– To naprawdę może być koniec konfliktu? – pytam Azada, kurdyjskiego znajomego, w kawiarni, kiedy mieliśmy już wstawać. Siedzi, po chwili namysłu zapala papierosa, mówi, że nie jest w stanie odpowiedzieć jednym zdaniem. – Kiedy w październiku 2024 r. rząd ogłosił początek nowego procesu pokojowego, byliśmy pełni nadziei. Bo każdy ma już dość tego konfliktu. Ale minął prawie rok i władze nie zrobiły nic. Poza tym nie uważam, by Erdoğan i narodowcy szczerze chcieli pokoju. Myślę, że oni chcą wykorzystać Kurdów do zmiany konstytucji i utorowania Erdoğanowi drogi do kolejnych prezydenckich kadencji – odpowiada.

W październiku 2024 r. Devlet Bahçeli, szef nacjonalistycznej i antykurdyjskiej Partii Narodowego Działania (MHP), koalicjanta erdoğanowskiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), zszokował opinię publiczną gotowością do rozmów z kurdyjską PKK, oskarżoną przez Ankarę o działalność terrorystyczną. Bahçeli nawet uścisnął dłonie parlamentarzystom kurdyjskiej Ludowej Partii Równości i Demokracji (DEM) i zaczął nawoływać lidera kurdyjskiego ruchu niepodległościowego Abdullaha Öcalana, więzionego od 26 lat, o rozwiązanie PKK.

W lutym Öcalan wezwał swoich zwolenników do zakończenia walk, czego symbolem stało się lipcowe palenie przez nich broni. W tym samym czasie tureckie władze wydały przepustki uwięzionym kurdyjskim liderom, w tym najpopularniejszemu z nich Selahattinowi Demirtaşowi. Gestów więc nie brakowało, ale proces pokojowy przez prawie rok nie doprowadził do żadnych konkretnych decyzji politycznych, nie mówiąc o ustawodawstwie.

Erdoğan zniechęca do siebie coraz więcej Turków

Nawiązywanie dialogu z Kurdami nie odbywa się w próżni. Towarzyszy mu kontekst polityczny, systemowy i geopolityczny. – Z początku nikt nie wiedział, o co chodzi. AKP tłumaczyło, że to geopolityka skłania ją do rozejmu: Izrael zaczął się rozpychać, ukąsił nawet Iran, dużo się dzieje teraz na Bliskim Wschodzie. Ale trzeba być naiwnym, by wierzyć w taką dalekowzroczność i poczucie racji stanu skorumpowanych polityków – złości się Ahmet, antyrządowy narodowiec z konserwatywnego Kayseri, miasta w centrum kraju. Jego rodzina od lat popierała AKP i MHP, ale dziś wszyscy zamierzają zagłosować przeciwko Erdoğanowi.

Zmęczenie prawicowego elektoratu Erdoğanem próbuje wyzyskać opozycja. Jego głosy starają się przejąć Republikańska Partia Ludowa (CHP) oraz Partia Dobra (İYİ) – ta druga przypomina nieco naszą Konfederację. Na prawo od niej duże poparcie u młodych notuje Partia Zwycięstwa (Zafer), którą można porównać do Nowej Nadziei Sławomira Mentzena. Wszystkie trzy stronnictwa z atatürkowskiej oraz narodowej pozycji atakują Erdoğana.

– Politykom AKP chodzi o pozostanie u władzy, a że gospodarka ledwo dyszy i społeczeństwo ma ich dość, wymyślili bajkę o konieczności zmiany konstytucji, żeby nie zajmować się prawdziwymi problemami. Tylko to nikogo nie obchodzi, nikt im nie wierzy. Niech się wezmą za ceny w sklepach, nowym prawem żołądka nie napełnimy – przekonuje mnie Emre, socjalista z Antalyi i uczestnik studenckich protestów w 2013 r. w parku Gezi. Manifestacje z tego czasu odbywały się w całym kraju i miały największą skalę w XXI w. w Turcji, doprowadzając do zaostrzenia autorytarnego kursu polityki AKP.

