Rozprzężenie, a jednak wojna. Jak jest naprawdę? Ogromna część naszych konfliktów to zwykła demokratyczna jatka, wpisana w ten jakże piękny i frustrujący system. Wojna czasem bywa. Natomiast nasza opowieść o niej trzyma się metafory wojny jak pijany płotu, niezależnie, czy akurat grzmią armaty, czy trwa wesoły piknik.
Magazyn DGP / DGP
Wyobraźmy sobie kogoś, kto dziś – dzięki interwencji boskiej lub innowacyjnemu podejściu lekarzy – po kilku latach budzi się ze śpiączki. Delikwent otwiera oczy, zdezorientowany patrzy na kalendarz i od razu pyta nas: „No i co tam w Polsce?”.
Co byśmy mu odpowiedzieli?
Jak to co? My, wierni konsumenci mediów, podsłuchiwacze rozmów w tramwajach i użytkownicy facebooków czy twiterów odpowiedź na to pytanie mamy gotową co najmniej od dwóch lat. Ano wojna w Polsce! Wojna polsko-polska, proszę pana – mówilibyśmy. Tu dziś brat bratu wilkiem! Jedno antydemokratyczne stado pod flagą Polski Walczącej plądruje kraj, zagryza niezależne sądy i obsikuje pradawną Puszczę Białowieską. Drugie stado, tocząc z pysków pianę równie obfitą, rzuca się na pierwsze i chaotycznie gryzie je w pęciny, skamląc za swoim samcem alfa, który pogonił do Brukseli. Po polskiej ulicy, niech pan ma to w pamięci, wychodząc ze szpitala, już się nie chodzi, na polskiej ulicy się walczy – o prawdę (na miesięcznicach smoleńskich), o prawa kobiet (na czarnych marszach), o sprawiedliwość (paląc świece pod sądami). Proszę wybrać stronę, mówilibyśmy z przejęciem do wybudzonego, zanim wilki pana zagryzą w bitwie.
– To okropne – zawołałby wybudzony. – Trzeba jak najszybciej zakończyć tę wojnę!
– Tak, tak, no właśnie, oczywiście, że tak – przytaknęlibyśmy mu. Ale o wiele mniej gorliwie, niż można by się spodziewać.
Bo prawda jest taka, że ta wojna wszystkim nam jest na rękę. I nie daj Bóg, żeby się skończyła – bo wtedy koniec z nami.
Z kamerą w okopach
Zanim podejmiemy się analizy ciemnych pragnień, jakie wojna polsko-polska zaspokaja w kraju nad Wisłą, przyjrzyjmy się bliżej samej podejrzanej. Czy ta wojna naprawdę się toczy? Wydaje się, że owszem, tak. I trwa na tyle długo, że zapomnieliśmy, jak się zaczęła. Może już z chwilą zerwania rozmów koalicyjnych między PO i PiS w 2005 r. Może dopiero w czasie ośmioletnich rządów PO, gdy zmęczenie rosnącym rozdźwiękiem między pełną sukcesów narracją liberalnych elit a faktycznymi losami wykluczonych ekonomicznie i światopoglądowo obywateli w końcu doprowadziło do zaskakującej konsolidacji różnorakich prawicowych tendencji. Początkiem wojny mogła być katastrofa smoleńska. Ale najprawdopodobniej tak naprawdę zaczęła się w chwili, gdy różnej maści przeciwnicy PiS otrząsnęli się z chwilowego rigor mortis po wyborach w 2015 r. i masowo wyszli na ulicę w obronie Trybunału Konstytucyjnego, uświadamiając sobie, że wcale nie są domyślną klasą obywateli, jak im się dotąd zdawało, ale zwykłą grupą interesu politycznego, której racje nie są wcale oczywiste i która, żeby przetrwać, musi jak inni iść na barykady.
A gdzie można tę wojnę zobaczyć? Wszędzie. Oglądamy ją co jakiś czas w Sejmie, w którym to opozycja okupuje mównicę w obronie wolnych mediów, śpiewając „Mury” Kaczmarskiego, to znów rozjuszony szef partii rządzącej krzyczy w opozycyjne „zdradzieckie mordy”, które ośmieliły się wspomnieć jego brata: „...zamordowaliście go, jesteście kanaliami”.
