Wojny w Zatoce Perskiej nie będzie. Ale ze strony Iranu wciąż możemy się spodziewać fajerwerków.
Na początku czerwca 2018 r. irańska stacja telewizyjna IRIB Ofogh pokazała film dokumentalny o leżącej 100 km od Morza Kaspijskiego wiosce Kiasar, w której grupa mieszkańców postanowiła urządzić nietypowy pokaz. Chałupniczymi metodami zbudowali kilka rakiet, a następnie podwiesili je na długich linach. Połączyli nimi szczyt wzgórza ze znajdującą się niżej polaną w taki sposób, aby zjeżdżając w dół, rakiety nabierały prędkości.
Cała instalacja miała na celu symulację ataku rakietowego na symbole znienawidzonej Ameryki: Kapitol – gmach będący siedzibą parlamentu USA – oraz okręt marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Rakiety, oprócz ładunku wybuchowego, niosły ze sobą odpowiedni ładunek ideologiczny: farbą wypisano na nich słowa założyciela i pierwszego lidera Islamskiej Republiki Iranu Ruhollaha Chomejniego.
Na filmie widać, jak „atakowi” w Kiasar przyglądają się rodziny z dziećmi; ktoś rejestruje wszystko kamerą w telefonie komórkowym. Na miejscu są obecni również wysocy rangą przedstawiciele Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, czyli jednego z typów sił zbrojnych Iranu. – Odpalenie rakiet i cały związany z tym wysiłek… to, co pokazaliście dzisiaj, w symboliczny sposób ma wielkie znaczenie dla mnie, innych dowódców, mieszkańców Iranu – chwalił widowisko gen. Amirali Hadżizadeh, dowódca lotnictwa Korpusu (który ma własne siły powietrzne, odrębne od „zwykłej” armii, chociaż korzysta z jej baz wojskowych). Kiedy wybucha najpierw okręt, a potem Kapitol, w tle słychać skandowanie „śmierć Ameryce”.
Z dużej chmury mały deszcz
Jeśli klip stacji IRIB Ofogh trafnie oddawał anty amerykańskie nastroje w Iranie, to po ubiegło tygodniowej operacji, w której zginął gen. Ghasem Solejmani – dowódca sił specjalnych Niru-je Ghods, elitarnej jednostki w ramach Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej – stały się one jeszcze bardziej radykalne. Solejmani był bardzo popularny w kraju; dość powiedzieć, że trwające kilka dni uroczystości pogrzebowe (trumna z ciałem generała objechała kilka miast) przyciągnęły tłumy tak duże, że kilkanaście osób zostało stratowanych.
Przez kilka dni Iran kipiał wprost chęcią zemsty. Nie było chyba wojskowego, który w mediach nie powiedziałby czegoś w stylu: „Nasza zemsta nie będzie kompletna, nawet jeśli zabijemy samego Trumpa” (to wspomniany już gen. Hadżizadeh). „Jeśli amerykańskie siły nie opuszczą naszego regionu z własnej woli, to wkrótce wyjadą stąd ich ciała” – grzmiał Ali Szamchani, sekretarz irańskiej Najwyższej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. „Podpalimy miejsca, które kochają” – groził gen. Hosejn Salami, dowódca Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.
Mimo to irański odwet można nazwać powściągliwym: kilkanaście rakiet na dwie amerykańskie bazy, żadnych ofiar w ludziach. Trump, chociaż ma do dyspozycji znacznie więcej pocisków niż ajatollahowie, ograniczył się tylko do rozszerzenia i tak już dotkliwych sankcji. Czy to oznacza koniec wymiany ciosów? W żadnym wypadku. Jeśli już, to mamy do czynienia z wygaszeniem akcji przed początkiem nowego aktu.