Recep Tayyip Erdoğan rządzi Turcją od 2003 r., najpierw przez ponad dekadę jako premier, a teraz trzecią kadencję jako prezydent. Choć konstytucja z 1982 r. daje możliwość tylko dwukrotnego sprawowania władzy, to przegłosowane w 2017 r. w referendum poprawki w ustawie zasadniczej, w tym zmiana ustroju na prezydencki, pozwoliły Erdoğanowi „zresetować” pierwszą kadencję. Obecna, kończąca się w 2028 r., miała być dla niego pożegnaniem z prezydenturą, jednak w tym roku na sile nabrało suflowanie społeczeństwu potrzeby napisania konstytucji od nowa. To z kolei miałoby „unieważnić” dotychczasowe kadencje Erdoğana i pozwolić mu na ubieganie się o władzę na kolejną dekadę.

Do zaakceptowania nowej konstytucji potrzebna jest zgoda społeczeństwa wyrażona w referendum albo większość dwóch trzecich głosów w Zgromadzeniu Narodowym. Na zwycięstwo w plebiscycie Erdoğan nie ma szans, bo traci na popularności – według ostatnich sondaży przegrałby w drugiej turze z liderem opozycji Özgürem Özelem. Pozostaje mu przeforsowanie zmian w parlamencie, jednak AKP i MHP mają razem ledwie ponad połowę głosów.

Zmiany w tureckim prawie. Konstytucja obywatelska zamiast wojskowej

Erdoğan, który nie chce się pożegnać z cementowaną od dwóch dekad władzą oraz zmierzyć z rozliczeniem swoich rządów przez nowych decydentów, szuka sojuszników do zmiany konstytucji. Mogliby nimi być Kurdowie, mający 56 miejsc w parlamencie – to z jednej strony. Z drugiej – władze wzięły na celownik największe ugrupowanie opozycyjne i lidera sondaży – CHP, założoną jeszcze przez Atatürka. Od marca AKP wysłała do więzień kilkunastu burmistrzów będących członkami tego ugrupowania, w tym bardzo popularnego włodarza Stambułu Ekrema İmamoğlu. W rządzonych przez opozycję prowincjach trwa „polowanie” na wpływowych polityków CHP: stawia się im najczęściej wątpliwe zarzuty korupcyjne.

Kurdom zaś zarysowano wizję nie tylko politycznej odwilży i zwolnienia z więzień politycznych liderów i części bojowników PKK. To byłoby za mało dla 15-milionowej mniejszości, która domaga się równych praw m.in. kulturalnych, edukacyjnych (nauki w ojczystym języku), politycznych i związanych z praworządnością. Cały ten pakiet mógłby być zawarty w propozycji autonomii dla prowincji. Wtedy Kurdowie mieliby większe pole manewru w kreowaniu lokalnej polityki i możliwość odpowiadania na potrzeby swojej społeczności.

Kurdowie mają poczucie, że wiatr zawiał im teraz w żagle. Więzieni od lat politycy i bojownicy mają perspektywę powrotu do domu; zakończenie konfliktu pozwoli uniknąć kolejnych ofiar; legalnie wybrani posłowie i burmistrzowie nie będą się musieli obawiać aresztowań. Przede wszystkim jednak mogliby w większym stopniu kultywować tradycje, a być może uczyć się po kurdyjsku. A wszystko to w czasie, kiedy tureckie zdolności wojskowe rozwinęły się na tyle, że bojownikom znacznie trudniej dziś prowadzić efektywnie partyzantkę, a cywilna kurdyjska społeczność jest nią już wystarczająco zmęczona. Nie są jednak na tyle naiwni, by brać gesty i słowa za przełom. Mają ograniczone zaufanie nawet do prokurdyjskich polityków, nie mówiąc o Erdoğanie. Choć prezydent oraz zwolennicy zmian mówią o potrzebie przyjęcia „obywatelskiej konstytucji”, w odróżnieniu od tej wprowadzonej w 1982 r. przez armię po zamachu stanu, mają bardzo niskie poparcie społeczne. Dopóki nie odbudują gospodarki, w ich dobre zamiary mało kto uwierzy.

Kurdowie w politycznych aliansach są elastyczni, wiedząc, że polityka nie znosi próżni. Na przykład w prezydenckich wyborach w 2023 r. przyłączyli się do wspólnego frontu opozycji, która wystawiła ówczesnego przewodniczącego CHP Kemala Kılıçdaroğlu. Erdoğan i narodowcy Bahçeliego właśnie z tej współpracy opozycji z Kurdami uczynili główny punkt swojej kampanii. Na tyle skutecznie, że nawet zmęczeni Erdoğanem wyborcy MHP i AKP twierdzili, iż rozważyliby oddanie głosu na przeciwników prezydenta, lecz Kurdowie pod jednym sztandarem z republikanami dyskwalifikują oddanie głosu na opozycję.

