Zmarłe ciała zawsze grały rolę w polityce. Wyciągano je na ogląd publiczny, by zbezcześcić (jak wieszano na latarniach dyktatorów i funkcjonariuszy obalanych reżimów); chowano w odkrytych trumnach i stawiano mauzolea, by czcić (jak przywódców, których z różnych powodów chciano unieśmiertelnić). Kremowano, by zapomnieć lub stawiono grobowce i monumenty, by nie zapomnieć nigdy. Od starożytności do dziś jednak, gdy myślenie rytualne i świeckie idą coraz bardziej osobno, a gdy pamięć o zbrodniach lub katastrofach nabiera mniej pokazowego, dosłownego, ludycznego charakteru – coś się powinno zmienić. Nie potrzebujemy zmarłego ciała tak często tykać, tak otwarcie wywlekać, tak wyraziście pokazywać, by pochylić się nad zmarłym lub by spróbować zrozumieć. W teorii, w życzeniowym nieco być może spojrzeniu na współczesne społeczeństwa jako dojrzałe na ten przynajmniej sposób, że rozumieją racje rytuału i prawa do prywatności, sacrum i świeckiego decorum, a także odróżniają je od nekrofilskiej zemsty i pornograficznej przyjemności oglądania trupa.
Nigdy jednak do końca nie pozbyliśmy się zmarłych ciał. Nawet jeśli – co wcale nie jest przesądzone – wiara w naukowy ogląd świata, w analizę i ustalanie faktów zastąpi mit i kult, zmarłym wcale nie musi gwarantować to spokoju. Jeśli w zmarłym ciele znajduje się nie świętość, lecz wiedza – nie ma gwarancji, że otwieranie trumien i wywlekanie zmarłych przestanie kusić. Z każdego powodu. Dopóki będą użyteczne.
Hamulcem byłaby zgoda między racjami wiary i racjami świeckich norm publicznych – zazwyczaj ze sobą w naszej kulturze zgodnymi w tej sprawie – że zmarłym spokój się należy, że niesłychanie rzadko ciała przynależą całym wspólnotom, a nie rodzinom i bliskim, więc można je potraktować jako obiekt publiczny. Gwarancją skuteczności takich hamulców byłoby posiadanie wspólnych wartości i kultury właśnie. Dziś jednak odrębne kultury polityczne i niedające się pogodzić języki rozszarpały nawet najtrwalsze konsensusy. Zmarłych znów można wyjąć z grobów, rozwlec szczątki, bo się opłaca, bo kusi, bo jakaś wyższa emocjonalna czy egoistyczna potrzeba każe.
Nośnik prawdy
W Muzeum Historii Bośni i Hercegowiny nietrudno znaleźć wystawę o Srebrenicy. To znaczy, nie żadną konkretną wystawę – jedna ekspozycja o masakrze zazębia się z drugą. W tym roku byłem w sarajewskim muzeum w takim właśnie momencie; kiedy aktualna ekspozycja o Srebrenicy według kalendarza miała być zdemontowana i zakończona. Jednak w sali, w której wystawy miało nie być, była. Pracownicy odłączyli od gniazdka elektrycznego stojący w sali telewizor z magnetowidem i zostawili ciągnące się po ziemi kable. Zostawiono kilkanaście pustych krzeseł do oglądania nieistniejącej już projekcji. Zostawiono przede wszystkim jednak treść wystawy: zdjęcia niezliczonych martwych ciał.
Wystawa pokazywała zbiór fotografii wykonanych do celów dokumentacji zbrodni z lipca 1995 r. Wtedy Serbowie w zbiorowych egzekucjach bośniackich muzułmanów, którzy znajdowali się w strefie konfliktu lub próbowali z niej uciec, zabili blisko osiem tysięcy. Wśród ofiar przeważali mężczyźni i chłopcy, których wyłapywano nawet z konwojów autobusowych zmierzających na tereny poza serbską kontrolą. Ludobójstwo to zostało uznane przez międzynarodowe organizacje za największą zbrodnię wojenną w Europie po II wojnie światowej. Na przełomie roku 1999 i 2000 fotograf Tim Loveless wykonał tysiące zdjęć ekshumowanych ciał, które stanowiły ważną część materiału dowodowego przedstawionego przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym dla byłej Jugosławii. To właśnie te zdjęcia – martwych od lat i często bezimiennie pochowanych – ciał pokazywało latem, piętnaście lat po rozpoczęciu obrad trybunału, bośniackie muzeum.