Kosztowny pat
Spokojnie, nie zacznie się on od wojny – przynajmniej nie w sensie konwencjonalnej inwazji lądowej jak ta, którą Amerykanie przeprowadzili w Iraku w 2003 r. Dlaczego? Bo nikomu nie jest to na rękę. Waszyngton doskonale rozumie, że nie opanuje kraju zamieszkałego przez ponad 80 mln ludzi – w końcu nie udało się to w mniejszych krajach – Iraku i Afganistanie. Rozumieją to też władze w Teheranie, ale dla nich to niewielkie pocieszenie, biorąc pod uwagę, że doprowadzenie do wielkich zniszczeń nie wymaga od Amerykanów desantu na irańskie wybrzeże.
„Od 40 lat urzędnicy odpowiedzialni za bezpieczeństwo narodowe Stanów Zjednoczonych rozważają wojnę z Iranem. Kilkukrotnie bywałem w pokojach w Białym Domu i Pentagonie, gdzie wysocy rangą eksperci zastanawiali się, jak taka wojna będzie wyglądać, jak się skończy i czy warto w ogóle w taki konflikt się angażować. Odpowiedź zawsze była taka sama: wojna rozlałaby się na kilka innych państw, zakończyła patem – z reżimem wciąż u władzy – i nie osiągnęlibyśmy niczego pozytywnego” – napisał w komentarzu Richard Clarke, ekspert waszyngtońskiego think tanku Middle East Institute i były główny doradca ds. działań antyterrorystycznych w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa (pełnił to stanowisko, kiedy doszło do zamachów terrorystycznych z 11 września).
Co zatem nas czeka? Prawdopodobnie właściwa akcja (lub seria akcji) odwetowa. Może to być porwanie albo zamach na wysokiego rangą urzędnika amerykańskiego, ewentualnie cywili lub sojuszników USA. Co więcej, operacja może być przeprowadzona nawet na amerykańskiej ziemi. Nie ulega wątpliwości, że Teheran wykorzysta do tego pajęczą sieć, którą od dawna tkał Solejmani. W końcu właśnie do tego została powołana jednostka Niru-je Ghods, na której czele stał.
Ropą nas nie straszcie
Dlaczego taki scenariusz jest najbardziej prawdopodobny? Iran nie ma innego wyjścia. Dotychczas kraj ten mógł liczyć na to, że wystraszy Amerykanów perspektywą perturbacji na rynku ropy naftowej – Irańczycy mogliby po prostu uniemożliwić żeglugę w cieśninie Ormuz, którą przepływa jedna piąta ropy naftowej wydobywanej na świecie. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jaki by to miało wpływ na ceny surowca, a to zaś na światową gospodarkę.
Teraz jednak sytuacja wygląda zupełnie inaczej, o czym wspomniał zresztą Donald Trump w środowym wystąpieniu po irańskich atakach rakietowych. We wrześniu ubiegłego roku Stany Zjednoczone po raz pierwszy od 1940 r. sprzedały więcej ropy i jej produktów za granicę, niż ściągnęły do siebie. „To w znaczący sposób ograniczyło irańskie możliwości uderzenia w Amerykę szokiem naftowym. W historii Republiki Islamskiej jeszcze nie było takiej sytuacji, że zakłócenia w eksporcie ropy z Zatoki Perskiej nie są w stanie wywołać makroekonomicznych konsekwencji w USA” – napisał na łamach portalu Foreign Policy Joseph Sullivan, zasiadający w latach 2017–2019 w Radzie Doradców Gospodarczych prezydenta USA.
O tym, jak ważny jest to czynnik z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych, niech świadczy fakt, że jeszcze prezydent Jimmy Carter nazwał wywołanie kryzysu energetycznego „moralnym ekwiwalentem wojny”. Taka perspektywa rzuca również nieco światła na fakt, że Biały Dom nie zdecydował się pociągnąć za spust, kiedy Irańczycy we wrześniu zeszłego roku dokonali znaczących zniszczeń swoimi rakietami w saudyjskich instalacjach naftowych w Bukajku i Chorajsie.
