Ostatni żart: dlaczego przez kilka dni mieliśmy w Warszawie potężne mgły? Parował Stadion Narodowy. Zapewne bardzo intensywnie parowały również głowy PR-owskich doradców premiera Tuska, w jaki sposób z kolejnej głupiej kompromitacji wybrnąć. No i góra urodziła mysz.

Minister Joanna Mucha sama weszła na stos i chciała się własnoręcznie podpalić (czytaj: podać do dymisji). Premier jednak zdecydował, że nikt nie będzie mu takich afrontów robił. Jeśli zechce Muchę odwołać, zrobi to sam z siebie i ani Mucha, ani żaden Kaczyński razem z jakimś Palikotem nie będą mu dyktowali, kogo ma wyrzucić, a kogo nie. Niczym ojciec litościwy przytulił, wybaczył i poklepał po główce. Teraz wszyscy znowu będą udawali, że problemu „basenu narodowego” nie było.
Udawanie, i to w najlepszym stylu Stanisława Barei, już zresztą się zaczęło. Przeprowadzona jedynie po to, by omamić czarnego polskiego luda, kontrola pomagierów premiera w resorcie sportu i Narodowym Centrum Sportu miała ostatnim ufającym w czyste intencje rządu w tej sprawie jedynie zamydlić oczy. Zrobimy, sprawdzimy, ustalimy i winni poniosą konsekwencje. Jak się skończyło? Jak zwykle, z tą tylko różnicą, że tak jak w cudowne metamorfozy Jarosława Kaczyńskiego nie wierzy już prawie nikt, tak i z tupania nóżką przez równie wiarygodnego dzisiaj premiera też możemy się pośmiać.
Ale ubaw po pachy jest dopiero po lekturze ustaleń gończych Donalda Tuska. Uwaga, jeśli ktoś ma zajady, powinien natychmiast przestać czytać. Z ustaleń „kontroli” (cudzysłów jest zamierzony) po kompromitacji na Stadionie Narodowym: „na nieprzeprowadzenie meczu (...) złożyło się szereg czynników. Żaden z kontrolowanych podmiotów nie naruszył przepisów prawa. (...) nie można wskazać osoby w pełni odpowiedzialnej”. I najlepsze: „należy bezwzględnie zaprzestać organizacji meczów międzynarodowych w obecnej formule”.
Polski premier firmuje dzisiaj bylejakość i tumiwisizm. Wstyd.