Można też wyjść na ulicę, gdzie obie strony regularnie nawołują do anihilacji – moralnej, politycznej, społecznej – swoich przeciwników. Na 76. miesięcznicy smoleńskiej, choć równie dobrze mógłby to być cytat z 65. czy 80., Kaczyński mówił: „[wrogowie] chcą walczyć dalej. Chcą przeciwstawić się prawdzie o Smoleńsku i uczczeniu pamięci ofiar. Wobec tego wyzwania musimy stanąć z całą determinacją i odrzucić ich pseudoprawne i pseudonormatywne działania”. Wystarczył jeden rzut oka na jego zaciętą twarz, żeby zrozumieć, że „stanąć z całą determinacją” to eufemizm: chciałby ich rozpędzić ogniem, mieczem i służbami. Można by mnożyć podobnie zaangażowane cytaty z celebrycko-politycznych wystąpień na dawniejszych demonstracjach skompromitowanego dziś KOD-u, gdzie metaforyka wojenna ustawiała zwykle PiS w roli najeźdźcy, a Polskę „demokratyczną” jako plądrowany kraj. Najzwięźlej ujęła to Agnieszka Holland: „Demokracja jest jak powietrze. Odbierają nam ją i niedługo zaczniemy się dusić w tym smogu”. Czyli nie dość, że jest wojna, to jeszcze wróg podle stosuje broń chemiczną.
Wojna trwa w zarządach spółek Skarbu Państwa i w muzeach. W tradycyjnych mediach i w społecznościówkach, gdzie poważni politycy i dziennikarze walą się tłitami po łbach jak wypuszczeni z pałkami na front gimnazjaliści. A w domach, w miejscach pracy, w sklepach? Też ją widać. W palarniach biurowców pojedynczy PiS-owcy (taka jest korporacyjna demografia) samotnie ciągną camele, łypiąc nieufnie z rogu na nikotynizujące się grupy lemingów. Wrogowie plują na siebie rybą po grecku przy wigilijnych stołach. Widzą to dziennikarze: w tekście Renaty Kim i Małgorzaty Święchowicz w „Newsweeku”, opowiadającym historie relacji nadwyrężonych przez polityczne napięcia, mogliśmy na przykład przeczytać: „Siedzimy w okopach. Linia frontu przecina nasze rodziny. Wykańcza nas prowadzenie walk zaczepno-obronnych”. Na wojnie cierpią nie tylko relacje międzyludzkie, ale i pojedyncze dusze. W „Gazecie Wyborczej” ukazał się niegdyś wywiad Karoliny Przewrockiej-Aderet z psychoterapeutką Katarzyną Kucewicz, w którym rozmówczynie próbują rozgryźć, jak polityczna wojna polsko-polska oddziałuje na jednostki. Otóż bardzo negatywnie, powodując stresy, za które często nieświadomi niczego obwiniamy rodzinę lub znajomych. „To problem szczególnie w przypadku pacjentów lękowych” – mówi terapeutka, opisując jedną ze swoich klientek, której koleżanki z pracy nagminnie serwowały pesymistyczne diagnozy polityczne. Pacjentka „trwała w stałym poczuciu zagrożenia. Mało tego: przychodziła na terapię i opowiadała o tym zagrożeniu tak sugestywnie, że sama zaczynałam się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma racji”. A więc, jak to na wojnie, niepokój spływa z ludzi jak pot, sunie przy ziemi jak niska mgła i wpełza w nogawki mijanym przechodniom.
I jak to na każdej wojnie, najbardziej dostaje się kolaborantom, folksdojczom, podwójnym agentom przezornie wyposażonym i w świeczkę, i w ogarek. Te dumne role pełnią „symetryści” – publicyści, których opinie mają czelność przekraczać partyjne podziały. Czemu trzeba ich tępić? Bo jeśli nie wiadomo, kto be, a kto piękny, dobry i prawdziwy, to nagle z całkiem porządnej manichejskiej wojny robi się burdel, chaos i degrengolada. Dlatego idąc logiką wojny, nie stronimy od mocnych słów, jak to widać choćby w tekście Marka Beylina polemizującego z pewnym symetrystą: „Już dawno nie czytałem równie wyrazistej apologii egoistycznego odwrócenia się dupą do świata”. Pojęcie wojny tak nam spuchło, że w zasadzie możemy użyć go zamiennie ze słowem „świat”.