Funkcja, jaką pełniły obrazy, była dwojaka. Oryginalny kontekst ich wykonania i przeznaczenie były inne od roli w muzeum. Fotograf wykonał je, aby specjaliści, historyczki, międzynarodowi obserwatorzy i dziennikarki mieli fachowy (choć makabryczny) materiał do badań. Oko laika nie jest w stanie jednak zrozumieć z nich wiele poza grozą i potwornością sytuacji – nawet z fachowym komentarzem, skazani jesteśmy na wiarę, że stosy anonimowych, podwójnie odczłowieczonych ciał mówią to, co mają mówić. Nie sposób inaczej niż na wiarę tę prawdę przyjąć.
Na poziomie dokumentacji zdjęcia są dowodem przynoszącym prawdę o zbrodni. Na poziomie spektaklu są komunikatem z innego porządku: mogą szokować, wywoływać złość lub zmuszać do pokory, przypominać. Mimo że ciała faktycznie są dowodem i nośnikiem prawdy o zbrodni, zarazem po piętnastu latach nie przynoszą prawdy, lecz przypominają o prawdzie, którą znamy. Nikt chyba, kto przychodzi do muzeum, nie pojawia się tam z zamiarem negowania zbrodni. Nikt chyba nie oczekuje skandalu lub kontrowersyjnych czy wywrotowych interpretacji. Pokazanie zdjęć ma charakter redundancji, powtórzenia: wiemy to, co wiemy, ale i tak pokażemy to raz jeszcze.
O ile jednak oglądanie tych fotografii – niedbale lub celowo pozostawionych podwójnie ponad swój czas (po zbrodni i po wystawie) – budziło emocje, to dalekie było od profanacji. Można było zadać pytanie, czy rodziny ofiar chciały takiej formy upamiętnienia. Można było pytać, czy pamięć pomordowanych wymaga oglądania ich nagich i bezbronnych zwłok. Trudno jednak zarzucić autorom wystawy czy bośniackiemu państwu, które jest mecenasem wystawy, intencje złe lub egoistyczne ponad miarę nowoczesnej martyrologii i państwowego nacjonalizmu pamięci. Nie zawsze jednak można dobre intencje domniemywać, czasem wręcz się wprost nie da.
Gest polityczny
Władze, prokuratura i większość parlamentarna w Polsce zmierzają do realizacji pomysłu będącego perwersyjną, głęboko nieczystą i egoistyczną wersją podobnego zabiegu co ten, który widziałem w bośniackim muzeum. Jarosław Kaczyński, poseł i faktyczny przywódca dzisiejszego rządu, zapowiedział, że należy dokonać ekshumacji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 r. Prezes Prawa i Sprawiedliwości nie tylko wyraził poparcie dla pomysłu, ale zastrzegł, że ciało jego brata, prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ma być pierwsze w kolejności. Dlaczego miałoby być to konieczne i czemu ekshumacje mają służyć? Temu aby – w słowach Kaczyńskiego – śledztwo „zakończyć w prawdzie”.
Z trudem, nawet przy odłożeniu na bok emocji, można znaleźć w tym ruchu racjonalność. Nawet jeśli, co stanowi oficjalne uzasadnienie, „istniały nieprawidłowości w śledztwie” – czy mogą w jakiś sposób naprawić je ekshumacja i badanie zwłok po sześciu latach? Jakie informacje i jaką wiedzę o katastrofie samolotu mają przechowywać trupy? Czego nie można dowiedzieć się z opublikowanych dotychczas dokumentów, odczytów pomiarów, zapisów czarnej skrzynki czy ekspertyz komisji ds. badania wypadków lotniczych, co miałoby się przed całym tym aparatem poznawczym akurat ukrywać w zwłokach? A nawet jeśli, mimo wszystko, badać ciała ofiar – to dlaczego wszystkich? Czy jedni zginęli z innego powodu niż drudzy; czy analiza lub sekcja jednych szczątków ma doprowadzić do konkluzji odmiennych od reszty; czy po przebadaniu 95 ofiar wciąż czekać będzie na spóźnioną sekcję 96., jakby ta obsesyjna i makabryczna metodologia miała swój sens w potwornym maksymalizmie i fetyszystycznej drobiazgowości? Odpowiedzi, jakie podpowiada rozum, brzmią: „nie”, „żadne”, „nie wiadomo”, „po nic”.
