Aż 11 odwołań wniesiono w sprawie zapowiedzi zlecenia wywozu śmieci w Warszawie bez przetargu, a 30 firm zgłosiło chęć przystąpienia do postępowania przed KIO

Chodzi o zamówienie in-house. Przepisy pozwalają, aby miasto, które ma własną spółkę komunalną, zlecało jej usługi z wolnej ręki. Z jednej strony wydaje się oczywiste, że skoro samorząd powołuje do życia własną spółkę, nie robi tego, by potem rywalizowała ona na komercyjnych zasadach z prywatnymi firmami. Z drugiej strony nadużywanie trybu in-house w sposób równie oczywisty może zakłócać konkurencję na rynku i doprowadzić do jego monopolizacji przez komunalne firmy.
Teraz po tryb ten planują sięgnąć władze stolicy, które po raz drugi zapowiedziały udzielenie zamówienia na wywóz śmieci w dziewięciu dzielnicach. Umowa na lata 2022-2026 ma opiewać na ok. 974 mln zł. Kwotę tę miasto zapłaci należącemu do niej Miejskiemu Przedsiębiorstwu Oczyszczania. To zaś oznacza, że rynek dla komercyjnych usług zostanie bardzo mocno zawężony. Nic więc dziwnego, że prywatne firmy planują walczyć o zablokowanie tego trybu. Raz już, w 2018 r., im się to udało. Do Krajowej Izby Odwoławczej wpłynęło 11 odwołań. Poza przedsiębiorcami złożył je również Związek Pracodawców Gospodarki Odpadami oraz rzecznik małych i średnich przedsiębiorców. Ten ostatni nie opłacił wpisu, dlatego zwrócono mu odwołanie. Nie zamierza jednak składać broni i wystąpił do ministrów klimatu i środowiska oraz rozwoju i technologii „o podjęcie działań zmierzających do skutecznej ochrony praw przedsiębiorców w kontekście stosowania przez jednostki samorządu terytorialnego trybu in-house w sferze zamówień publicznych”.
„Nasuwa się pytanie, czy samorządy, korzystając z in-house w sytuacji, kiedy na rynku lokalnym istnieje wiele podmiotów gwarantujących należyte wykonanie zamówienia, działają w interesie publicznym. Usprawiedliwianie takiego zachowania argumentem, że samorząd posiada spółkę zajmującą się odbiorem odpadów i w związku z tym trzeba zapewnić tej spółce przychód bez względu na cenę, którą zaproponuje spółka, jest działaniem przeciwko interesom mieszkańców oraz przeciw lokalnym małym i średnim przedsiębiorcom, co z kolei może wpływać na ich realne wykluczenie na skutek zaburzenia uczciwej konkurencji” - pisze rzecznik MŚP Adam Abramowicz, ostrzegając, że brak konkurencji może się odbić na cenie. Co ciekawe, samo miasto w analizie potrzeb i wymagań jako jeden z plusów przetargu nieograniczonego wskazuje niższe koszty odbioru śmieci przy prawidłowym zadziałaniu konkurencji. Przyznaje wprost, że wynegocjowana z MPO cena może przewyższać te, które można by uzyskać w procedurze konkurencyjnej.
Będzie drożej
Dlaczego Warszawa rezygnuje z przetargu i chce z wolnej ręki przekazać zlecenie MPO?
- Odbiór i zagospodarowanie odpadów komunalnych nie jest „zwykłym” zadaniem własnym gminy, bowiem odpady - ze względu na ochronę środowiska i sprawy zdrowotności mieszkańców - muszą być odbierane nieustanie. Ich przetwarzanie powinno gwarantować jak najwyższe możliwe standardy, przy osiąganiu odpowiednich poziomów odzysku i recyklingu, co jest ustawowym obowiązkiem gminy. W związku z tym na gminie spoczywa obowiązek stworzenia takich warunków, aby odbiór odpadów od mieszkańców był nieprzerwany, pewny oraz aby nie wystąpiły w tym zakresie jakiekolwiek perturbacje - tłumaczy Agnieszka Jakubowska, dyrektor Biura Gospodarki Odpadami w stołecznym ratuszu, wskazując na złe doświadczenia z 2017 r., gdy w Warszawie nie zawarto umowy z dotychczasowym wykonawcą i MPO w ciągu jednego miesiąca musiało przejąć wywóz śmieci.
Miasto przekonuje, że spełnia wszystkie warunki niezbędne do udzielenia zamówienia in-house (patrz grafika). Na swej stronie internetowej opublikowało raport biegłego rewidenta potwierdzający, że ponad 90 proc. działalności MPO jest świadczona na rzecz Warszawy. Jak podkreśla Agnieszka Jakubowska, miejska spółka nie przejmie całego rynku - tylko dziewięć dzielnic, a ok. 60 proc. strumienia odpadów pozostanie na rynku komercyjnym.
Branża gospodarki odpadami uważa, że to jedynie preludium i przy kolejnej umowie w ręce MPO trafią kolejne dzielnice.
- Monopolista zawsze dąży do zawładnięcia całym rynkiem. A firmy, które zostaną z niego wyrugowane, już nie wrócą, bo po prostu splajtują. I to w sytuacji, gdy poczyniły gigantyczne nakłady na dostosowanie się do wymagań środowiskowych. Mają sprzęt, doświadczenie i potencjał, a miejscy urzędnicy wolą wydać gigantyczne pieniądze na dodatkowe samochody dla MPO czy pojemniki, bo je dostarcza firma odbierająca odpady. Trudno dopatrzeć się w tym sensu. Nie rozumiem, dlaczego MPO nie może rywalizować z prywatnymi przedsiębiorstwami na normalnych rynkowych zasadach - komentuje Sławomir Rudowicz, przewodniczący Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami.
Wielu zainteresowanych
Poza firmami, które wniosły odwołania do postępowania przed Krajową Izbą Odwoławczą, przystąpiło 30 innych przedsiębiorców. Szykuje się więc bezprecedensowa rozprawa z udziałem nawet ponad 100 pełnomocników. Stwarza to problemy techniczne - w siedzibie KIO nie ma sali, która mogłaby pomieścić tylu uczestników na rozprawie.
Skład orzekający będzie musiał rozstrzygnąć kilkadziesiąt zarzutów, choć część z nich powtarza się we wszystkich odwołaniach. Jak choćby ten, że zamawiający nie wykazał, by 90 proc. działalności MPO świadczyło na rzecz miasta. Inny dotyczy potencjału - w odwołaniach przewija się argumentacja, że przy posiadanej flocie pojazdów oraz stanie zatrudnienia miejska spółka nie będzie w stanie obsłużyć wszystkich dziewięciu dzielnic.
- Nie może natomiast skorzystać z pomocy podwykonawców, bo to moim zdaniem stanowiłoby obejście przepisów. Nie po to ustawodawca dopuszcza udzielanie zamówienia własnej spółce, by ta potem wynajmowała komercyjną firmę. W praktyce oznaczałoby to tylko rodzaj pośrednictwa i sposób na ominięcie przetargów - zwraca uwagę Artur Wawryło, ekspert prowadzący Kancelarię Zamówień Publicznych.
W wielu odwołaniach powtarza się też argument zachwiania konkurencji na rynku, co w konsekwencji doprowadzi do powstania monopolu.©℗
Warunki niezbędne do wolnej ręki / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe