Skoro minister zdrowia może sprawdzić, jaką receptę wypisał dany lekarz, to dlaczego minister spraw wewnętrznych i administracji nie miałby sprawdzić billingów dziennikarza, który napisał artykuł nie po jego myśli, bądź polityka opozycji, który go ustawicznie krytykuje? Dostęp do nich ma równie prosty, jak minister zdrowia do historii wypisanych recept. I jeśli nie napisze o tym na Twitterze (niedawno przemianowanym na X), to nikt się o tym nie dowie.

W zakończonej dymisją sprawie Adama Niedzielskiego dużo bardziej od samego ujawnienia danych lekarza poruszyło mnie dogłębne przeświadczenie ministra, że działał w pełni w zgodzie z prawem i w ramach przysługujących mu kompetencji. Skoro bowiem Ministerstwo Zdrowia ma dostęp do historii recept wystawianych przez lekarzy, to oczywiste jest, że ma do nich dostęp sam minister zdrowia.

Obawiam się, że pan minister nie jest w tym sposobie myślenia odosobniony. Podobnie może myśleć minister spraw wewnętrznych nadzorujący policję czy koordynator służb specjalnych, czy sami szefowie wszystkich trzyliterowych służb. Skoro służby te mają prawo sprawdzać, kto do kogo dzwonił czy esemesował i gdzie wówczas się znajdował, to oczywiste jest, że osobom stającym na ich czele również przysługuje dostęp do tych informacji. Każdy z nas powinien założyć, że jest inwigilowany. Nawet jeśli sam nie znajduje się na celowniku, to sprawdzany może być któryś z jego rozmówców. Jeśli służby w ciągu jednego roku sięgają po nasze dane telekomunikacyjne aż 1,8 mln razy, to powinniśmy przyjąć takie założenie.

Argument za tak powszechną inwigilacją od lat jest ten sam – bez dostępu do tych danych trudno walczyć z przestępczością. Skoro jednak w ubiegłym roku w Polsce odnotowano 476 tys. przestępstw kryminalnych, a służby pobrały prawie cztery razy więcej naszych danych, to chyba jednak coś jest nie tak. Nie chodzi zresztą o to, by policję, ABW czy nawet KAS pozbawić dostępu do tych informacji. Oczywiste jest, że powinny go mieć. Tyle że na cywilizowanych zasadach. Bo przy dzisiejszej skali inwigilacji mam prawo przypuszczać, że służby sięgają po billingi i dane lokalizacyjne nie tylko wtedy, gdy jest to rzeczywiście uzasadnione. Afera Pegasusa udowodniła, że podsłuchy są stosowane po to, by zbierać haki. Skoro wykorzystuje się do tego tak drogie narzędzia jak wspomniany Pegasus, to warto zadać sobie pytanie, jak często sięga się po dane telekomunikacyjne. Ich pobranie nic nie kosztuje, a dostęp do nich wymaga jednego kliknięcia.

Służby muszą mieć prawo do sprawdzania tych informacji, ale obywatele muszą mieć gwarancje, że prawo to nie będzie nadużywane. Wbrew pozorom te dwa przeciwstawne interesy wcale nie tak trudno pogodzić. Wystarczy, by zgodę na inwigilację (tak jak jest to przy podsłuchach czy kontroli korespondencji) wydawały niezależne organy, najlepiej sądy. I nie chodzi tu o zgodę na sprawdzenie każdej pojedynczej osoby. Nie widzę problemu, by wnioski o dostęp obejmowały całe grupy podejrzanych czy nawet urządzenia znajdujące się na określonym terenie. Ważne, by w jakikolwiek sposób zacząć kontrolować działania służb.

Każdy zainteresowany powinien też mieć prawo do sprawdzenia, czy był inwigilowany. Oczywiście po zakończeniu prowadzonych przez służby działań. Nie mam cienia wątpliwości, że wprowadzenie tych dwóch bezpieczników radykalnie zmniejszyłoby liczbę pobrań naszych billingów czy danych lokalizacyjnych, a jednocześnie nie odbiłoby się na skuteczności policji i innych służb.

Wspomnianą już aferę Pegasusa minister Jacek Sasin skomentował zdaniem: „Jak ktoś postępuje uczciwie, nie popełnia przestępstw, nie ma się czego obawiać”. To chyba najdobitniej pokazuje sposób myślenia władzy – mamy prawo wiedzieć o was wszystko, drodzy obywatele, ale nie lękajcie się nas. Otóż nie, Panie Ministrze. Uczciwi też mogą się obawiać bezpodstawnej inwigilacji. A konstytucja gwarantuje im prawo do prywatności, które jest łamane na masową wręcz skalę. ©℗