Amerykanie będą umierać
Ponieważ Teheran nie zaryzykuje otwartej konfrontacji z Waszyngtonem, a łupkowa rewolucja wytrąciła mu z ręki najsilniejszy instrument nacisku (co nie znaczy, że Irańczycy po niego nie sięgną; po prostu nie będzie tak skuteczny), to władzom republiki islamskiej zostaje tylko zorganizowanie zamachu. – Świat jest lepszym miejscem bez Solejmaniego. Problem polega na tym, że idzie za tym wysoka cena. Konkretnie: ciała Amerykanów, a dokładnie cywili […]. Iran może też w dogodnym dla siebie czasie przeprowadzić zamach na wysokiego rangą urzędnika USA – mówił parę dni temu w telewizji NBC były p.o. szef CIA Michael Morell.
Irańczycy, a także finansowane przez nich organizacje (w tym Hezbollah), mają w takich operacjach spore doświadczenie. Waszyngton od dawna podejrzewa, że Teheran maczał palce w zamachach z 1993 r. w Bejrucie: na amerykańskie baraki wojskowe, gdzie zginęło 241 żołnierzy, oraz na ambasadę USA (63 ofiary). Iran miałby również stać za innymi atakami, jak choćby na ambasadę Izraela w Argentynie w 1992 r. (29 zabitych, 242 rannych), żydowskie centrum w Buenos Aires w 1994 r. (85 zabitych, ponad 300 rannych) oraz na budynki mieszkalne w saudyjskim mieście Al-Chubar w 1996 r. (20 zabitych, w tym 19 amerykańskich żołnierzy oraz ponad 500 rannych).
Jeśli chodzi o zamachy na wysokiego rangą urzędnika, przedstawiciela służb specjalnych lub wojska, to Teheranowi zdarzało się już polować na takie osoby. Zach Dorfman, doskonały znawca wywiadu USA, opowiadał w marcu 2018 r., że z powodu irańskich zakusów w ciągu ostatnich 10 lat Amerykanie ewakuowali przynajmniej dwóch szpiegów z Europy. W jednym przypadku oficer wraz z rodziną musiał uciekać pod osłoną nocy, bo agenci Teheranu obserwowali już jego dom. Informacje, które umożliwiły jego identyfikację, irański wywiad otrzymał dzięki zwerbowaniu Moniki Witt, byłej pracownicy służby wywiadowczej lotnictwa Stanów Zjednoczonych.
Jak szpieguje Teheran
Możliwy jest również scenariusz, w którym Irańczycy podejmą się organizacji zamachu na terenie USA. To także nie będzie nowość dla Republiki Islamskiej – Dorfman, powołując się na swoje źródła w wywiadzie amerykańskim, podał, że w minionej dekadzie w Teheranie planowano zabójstwo saudyjskiego ambasadora w jednej z waszyngtońskich restauracji (wiceprezydent Mike Pence stwierdził ostatnio, że w przygotowaniach do tej operacji osobiście maczał place także zabity gen. Solejmani).
Co więcej, Teheran od dawna prowadzi działalność wywiadowczą w Ameryce, np. gromadząc informacje dotyczące potencjalnych celów, w tym zdjęcia aktualnego wyglądu, szczegóły układów wejść, dane o podjazdach – wszystko, co może się przydać do organizacji zamachu. To właśnie robił Ahmadreza Mohammadi-Doostdar, aresztowany we wrześniu 2018 r. (fotografował m.in. siedzibę ortodoksyjnej organizacji żydowskiej w Chicago).
O tym, że aktywność służb Iranu jest szeroko zakrojona, świadczy zresztą liczba osób działających na rzecz tego kraju, które udało się schwytać. Inżynier Amin Hasanzadeh został zatrzymany w listopadzie zeszłego roku za przesyłanie tajnych schematów technicznych projektu superkomputera swojemu bratu w ojczyźnie. Kilka miesięcy wcześniej skazano Negar Ghodskani, pracownicę agencji PR pracującej dla irańskiej telewizji, za próbę pozyskania na rzecz Iranu niedozwolonej technologii (w tym wypadku systemów łączności). W lipcu 2018 r. zarzuty usłyszeli Behzad Pourghannad, Ali Reza Shokri oraz Farzin Faridmanesh, którzy chcieli zakupić włókno węglowe (wykorzystywane m.in. do wzbogacania uranu). Z kolei w czerwcu w ręce władz USA wpadł Pejman Amiri Larijani – w tym wypadku chodziło o części lotnicze.