Jedyną konstrukcją, która pozwala znaleźć sens w ekshumacji ciał ofiar, jest przekonanie, że istnieje inna „prawda” niż prawda, którą o katastrofie ustalono – że była to w istocie katastrofa, na którą złożyło się wiele czynników, ale żaden z nich nie miał nic wspólnego z intencjonalnym dążeniem do zniszczenia prezydenckiego Tu-154M i zamordowania osób na pokładzie. Jeśli „prawda”, której poszukiwać będzie prokuratura, przeczy dotychczasowej wiedzy, to powinniśmy założyć, że jest „prawdą” spoza codziennego porządku, wyjętą z ram tego, co dopuszczalne w świetle nauki i norm życia społecznego. Że dotyczy tego, co albo paranormalne, albo zbrodnicze. Wobec tego ciała mogą ukrywać tylko dwa warianty: albo zginęli z powodu innego niż katastrofa samolotu, albo katastrofa nie była katastrofą. Pomysł odkrycia czegoś nowego na temat przyczyn śmierci – innych niż zderzenie samolotu z ziemią – przynosi tylko najbardziej groteskowe lub makabryczne konkluzje. Nawet ich roztrząsanie budzi niesmak, więc ograniczmy się do jednego wymownego przykładu.
Po zestrzeleniu holenderskiego samolotu pasażerskiego przez – jak mówią wyniki śledztwa międzynarodowej komisji – prorosyjskich separatystów we wschodniej Ukrainie, pewien wyjątkowo podły czynownik związany z Noworosją, czyli okupowanymi terytoriami Ukrainy, przedstawił własną wersję „prawdy”. Otóż, jego zdaniem, samolot od początku był wypakowany trupami – nikt na jego pokładzie nie żył w trakcie lotu. Samolot był latającą trumną pełną zwłok. Czy tego rodzaju „prawdy” mają szukać prokuratorzy w Polsce? Mają znaleźć w ciałach truciznę? Trotyl? Ślady rozstrzelania? Mają udowodnić jedną z krążących w internecie – i, niestety, polskiej polityce – hipotez o zamachu, które swoją racjonalnością są nieodległe od obrazoburczego majaczenia o „latającej trumnie”? Spiskowe teorie wokół śmierci ofiar katastrofy nie mogą budzić uczuć innych niż gorycz i oburzenie.
W praktyce wszystko na to wskazuje, nie może udać się znaleźć nic innego, jak dowodów na nieostrożne i pospieszne pochowanie zwłok. Może – to wysoce prawdopodobne – się okazać, jak było w przeszłości, że fragmenty zwłok zostały pochowane nie w tych trumnach. Że pomieszano części ciała. Że nie odesłano rodzinom wszystkich rzeczy lub w inny sposób nie uszanowano ich uczuć lub życzeń. Wszystkie i każde z osobna z tych zaniedbań również mają prawo oburzać. Żadne jednak z nich nie przynosi „prawdy” o katastrofie. Dowiedzieć się będziemy mogli o niedbałości lub zaniedbaniach przy oględzinach zwłok i ich pochówku. To zaś stanie się pożywką do oskarżeń dalekich od istoty tego, po co rzekomo ekshumacje były potrzebne. Nie uzyskamy raczej dowodu na żadną z marginalnych koncepcji dotyczących rzekomego zamachu lub spisku. A chętni do wykorzystania zmarłych jako amunicji w politycznej walce dostaną, co chcą.
