Władza publiczna w Polsce jest nastawiona na nieudzielanie informacji. I gdy tylko jest opcja, by tego nie zrobić, ochoczo z niej korzysta – mówi Grażyna Kopińska z Obywatelskiego Forum Legislacji przy Fundacji im. Batorego.

Wysłaliśmy do KPRM i wszystkich resortów pytania dotyczące zawieranych przez nie w ostatnich dwóch latach umów cywilno-prawnych. Nieliczne ministerstwa odpowiedziały wyczerpująco. Część odpisała zdawkowo, niektóre wcale. Piszemy więc kolejne ponaglenia. Czy się czepiamy?
Nie. Zacznijmy od tego, że są kraje, gdzie nie ma żadnych problemów z dostępem do rejestru umów wszystkich instytucji, które dysponują środkami publicznymi. Takim państwem od 11 lat jest Słowacja. To bardzo istotny przykład.
Dlaczego?
Bo to kraj, który ma historię podobną do naszej. Tymczasem udało się tam stworzyć elektroniczny rejestr umów (https://www.crz.gov.sk), gdzie wszystkie resorty centralne, ale i władze lokalne zamieszczają automatycznie każdą umowę zawartą z kimkolwiek. I każdy obywatel na własnym komputerze może zapoznać się z całą jej treścią. Nie tylko opisem. Dodatkowo jedna z organizacji pozarządowych zrobiła równolegle portal ułatwiający dostęp i zrozumienie tych dokumentów.
Czy istnieje schemat, zgodnie z którym instytucje publiczne powinny udzielać odpowiedzi? Z naszej korespondencji z resortami wynika, że jedne pytają nas o powody, inne milczą, kolejne zasypują danymi, z których trudno wyłuskać te, o które pytaliśmy.
Zarówno dziennikarz w ramach prawa prasowego, jak i obywatel, powołując się na ustawę o dostępie do informacji publicznej, mają prawo domagać się odpowiedzi. A instytucja nie ma prawa wymagać podania celu. W Polsce obowiązuje konstytucyjna zasada jawności życia publicznego. Innymi słowy: pytanie „w jakim celu” jest absolutnie niezgodne z ideą demokratycznego państwa prawnego.
W jakiej sytuacji takie działania instytucji publicznych stawiają obywateli, za którymi nie stoją przepisy prawa prasowego?
W zdecydowanie gorszej niż dziennikarzy. Zakładam, że osoby pełniące funkcje publiczne czy przedstawiciele administracji publicznej powinni odpowiadać chętniej mediom, bo media mają broń - mogą nagłaśniać kwestie, o które pytają, czy fakt nieudzielenia odpowiedzi na postawione pytania. Obywatel nie ma tej siły nacisku. Owszem, może zwrócić się do instytucji, na podstawie ustawy o dostępie do informacji publicznej i, jeśli nie dostanie żądanej informacji, wejść na drogę prawną, składając skargę do sądu administracyjnego. Część osób, zwłaszcza związanych z organizacjami pozarządowymi, korzysta z tego prawa. Tyle że to niezwykle czasochłonna procedura. Wymaga determinacji i wytrwałości.
Co pokazuje praktyka?
Przede wszystkim to, że nie ma jednej linii orzeczniczej. Sądy wydają różne decyzje. I to na skargi, które są do siebie bardzo podobne. Dlatego występując na drogę sądową, obywatel może się spodziewać wszystkiego. Nie zawsze wygranej. Czasem jest to tłumaczone tym, że ustawa w bardzo ogólny sposób określa to, co jest informacją publiczną („każda informacja o sprawach publicznych stanowi informację publiczną […] i podlega udostępnieniu”). A jednocześnie są wyłączenia od tej zasady zawarte w innych ustawach (np. dotyczące tajemnicy handlowej firmy, dóbr osobistych), co skutkuje tym, że zaczyna się spór sądowy, strony przedstawiają racje.
To kwestia złych przepisów? Należy je zmienić?
Z jednej strony doprecyzowanie przepisów mogłoby ułatwić ujednolicenie praktyki orzeczeń sądowych. Ale z drugiej strony mogłoby to skutkować koniecznością częstej nowelizacji prawa. Gdy ustawa o dostępie do informacji publicznej wchodziła w życie w 2001 r., dokumenty elektroniczne stanowiły mniejszość. Udostępnienie materiałów w wersji papierowej stanowiło trudność zdecydowanie większą niż dziś, kiedy postępuje digitalizacja danych. Dlatego nie sądzę, że ustawa wymaga zmiany. To praktyka wymaga poprawy.
Czy brak jawności w państwie to problem tylko ostatnich lat, czy są tu zaszłości historyczne?
Z moich doświadczeń wynika, że władza publiczna w Polsce, z nielicznymi chlubnymi wyjątkami, jest nastawiona na nieudzielanie informacji. I gdy tylko jest opcja, by tego nie zrobić, ochoczo z niej korzysta. Tak się dzieje od lat na wielu szczeblach administracji publicznej. Przykład? Wspomniane różne odpowiedzi z resortów. To najlepszy dowód na to, że nie ma jednej stałej polityki ani praktyki działania w tym zakresie. Poza tym - ewidentnie widać odruch samozachowawczy przedstawicieli urzędów różnego szczebla, by jak najmniej informować o swoich działaniach i wydatkach. Poza tym, że jest to niezgodne z prawem, świadczy również o krótkowzroczności.
Dlaczego?
Udostępnienie jak najszerszej informacji o działaniach władz w Biuletynie Informacji Publicznej oraz na stronie Centralnego Repozytorium Informacji Publicznej spowoduje, że obywatele nie będą się dopytywać, przysyłać wniosków. Jednocześnie władza pokaże, że nie ma nic do ukrycia i wydaje właściwie pieniądze publiczne. A teraz odwróćmy sytuację - władza milczy, nie odpowiada na pytania obywateli i dziennikarzy. To skutkuje tym, że zaufanie do niej w społeczeństwie spada. Skoro władza milczy, być może ma coś do ukrycia. Zamykanie się na obywateli jest więc nielogiczne w dłuższej perspektywie. To jest przyzwyczajenie sprzed wielu lat, rodem z poprzedniego systemu, myślenie, że urzędnik ma władzę, a obywatel - wieczny petent - już nie. Gwoli sprawiedliwości, w fachowych opracowaniach można przeczytać, że podobne podejście występuje czasem także w tzw. starych demokracjach, np. w Wielkiej Brytanii, gdzie urzędnicy również stosują uniki, by skąpo dzielić się informacją o swoich działaniach. Nie jest to więc tylko nasza specyfika, czego nie można jednak w żadnej mierze brać za usprawiedliwienie. ©℗
Rozmawiały Paulina Nowosielska, Anna Wittenberg