatego kartki ze świętych ksiąg traktowano jak amulety odstraszające złe duchy. „Najdziwniejszym jednak magicznym zastosowaniem Pisma Świętego (w wiekach średnich – red.) było dosłowne jedzenie i picie jego słów i kart w nadziei na wchłonięcie boskiej mocy w celach leczniczych – pisze autor. – Niejeden ówczesny manuskrypt nosi ślady przemywania wodą: (...) roztwór atramentu wypijano. Księga z Durrow, iluminowany rękopis Ewangelii powstały w latach 650‒700, przetrwała całe milenium (mimo że po drodze zaliczyła kąpiel w wiadrze wody – pewien rolnik chciał w ten sposób sporządzić magiczne lekarstwo dla niedomagających krów), nim w drugiej połowie XVII w. właściciel przekazał ją bibliotece dublińskiego Trinity College”.
Podobne praktyki podejmowano w świecie islamu, przy czym Koranu można było nie tylko skosztować, lecz także ubrać się weń – Brooke-Hitching podaje przykład (i zamieszcza zdjęcie) XVI-wiecznej koszuli służącej do zakładania pod zbroję; wypisano na niej drobnym maczkiem wersety koraniczne i obrębiono 99 imionami Boga.
Następstwem tej wiary w moc słowa zawartego w księdze stały się oczywiście liczne próby użycia książek w celach niezupełnie dogmatycznych: w pierwszej kolejności do przywoływania demonów, w drugiej – do kontaktu z zaświatami. Niebiblijne teksty magiczne, zwane grymuarami, przyciągały nawet uwagę papieży. Pod adresem co najmniej dwóch z nich, Sylwestra II (999-1003) i Bonifacego VIII (1294-1303), rzucano oskarżenia o działalność czarnomagiczną. Sylwester II, Gerbert z Aurillac, był jednym z najwybitniejszych uczonych swoich czasów – zawdzięczamy mu choćby import do Europy cyfr arabskich i systemu dziesiętnego – i być może to budziło pewną względem niego nieufność. Plotka głosiła, że „gdy za młodu studiował w mauretańskich podówczas Sewilli i Kordobie, ukradł tam arabską księgę zaklęć i wyuczył się czarnoksięstwa. Mówiono też, że ma coś w rodzaju robota – głowę z mosiądzu, która proroczo odpowiadała na jego pytania grzmiącym «tak» lub «nie» – oraz że zawarł faustowski pakt z diabłem, żeby z jego pomocą osiągnąć tron papieski”. Z kolei Bonifacy VIII, Benedetto Caetani – jak donosiła wieść gminna – posługiwał się grymuarem w celu przywoływania demonów, a potem oswajał je jak dzikie koty (udomowił podobno trzy).
Autobiografia Chrystusa
Stosowanie książek jako instrukcji magicznych wydaje się dość oczywiste i zakorzenione w kulturze, także popularnej. Brooke-Hitching przypomina wszelako, że czasami to druga, zaświatowa strona używała literatury, by się z nami komunikować. Znane są liczne przykłady takich interwencji – książek podyktowanych przez duchy i bóstwa. Niekiedy miało to wymiar całkowicie świecki: w triumfalnej erze spirytyzmu, na przełomie XIX i XX w., bibliografia wielkich pisarzy zaczęła się nagle uzupełniać o pozycje pozagrobowe. „Pod kierunkiem nadającego z zaświatów mistrza medium zapisywało, co miał do przekazania: wiadomości, przepowiednie, nawet całe książki (...). Nieodmiennie okazywało się, że po przejściu na tamten świat talent (tytanów literatury – red.) nieco podupadł” – wspomina autor i wylicza choćby nadliczbowe dzieła Szekspira, Dickensa czy Marka Twaina. Oraz Jezusa Chrystusa: „W 1884 r. amerykańska pisarka i «skromne narzędzie» Olive G. Pettis naprawdę sięgnęła po złoto i opublikowała «Autobiography by Jesus of Nazareth», z której dowiadujemy się, że Chrystus równie szczodrze sypie niekończącymi się zdaniami i wykrzyknikami, jak to zrobił z rybami i chlebem”.
Do czego można było jeszcze użyć książki? Oczywiście do systematyzowania wiedzy – cywilizacja Zachodu jest cywilizacją encyklopedii, słownika, katalogu i podręcznika. W miarę słabnięcia teokracji wszelkiego rodzaju katalogi zaczęły wypierać święte pisma w roli nosicieli prawdy. Ujmując rzecz inaczej: mieliśmy i mamy nadal skłonność do zawierzania wszelkim publikacjom ułożonym w formie kompendiów i używającym naukowego żargonu, nawet jeśli są to wierutne bzdury. W „Bibliotece szaleńca” znajdziemy wiele przykładów takich książek: od średniowiecznych bestiariów i podręczników medycznych („Jeśli krew zbyt obficie płynie komuś z nosa, wsadź mu w ucho, tak by się nie spodziewał, cały kłos jęczmienia”), przez katalogi nieistniejących, choć pięknych zwierząt (np. XVI-wieczna „Księga ryb” Adriaena Coenensza z rozkładówką z gigantycznym tuńczykiem, wytatuowanym w statki), po absolutnie cudowne mistyfikacje w rodzaju „An Historical and Geographical Description of Formosa” (1704 r..), napisanej przez bladookiego blondyna, niejakiego Psalmanazara, który podawał się za rodowitego Formozańczyka (czyli mieszkańca obecnego Tajwanu). Opisy „formozańskich” obyczajów niewątpliwie przyciągają uwagę: „Wielożeństwo było normą, a w przypadku zdrady mąż miał prawo zjeść niewierną żonę – co było miłą odmianą przy powszechnej diecie z wężowiny. (...) Raz do roku składano bogom ofiarę z serc osiemnastu tysięcy chłopców, które upieczone konsumowali kapłani” – pisze Brooke-Hitching. Psalmanazar zrobił karierę w XVIII-wiecznej Anglii i zgromadził sporą fortunę.
Wymieniać można by długo: książki służące do szyfrowania, książki trujące, książki wróżebne i książki-urządzenia pomiarowe, książki pisane krwią i oprawione w ludzką skórę (wbrew intuicji – zdarzało się to często jeszcze w XIX w. i miało niejednokrotnie wymiar sentymentalny), książki mnemotechniczne i alegoryczne (jak zbiór poezji futurysty Marinettiego wydrukowany ku chwale nowoczesności na blasze cynkowej). Czytanie – i oglądanie – „Biblioteki szaleńca” ma jedną podstawową wadę: kończy się. To tylko 250 stron, do przegryzienia się przez jedno popołudnie. Ale będzie to miłe popołudnie.