Zamach na terenie Ameryki to perspektywa, która przemawia do wyobraźni przywódców w Teheranie, o czym może świadczyć choćby jedna z grafik, którą 28 lipca 2018 r. na własnego Twittera wrzucił gen. Solejmani. Widać na niej wojskowego z krótkofalówką w dłoni na tle… płonącego Białego Domu. Podpis pod obrazkiem brzmiał: „Zmiażdżymy USA pod swoimi stopami”.
Taktyka cyberatomowa
Operacja na terenie Stanów Zjednoczonych miałaby jednak tę wadę, że może się spotkać ze zdecydowaną odpowiedzią władz tego kraju. Z tej perspektywy mniej kontrowersyjny wydaje się cyberatak – kompetencja, w którą ajatollahowie w ciągu ostatniej dekady bardzo mocno zainwestowali (po doświadczeniach np. z wirusem Stuxnet, który doprowadził do uszkodzeń wirówek służących do wzbogacania uranu). Jeśli ktoś nie przykłada się do bezpieczeństwa IT, irańscy hakerzy są w stanie to bezlitośnie wykorzystać, jak pokazał atak na systemy komputerowe Saudi Aramco w 2012 r., dokonany za pomocą czyszczącego dyski twarde wirusa Szamun. W efekcie koncern musiał przeprowadzić kosztowną operację wymiany sprzętu.
I chociaż Teheran stracił ważną broń w postaci cen ropy, to postanowił na nowo sięgnąć po własny program atomowy. Kiedy prezydent Donald Trump zdecydował się wypowiedzieć porozumienie nuklearne z 2015 r. (w największym skrócie: zniosło dotkliwe sankcje gospodarcze na Iran w zamian za rezygnację z jądrowych ambicji), Iran stopniowo zaczął odchodzić od jego zapisów: najpierw zwiększając ilość wirówek, a teraz grożąc wzbogacaniem uranu w sposób właściwy dla produkcji bomby, daleko poza obszarem zastosowań cywilnych. I nawet jeśli sama produkcja bomby to bardzo odległy cel, to z pewnością fakt posiadania wzbogaconego uranu Teheran wykorzysta w przyszłych negocjacjach pokojowych do uzyskania dodatkowych ustępstw.
Otwarte pozostaje również pytanie, na ile śmierć Solejmaniego zmieni nastawienie społeczne w Iranie i Iraku. W obydwu krajach pod koniec roku wybuchły zamieszki przeciwko obecnym władzom; nad Eufratem i Tygrysem protestujący, oprócz pracy, domagali się też, aby do lokalnej polityki nie mieszał się Teheran (paradoksalnie jego wpływy w Bagdadzie wzrosły po amerykańskiej inwazji z 2003 r., bo większy udział we władzy mają szyici, wcześniej praktycznie nieobecni). Władze Republiki Islamskiej z kolei zostały zaskoczone rozmiarem społecznego sprzeciwu wobec trudności ekonomicznych, w jakie wpadł kraj na skutek sankcji Trumpa.
Na razie gniew na władzę zamienił się w gniew na Amerykę. Pytanie, na ile będzie to trwałe zjawisko – od tego zależy bowiem, czy Waszyngtonowi będzie łatwiej, czy trudniej prowadzić dotychczasową politykę w Zatoce Perskiej. Nie można również zapominać, że coraz większe ambicje w regionie ma również Rosja, która już wspomogła Teheran w walce o Syrię.
Tak czy inaczej, śmierć Solejmaniego nie zmieniła znacząco sytuacji w regionie – ale podbiła stawkę, o którą toczy się gra.