A kto chce zobaczyć wojnę z bardzo bliska, może stanąć w zatłoczonym miejscu i rzucić słowo zapalnik, na przykład „Bolek” lub „gender”. Można się zresztą też obejść bez takich słownych bomb, jak widać choćby w opowiedzianej mi niedawno anegdocie. Znajoma znajomej szła Krakowskim Przedmieściem tuż przed miesięcznicą smoleńską. Starsza uśmiechnięta pani, która wraz z nią usiłowała przedrzeć się przez gąszcz policji i barierek, zwierzyła się jej, że mieszka nieopodal i owe miesięcznice są dla niej bardzo uciążliwe. Znajoma znajomej przytaknęła, pozżymała się wspólnie z ową panią na niedogodności, a w końcu rzekła, rozkładając ręce: „Widzi pani, a ludzie nadal na nich głosują”. „A to pani na nich nie głosowała?” – zdumiała się rozmówczyni. „Ano nie”. „Ty głupia k...” – splunęła starsza pani i odeszła. Wielu z nas coś takiego przeżyło, widziało lub usłyszało.
A więc raczej nie skłamaliśmy naszemu cudownie wybudzonemu koledze: wojna trwa, jest brutalna, wszędobylska; zatruwa dusze, szczuje braci na siostry, niszczy kolaborantów i buduje mur przez sam środek Polski. Żeby przeżyć, trzeba walczyć, trzeba krzyczeć, trzeba bić.
Zakładnicy metafory
Są jednak w takiej interpretacji naszej politycznej rzeczywistości całkiem spore dziury. To prawda, że wszyscy, od Jarosława Kaczyńskiego przez Agnieszkę Holland po panią napotkaną na Krakowskim Przedmieściu, używają wojennej retoryki. To prawda, że konflikty polityczne dzielą przyjaźnie i rodziny. I to prawda, że są momenty faktycznego wojennego wzmożenia – ich paradygmatyczną ilustracją są starcia tłumu smoleńskiego i aktywistów z Akcji Demokracja. Ale prawdą jest również to, że metafora wojny panoszy się bardziej, niż powinna.
Bo przecież całe masy ludzi nie wychodzą na ulice, w telewizji oglądają tylko „Rolnik szuka żony” bądź głębokie rozmowy na kanale Kultura i plują na bliźnich wyłącznie z apolitycznych powodów. „Te [walczące] plemiona nie są liczne” – zauważył na przykład Andrzej Krajewski w styczniu tego roku w DGP – „zważywszy na to, że nawet połowa Polaków nigdy nie uczestniczy w żadnym głosowaniu, to realnie skupiają one po kilkanaście procent obywateli. (...) Te agresywne mniejszości sterroryzowały bierną większość i skutecznie organizują jej życie”.
Co więcej, gdy człowiek wyzwoli się na chwilę z postrzegania wszystkiego przez tę nachalną metaforę, może zauważyć bardzo ciekawe rzeczy – na przykład to, że właściwie wszystkie najważniejsze protesty „demokratycznej” strony, które odbyły się od początku kadencji PiS, nie były, zwyczajem wojennym, ułańską szarżą na wroga, ale mocno sprecyzowanymi politycznymi żądaniami. Demonstranci nie tyle ruszali „na PiS”, co w obronie niezależności sądownictwa, przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej czy w sprawie wolności mediów – zupełnie jakby uczestniczyli w demokratycznym rytuale ścierania się interesów, a nie w totalnej wojennej ofensywie. Można też zauważyć, że prócz karygodnych ruchów podkopujących liberalność naszej demokracji i wyjątkowo idiotycznych przedstawień w Brukseli, gdzie pani premier grała rolę reduty Ordona naprzeciw artyleryi niemiecko-tuskiej, większość kontrowersyjnych działań PiS posiada rzeczywistą legitymizację demokratyczną.
I widać też, że od jakiegoś czasu wszystkim, może prócz smoleńskich tłumów i uczestników piątkowych poranków w radiu TOK FM, zaczęło trochę „odpuszczać”. O jakże fundamentalnej sprawie Trybunału Konstytucyjnego aktywnie pamiętają chyba już tylko wyśmiewani rezydenci przyczepy KOD-u na Alejach Ujazdowskich, którzy wciąż liczą dni od nieopublikowania sławetnego wyroku (dla zainteresowanych: minęło już ponad 450 ranków i wieczorów). Szeregi opozycji są w rozsypce, z tragiczną postacią Grzegorza „uchodźców witamy i precz” Schetyny na czele (człek w sumie pracowity, a wciąż tak bardzo przez nikogo niekochany) i z ministrem gaf Ryszardem Petru u jego boku; wokół nich biega lewicowa drobnica różnej proweniencji, harda i często sensowna, która jednak zajmuje się głównie ontologicznym problemem własnego istnienia bądź nieistnienia. A po prawej stronie to jakiś sojusznik Kaczyńskiego nagle założy sobie partię, to znów jego pogardzany protegowany czegoś ważnego mu nie podpisze, choć przecież powinien. Rozprzężenie.