Żeby to jednak stało się możliwe, trzeba będzie (dosłownie i w przenośni) wyciągnąć zwłoki na światło dzienne. Ciała nieżyjących ludzi muszą ponownie stać się materiałem publicznego spektaklu i osądu, muszą zostać uwidocznione i uobecnione. Telewizje muszą o nich mówić, a gazety pisać. W ich imieniu odezwać się muszą, by pod nieobecność umarłych dać świadectwo, zinterpretować wiedzę, udzielić komentarza ich reprezentanci – bliscy lub politycy, lub jedni i drudzy zarazem. Ciałom i zmarłym osobom należy odebrać ich miejsce w pamięci i spokój, by znów stały się własnością publiczną. Naturalnie muszą pojawić się pytania o moralność takiego ruchu: te jednak rozwiązano, utożsamiając moralny imperatyw jednej osoby (przywódcy państwa Jarosława Kaczyńskiego) z powszechną wolą. Jego gotowość do ekshumacji brata ma posłużyć za syntezę woli i życzenia całej wspólnoty. Nie byłby to historyczny wyjątek, jednak arbitralność decyzji i widoczne zignorowanie woli rodzin i bliskich zmarłych nie mogą nie uderzać.
Jest to jednak także wybór pragmatyczny: gdyby zapytać społeczeństwa, działanie państwa spotkałoby się z niezgodą. Podobnie jak w innych sytuacjach z przeszłości, łatwiej było uznać, że w tym wypadku potrzeba prywatności i szacunku musi zostać zawieszona. Co ciekawe, nawet tradycyjny polski szacunek do zmarłych i wymóg powagi został tu w świadomym geście porzucony. Jeden z polityków popierających ekshumacje powiedział, że przynoszą one pożytek... jak dowodzi przykład faraona Tutenchamona. W tym zdaniu rozpiętym między makabrycznym żartem a odwołaniem do czysto instrumentalnych intencji wybrzmiewa jednocześnie pełne przekonanie, że porządek szacunku i powagi nie obowiązuje. W najgorszym przypadku zmarli są obiektem gry, w najlepszym – historycznym dokumentem.
Podzieleni nad grobem
Pomysł ekshumacji ofiar katastrofy smoleńskiej to gest nieodległy od zwyczajnej profanacji. Nie dlatego, że nie przyniesie niczego – zrealizuje jednak cele, które wpisują się w logikę odrębną od deklaracji. Chcą odkryć prawdę, odkryją co najwyżej „prawdę” w cudzysłowie – materię spisku i groteskowego spektaklu.
Uzasadnienie dla grania zwłokami powinno być uzasadnieniem o legitymacji społecznej, moralnej, prawnej. Decyzja PiS ma co najwyżej tę ostatnią. Owszem, istnieje legalna możliwość wykopania zwłok, ich analizy, ponownego pochówku. Istnieje taka możliwość nawet wbrew woli rodzin i bliskich zmarłych. Kluczowa jest jednak intencja. Wyżej pisałem o tym, jak można pozwolić sobie na oglądanie widoku zwłok, ich polityczną obecność, gdy służy to jedności i zmusza do nawet bolesnej refleksji. Nawet wtedy jednak – i po wielu latach, i w najszczytniejszych celach – nie przestaje budzić oporu i kontrowersji.
Widok zamordowanych współobywateli nierzadko służy temu, aby potwierdzić prawdę, która jest powszechnie podzielaną prawdą. Aby potwierdzić spójność społecznej i narodowej wspólnoty. Wyciągnięcie ciał ofiar katastrofy, wzniecanie kontrowersji, cyniczne posługiwanie się nimi służy intencji dokładnie odwrotnej – aby tworzyć alternatywną prawdę. Aby wspólnotę nie zjednoczyć, lecz podzielić. To perwersja prawdy. ⒸⓅ
Ciałom i zmarłym osobom należy odebrać ich miejsce w pamięci i spokój, by znów stały się własnością publiczną. Pytania o moralność takiego ruchu rozwiązano, utożsamiając moralny imperatyw jednej osoby (przywódcy państwa Jarosława Kaczyńskiego) z powszechną wolą. Jego gotowość do ekshumacji brata ma posłużyć za syntezę woli i życzenia całej wspólnoty