Pewnie znacie dobrze tę publicystyczną formułę: państwo z dykty. Wyświechtana, ale wciąż, rok po roku, świetnie opisuje naszą państwowość. Niby rządzimy się sami, niby demokratycznie, niby zbudowaliśmy instytucje, mamy kodeksy, regulacje i szczegółowe wytyczne, ale gdy zdarza się nam awaryjna sytuacja, w której nasze państwo powinno zadziałać, okazuje się, że to tylko teoria. Wytyczne są, ale nikt nie przećwiczył ich w praktyce. Instytucje mają szczegółowo rozpisane kroki, ale nie mogą ich realizować, bo akurat wolne i ustawodawca nie wziął pod uwagę, że katastrofy zdarzają się także w niedziele czy święta. Z zewnątrz państwo wygląda normalnie, ściany z dykty są równe, z daleka wyglądają solidnie, ale wystarczy lekki podmuch, by złożyły się jak domek z kart.
Nie, nie o Smoleńsk tym razem chodzi, choć to akurat był najtragiczniejszy objaw naszej państwowej niemocy. Nie tylko państwo mamy z dykty, także nasz naród pod ten opis podpada. Stoimy pod biało-czerwoną flagą, śpiewamy hymn i udajemy, że jesteśmy wspólnotą. A jak przychodzi co do czego, to plujemy na siebie i wyzywamy od zdrajców, bo ani nam wspólnota w głowie, ani wartości, a jedyne, co nam poprawia samopoczucie, to klęska nieprzyjaciela. Bez łączących nas związków, bez przepracowanej historii, bez wspólnej tradycji i wizji przyszłości, prężymy muskuły, a gdy ktoś nam za bardzo bruździ, denerwuje niepomiernie albo po ludzku wkurza samą swoją obecnością, przylepiamy mu emblemat „radykał” i z czystym sumieniem wyłączamy z dyskusji.
Kto państwu stanął przed oczami, gdy pierwszy raz w tym tekście pojawiło się to słowo? Jaki to desygnat za nim stoi, tym razem z krwi i kości, nie wysublimowana intelektualnie idea? Kto jest radykałem? Macierewicz? Kapłan smoleński, który jednym ruchem dłoni, jednym gestem, może wprowadzić swój lud w amok i wysłać do boju? A może Palikot, biznesmen z politycznymi aspiracjami, z wielką inteligencją i taką samą bezwzględnością, obrzucający przeciwników błotem z cierpliwością godną spraw najważniejszych? Może Kaczyński, popadający w groteskę nieudolny dyktatorek? Albo Tusk, cynik i zdrajca, co dla własnych korzyści sprzedałby każdego? Te epitety są jak najbardziej na miejscu, bo tak właśnie myślimy o przeciwnikach – wszystko, co najgorsze. Bez niuansowania, dzielenia włosa na czworo, prosto i w łeb.
Więc który? Jakiegoś tam radykała mają państwo przed oczami, obojętne, czy z lewej strony, jesteście, czy z prawej, czy liberalni, czy konserwatywni. Bo ktoś tam przecież stoi. Wykluczanie to nie jest domena jedynie złych pisiorów, to mechanizm, który równo wszystkich dotyczy.
Skąd on i do czego nam potrzebny? Korzyści z tego żadnych, poza lepszym samopoczuciem, bo skoro emblemat ma przeciwnik, a my nie, znaczy lepsi jesteśmy. Jak to z tym radykalizmem jest – nie przystoi podawać mu ręki ani zapraszać we własne progi, czy odwrotnie: bez wciągnięcia go w rozmowę głusi i ślepi jesteśmy, bo niby widzimy świat, ale jedynie przez wąską lunetę. I w końcu: czy istnieje naród bez radykałów, czy to tylko jakaś mrzonka, bo tak naprawdę bez skrajności nie ma środka?
Co ma stosunek do radykałów wspólnego z narodem, ktoś zapyta. Ano jest sednem, bo najwięcej mówi o naszym wyobrażeniu wspólnoty. Czy ona tylko nasza, czy kogoś jeszcze. Czy ma istnieć wyższa instancja, która w tej debacie udziela głosu, czy każdy ma prawo się wypowiedzieć, choćby nie wiem jak bardzo był nie z naszej bajki. Rozmowa jest jedyną płaszczyzną wspólnoty i o tyle nią będziemy, o ile będziemy debatować. Bez warunków wstępnych, bez specjalnych bilecików czy poleceń dopuszczających do stołu.
To dlatego takie ważne, że narodowy consensus jest płynny, ewoluuje w rytm historii i to, co dziś jest naszym spoiwem, wcale nie musi nim być za 50 lat. I nie musiało nim być 50 lat temu. To, co 30 lat temu było normą, dziś jest radykalizmem, to, co 10 lat temu stanowiło mainstream, dziś chodzi opłotkami. Ci, którzy chcą budować narodową wspólnotę, muszą wziąć ten fakt pod uwagę.