Rozprzężenie, a jednak wojna. Jak jest naprawdę? Prawda jest taka: ogromna część naszych konfliktów to zwykła demokratyczna jatka, wpisana w ten jakże piękny i frustrujący system. Wojna czasem bywa. Tyle rzeczywistość. Natomiast nasza opowieść o niej trzyma się metafory wojny jak pijany płotu, niezależnie, czy akurat grzmią armaty, czy trwa wesoły piknik. Wojną wszystko wyjaśniamy, wszędzie wojnę widzimy, zdychającą wojnę nakręcamy. Dlaczego? Bo wszyscy – politycy, elektorat, media, aktywiści – staliśmy się tej opowieści zakładnikami. Potrzebujemy jej, na niej żerujemy, narkotyzujemy się nią. I żeby wojna w ogóle mogła się kiedyś skończyć, musimy najpierw wejrzeć w głąb siebie jak anonimowi alkoholicy i dostrzec nasze uzależnienie.
Komu wojna, komu? Partie polityczne
Komu potrzebna jest wojna? Zacznijmy od partii politycznych – i od reminiscencji. Pamiętacie jeszcze określenie „sierota po POPiS-ie”? Jeśli ktoś taki jeszcze istnieje, to jest jak szalony fan musicalu „Metro” – teoretycznie możliwy, ale z pewnością żyjący w jakimś wymiarze bardzo luźno połączonym z teraźniejszością. A przecież najstarsi górale zupełnie dobrze pamiętają, że w 2005 r. PO i PiS szły do wyborów z zastanawiająco podobnymi postulatami, wśród których głównym był ten kadrowy, czyli antypostkomunistyczny. Jedyną wyraźną różnicą był świadomy skręt PO w stronę gospodarczo liberalną (różnica, która zresztą szybko wyparowała, gdy potem Zyta Gilowska weszła do rządu Marcinkiewicza). Lud, w swojej przytłaczającej większości, czekał z nadzieją na wymarzoną koalicję, która nie doszła do skutku z powodów dla owego ludu nie do końca jasnych. Dość, że nagle znaleźliśmy się w kuriozalnej sytuacji, gdzie jeden lud, lud składający się i z przyszłych smoleńskich aktywistów, i przyszłych uczestniczek czarnego marszu, ma przed sobą dwie skłócone na śmierć reprezentacje.
Co mogą zrobić przywódcy takich partii, żeby przeżyć? Przede wszystkim nie dać się zjeść. Robert Krasowski w „Czasie Kaczyńskiego” pisze, że dygnitarze PO wycofywali się z POPiS-u, mówiąc „PiS jest za silny, połknie nas”. Lęk uzasadniony, bo – jak cytuje dalej Krasowski – Ludwik Dorn mówił wtedy: „Było jasne, że my mamy rosnąć w siłę i na raty zjadać co smakowitsze kąski Platformy”. A jeśli nikt jednak nie daje rady zjeść drugiego, należy natychmiast wyczarować głęboki podział, żeby zachować przy sobie chociaż część zdumionego elektoratu.
I Tusk, i Kaczyński od początku rozumieli, że tylko projekcja świętej wojny na wspólnotę obywateli pozwoli im na trwanie w polityce. Dość przypadkowo zaczęli się łapać biegunowo odmiennych religijnych dogmatów, wokół których taka wojna miała się rozpętać, i rozbudzali wokół tych często sztucznych podziałów radykalne emocje. Jan Rokita mówił w 2012 r. o tym, że spory toczone wśród pierwszych solidarnościowych elit miały prawdziwie głęboki charakter. Za to: „Różnica między dawnymi i nowymi czasami nie polega na fakcie sporu, ale na jego całkiem odmiennej naturze. Dzisiejsze spory to jedna wielka fikcja. (...) Zarówno Donald Tusk, jak i Jarosław Kaczyński utrzymują swoje plemiona w stanie ciągłego podniecenia emocjonalnego”. Wiedzieli, co robią – daj ludowi odetchnąć, pozwól im przekazać sobie znak pokoju, a znikniesz. A cokolwiek się potem zdarzy – nawet coś tak tragicznego jak katastrofa smoleńska – trzeba to natychmiast zaprząc, by służyło wojnie, a konkretnie własnemu dalszemu istnieniu.