A dzisiaj to narodowcy nie tylko wyciągają rękę do Kurdów, lecz także otwierają dialog z PKK, której zwalczanie pochłaniało od czterech dekad ogromne zasoby państwa. Republikańska opozycja szybko weszła w tę próżnię, krytykując rząd za tańczenie, jak mu Waszyngton zagra; w Turcji AKP jest oskarżane o proamerykanizm, a CHP o proeuropejskość – wszak partie powinny być wyłącznie protureckie.

„Libanizacja” Turcji

W stronę wielokulturowej federalizacji (Erdoğan nawet mówi o koegzystencji Turków, Kurdów i Arabów w regionie) zdają się popychać Ankarę Stany Zjednoczone, wobec których w tureckim społeczeństwie istnieją silny resentyment i głęboko zakorzenione oskarżenia o imperializm. – To oczywiste, że Waszyngton chce słabej, podzielonej i łatwej do rozgrywania Turcji. Nie podoba im się nasza niezależność, a że jesteśmy położeni w strategicznym miejscu, to próbują przekupić naszych polityków. Niestety, z sukcesem – utyskuje Ahmet. – USA wychodzą z regionu tylko bezpośrednio. Chcą sterować Bliskim Wschodem przez Izrael i Turcję – dodaje Emre. – To chyba dobrze, że stawiają na was? – dopytuję. – Nie, bo nasze interesy nie są zbieżne z amerykańskimi. Nie mamy, jak Izrael, wpływu na decyzje Białego Domu. AKP przed społeczeństwem krytykuje Waszyngton, bo tego oczekują ludzie. Ale w istocie dogadują się z Amerykanami i realizują ich wizję – kończy.

Ze sceptycyzmem wobec amerykańskiej aktywności nie chodzi tylko o wieloletnią interwencję w Iraku i mieszanie się w sprawy Bliskiego Wschodu, lecz także o historyczne obawy przed skolonizowaniem i podzieleniem kraju, nazywane syndromem Sèvres. W 1920 r. w traktacie z Sèvres zachodnie mocarstwa podzieliły Turcję na włoską, grecką i francuską strefy wpływów, scedowały na Armenię niemałą część wschodniej Anatolii i nakreśliły przyszłe granice potencjalnego, przyszłego niezależnego państwa kurdyjskiego. Plany rozbiorowe pokrzyżowała ofensywa Atatürka, któremu Turcja zawdzięcza dzisiejsze granice oraz laicki charakter państwa.

Wielu Turkom wszelkie decentralizacyjne działania kojarzą się ze słabością Imperium Osmańskiego w XIX w., które w końcu upadło pod naciskiem Zachodu. Te nastroje podgrzał nowy ambasador USA w Turcji Thomas Barrack, który przywołał osmański system milletów – Zachód kojarzy go z prawami ludności niemuzułmańskiej, zaś dla współczesnych Turków to oddawanie państwa innym – jako wzór dla krajów Bliskiego Wschodu, dający prawa i swobody mniejszościom. Jego zdaniem pozwoliło to chrześcijanom i żydom na przetrwanie w imperium.

Oliwy do ognia dolał lider narodowców Devlet Bahçeli, który w ramach szokująco dla jego wyborców gołębiej retoryki zasugerował wręcz, że Turcja mogłaby powołać wiceprezydentów z mniejszości kurdyjskiej oraz alewickiej. Religia i pochodzenie etniczne miałyby więc definiować kompetencje do zajmowania wysokich publicznych stanowisk – byłoby to coś niewyobrażalnego w atatürkowskiej wizji państwa.

Turcję zalała po tym fala komentarzy i oskarżeń o dążenie USA do „libanizacji” kraju, a rządzącym elitom wytykano chodzenie na pasku imperialistów zza oceanu. Wszak to w Libanie, kilka dekad temu najbogatszym państwie regionu, najważniejsze stanowiska są przydzielane według podziałów religijnych: prezydent – maronicki chrześcijanin, premier – sunnita, marszałek parlamentu – szyita, minister spraw wewnętrznych – druz. Dziś Liban to jednak upadłe państwo, niezdolne do kontrolowania swojego terytorium, podatne na zewnętrzne wpływy. Nie wygląda na to, by dla Turków była to atrakcyjna wizja. ©Ⓟ