Kilka dni temu dostrzegło to wielu naukowców. Profesorowie PAN, dziekani wydziałów farmaceutycznych oraz chemicznych czołowych polskich uczelni wystosowali nawet w sprawie zwiększenia środków na rozwój przemysłu farmaceutycznego w KPO list otwarty do premiera Morawieckiego.
Autorzy listu wskazali, że wśród produkowanych w Polsce substancji czynnych leków brakuje wielu, które są stosowane przez miliony Polaków, a pandemia pokazała, że uzależnienie od producentów azjatyckich, w przypadku przerwania łańcuchów dostaw, grozi brakami leków na polskim rynku. A zaplanowane 193 mln euro na rozwój produkcji substancji czynnych oraz innych form wsparcia przemysłu farmaceutycznego jest nieadekwatne do społecznej wagi problemu.
Czy 193 mln euro to dużo, czy mało – mógłby ktoś spytać. Bądź co bądź dla przeciętnego Polaka, który musi wziąć na 30 lat kredyt, by kupić mieszkanie warte 500 tys. zł, to niewyobrażalny ogrom gotówki. Warto więc wskazać, że włoski rząd na rozwój swojej branży farmaceutycznej planuje przeznaczyć 1,4 mld euro, czyli ponad siedem razy więcej niż Polska.
Sygnatariusze listu do premiera wskazali (i szacunki te, mniej więcej, są właściwe), że koszt uruchomienia fabryki substancji farmaceutycznych to około 250 mln zł, a jednej linii produkcyjnej do ich wytwarzania – 100 mln zł. Tym samym w ramach zaplanowanych środków w Polsce mogłoby powstawać zaledwie dziewięć takich linii. Przepraszam za truizm, ale to kropla w morzu potrzeb.
Krajowi producenci leków w swych kolejnych stanowiskach podkreślają też, że istnieje ryzyko, iż rząd jedną ręką sypnie trochę grosza, by drugą ją zabrać.
– Jeśli rząd jedną ręką będzie wspomagał branżę środkami unijnymi, a drugą zabierze te pieniądze podczas negocjacji cen leków, nie zbudujemy odporności naszej gospodarki po pandemii COVID-19 – stwierdził kilka dni temu Krzysztof Kopeć, prezes Polskiego Związku Pracodawców Przemysłu Farmaceutycznego.
I choć oczywiście wiem, że zadaniem Kopcia jest mówienie, iż producentom leków powinno żyć się lepiej, a rząd powinien możliwie najwięcej pieniędzy im płacić za medykamenty – przedstawiciel rodzimej branży lekowej ma rację. Reprezentowany przez niego związek słusznie podkreśla, że malejąca rentowność branży to efekt sukcesywnego od 2012 r. obniżenia cen krajowych leków.
„Dziś są one najniższe w UE i nie ma już przestrzeni do dalszych obniżek. Cena leku niechronionego patentem wynosi u nas około 10 eurocentów i jest prawie o połowę niższa od średniej ceny w UE” – wskazuje PZPPF.
Zarazem widać, że przedstawiciele władzy mają chrapkę na dalsze obniżanie cen leków. I, dla jasności, nie chodzi o to, ile przeciętny pacjent zapłaci w aptece. Idzie o to, ile państwo przekaże producentom (czyli ile Polak zapłaci pośrednio – z podatków). Oczywiście krótkofalowo, z punktu widzenia obywateli, lepiej żebyśmy wszyscy płacili mniej za lekarstwa. Ale patrząc długofalowo – więcej korzyści mogłoby przynieść wzmocnienie krajowej branży farmaceutycznej niżeli sprowadzanie jej do roli jak najtańszego dystrybutora azjatyckich substancji.
Mógłbym teraz przekonywać, że rozwój rodzimego sektora farmaceutycznego jest konieczny, byśmy mogli uniezależnić się od produkcji substancji czynnych w innych państwach. Mógłbym przypomnieć, że kryzysu lekowego z połowy 2019 r., gdy brakowało ponad 500 różnych lekarstw w polskich aptekach, można by uniknąć. Mógłbym przypominać, że pomoc rodzimym producentom leków to inwestycja w gospodarkę, zatrudnienie oraz zachęta do budowania polskich czempionów. Mógłbym wreszcie podkreślić, że silna polska branża farmaceutyczna to mniejsza zależność od biznesu niemieckiego i francuskiego. Po co jednak mam to wszystko robić, skoro dokładnie tych samych argumentów używali premier Morawiecki oraz ministrowie jego rządu jeszcze kilka tygodni temu? Szkoda, że tak szybko o swoich słowach zapomnieli. ©℗