Zejdźmy teraz z tych rozważań na ziemię. To bardzo popularna ostatnio formuła i często wypowiadana: z nimi nie można rozmawiać. Nie można zapraszać do debaty, bo reprezentują poglądy, których w debacie publicznej być nie powinno. Zwykle mowa wtedy o narodowcach, Młodzieży Wszechpolskiej, Obozie Narodowo-Radykalnym, różnych organizacjach mniej lub bardziej antysemickich oraz tych uśmiechających się do faszyzmu. Wpuszczenie ich do debaty zwolennicy takiego ograniczenia uważają za ostatni bastion cywilizacji, granicę, za którą już tylko wandale, co złupią nas na wszelkie możliwe sposoby. Bo i jak tu dyskutować, gdy oni chcą nas zniszczyć: przerobić kulturę na jedną modłę, ustawić w szeregu pod jednymi pomnikami, zakazać poglądów, które im nie na rękę, i zmusić do deklaracji, które są sprzeczne z naszym sumieniem. Gdy przeciwnik chce wojny, nie pertraktujesz.
Ale przestawmy teraz bieguny, bo tę postawę można spotkać także po drugiej stronie.
„W mojej gazecie na pierwszej stronie nie będzie zdjęcia komucha, po moim trupie” – poinformował swego czasu podwładnych jeden z naczelnych dużego tytułu, dokładnie w dniu, w którym zmarł Fidel Castro, jak by nie było, postać ważka historycznie i o światowym rozgłosie. Kuriozalne? Oczywiście, ale się wydarzyło. Podobnie prawica traktuje członków organizacji o inklinacjach komunistycznych – bo i tacy wciąż chodzą po ziemi – uznając, że niby z wszystkim tak, ale z wyznawcami systemu, który wymordował dziesiątki milionów ludzi, rozmawiać nie można.
Każde środowisko ma swoich radykałów, których chce wypchnąć z debaty, bo każde ma przeciwników, na których nie może patrzeć. A przecież można zastosować jedną prostą miarę: jeśli państwo uznaje, że nie łamią prawa i pozwala im działać, znaczy, że powinni w tej debacie istnieć.
Wyobraźmy sobie jeszcze inną sytuację. Oto firma, stabilna, z historią i dużym udziałem w rynku, ale podgryzana przez młodszego konkurenta. My, wyższa kadra menedżerska tej pierwszej, dostajemy zadanie: przekonać konkurencję do rozmów na temat fuzji. Wysoko jesteśmy w hierarchii, ale nie najwyżej, szef jest nad nami i choć ta strategia nam nie w smak, to jednak zignorować jej nie możemy. Nam inna by odpowiadała: wytoczyć wszystkie działa i zaatakować konkurencję frontalnie, bez paktów i brania jeńców. Ale cóż: nie my na górze. Możemy zadanie zignorować, lecz wtedy wiele ryzykujemy, możemy zacisnąć zęby i wziąć się do roboty. Co zrobimy? Pewnie to drugie, bo i cel jest w takiej grze najważniejszy, a nie nasze poglądy.
Wspólnota nam się rozpada, a tu wciąż kolejka chętnych, by odkrawać kolejne części. Narodowcy nie, socjaliści nie, chrześcijańscy fundamentaliści nie, ruchy proaborcyjne także. Propaganda gejowska – wykluczona, organizacje prorosyjskie – tym bardziej. Ta wyliczanka ciągnie się i ciągnie, bez umiaru i składu, ale z kim będziemy debatować, jeśli zostaną tylko nasi?
Można wykluczać, można wciągać do rozmowy. Ten drugi sposób obserwowałem kilka miesięcy temu w praktyce. W jednym z miast województwa łódzkiego Obóz Narodowo-Radykalny zorganizował manifestację przeciwko pracownikom ukraińskim. Głosząc, że odbierają pracę Polakom i zaniżają stawki, przemaszerowali ulicami miasta w niedzielne popołudnie, krzycząc o mieście narodowym i narodowym radykalizmie. Reakcje były dwojakie. Pierwsza, oczywista: skandal, nie można na to pozwalać, takie manifestacje powinny być zakazane. Druga: problem istnieje, trzeba o tym porozmawiać. Gdzie by zawiodła pierwsza, wiadomo: spychanie jakichkolwiek środowisk do narożnika kończy się frustracją, oburzeniem i wybuchem. W mieście wybrano drugą: zorganizowano debatę, na której przez trzy godziny dyskutowali przedstawiciele Obozu Narodowo-Radykalnego, samorządu, ekonomiści i przedsiębiorcy. Wszyscy pozostali przy swoich zdaniach, ale efekt był nieoceniony: strony poznały argumenty przeciwników. Zeszło powietrze. Minęło pół roku, a manifestacji kolejnych nie ma, choć Ukraińców wciąż przybywa.
/>
Namiękła nam ta narodowa dykta i mocno już się chwieje, bo każdy okopał się w swoim ogródku i pozostałe uważa za podróbki. Problem w tym, że wielki sad może powstać tylko wtedy, gdy przekopiemy miedze. Wypychając radykałów za opłotki, dajemy kolejny powód do niechęci. Wspólnota jest pojęciem nieograniczenie pojemnym i należy to wykorzystać ku własnej chwale. Nie ma się co łudzić, że tę narodową zbudujemy wokół wspólnych wartości, zbyt są sprzeczne, zbyt często się wykluczają, by prawicowiec mógł znaleźć zbiór wspólny z internacjonalistą. Prężyć się pod sztandarami możemy, ale jeśli wartości nas nie łączą, to może chociaż narzędzia? Rozmowa właśnie? Możemy żyć na jednej ziemi w swoich własnych światach i o tych światach bez napięcia rozmawiać. Nie przekonywać się o wyższości, ale po prostu przyjąć do wiadomości, że są.
Mnie się tak rozgadany naród podoba. A państwu?