Powiązanie między wojną polsko-polską a przetrwaniem partyjnym nie słabnie, ale się wzmacnia. Dlatego wojna stała się jeszcze droższa sercu politycznych aktorów. Pomaga partiom przetrwać – dzisiejszy PiS bez wroga w postaci dawnej i obecnej PO ma o wiele mniej sensu; Platforma bez walki z PiS straciłaby swój jedyny punkt programu. Ale dzisiaj wojna pełni jeszcze ważniejszą funkcję: mianowicie pozwala partiom na luksusową wygodę braku wizji. Ferwor wojenny domaga się przede wszystkim pokonania wroga i bagatelizuje potrzebę dziesięcioletniego planu gospodarczego czy długofalowej strategii w stosunkach międzynarodowych. Nie pytajcie mnie o 500+, mówi Schetyna; czy nie widzicie, że pędzę z kopią na smoka?! Nie męczcie nas o detale ustaw, krzyczy PiS, teraz trzeba przede wszystkim wytępić ubecką swołocz!
Wojna polityczna jest więc nie tyle organicznym faktem społecznym, co podstawowym partyjnym narzędziem zarządzania elektoratem. Komu wojna, komu? PiS, PO czy nawet PSL, żeby Kosiniak-Kamysz mógł być nie tyle przystawką, co koncyliatorem.
Łatwiejsza tożsamość
Ale co z nami, obywatelami? Dlaczego i my tak chętnie wchodzimy w wojenną retorykę?
Człowiek musi mieć jakąś wizję tego, kim jest – to jedna z naszych najważniejszych potrzeb. W czasach wolności osobistej nie tak łatwo tę wizję sobie zbudować – czy kocham małpy? Czy jestem smutnym hazardzistą? Miłym hipsterem? – chyba że akurat toczy się wojna. Nie trzeba wcale uczestniczyć w niej aktywnie; wystarczy siedzieć na poboczu, obserwując i jedząc kanapki, a i wtedy można z niej czerpać poważne emocjonalne korzyści. Bo jeśli toczy się wielki konflikt, to można być za, można być przeciw albo można mieć ostentacyjnie tenże konflikt w poważaniu – i każda z tych opcji zakorzenia nas w jakimś systemie sortującym, który określa to, kim jesteśmy, i który wysyła jasny sygnał o nas otoczeniu.
Największe korzyści emocjonalne z założenia o wojnie ma jednak ta aktywna mniejszość, której się zdaje, że jest na froncie. Po pierwsze, ze świecą szukać tak łatwego poczucia sensu i przynależności, jaki daje dziś udział w wojnie polsko-polskiej. Kim jestem? Jak to kim, precz z Kaczorem/Tuskiem! A po drugie: zaangażować się w wojnę, nawet fantomową, to tyle, co zatracić perspektywę, co akurat w naszych niepewnych czasach jest jakże zbawcze i uspokajające. Czytelniku, jeśli jesteś aktywnym żołnierzem jednej ze stron, zamknij na moment oczy i wyobraź sobie, że wroga... nie ma. PiS wyparował, unosząc ze sobą widmo europejskiej izolacji i deliberalizacji systemu – albo, alternatywnie, opozycja parlamentarna ulatuje z sejmowych ław i nikt już nie ciągnie Polski w zgniłozachodnią, niesuwerenną i neoliberalną stronę. Jeśli rzetelnie przeprowadzi się takie ćwiczenie, to po chwilowej uldze nachodzi człowieka fala lęku. Bo co teraz, jak żyć? Nagle wyraźniej widać naszą trudną sytuację międzynarodową – w którą iść stronę, którym zaufać sojusznikom, jak stawić czoła potencjalnym niebezpieczeństwom? Od razu widzimy, że globalizacja brnie w ślepą uliczkę, ocieplenie klimatu przyspiesza, system emerytalny jest w zapaści albo – jeśli kto woli – grozi nam nieuchronna dechrystianizacja Zachodu. Wojna polsko-polska jest bowiem jak walka z mszycami na własnej grządce, podczas gdy nad głowami świszczą kule. Kto podniesie wzrok, straci wszelki spokój.
Medialna machina wojenna
Wojnę pielęgnują też media – i nie robią tego bezinteresownie.
Po pierwsze, konflikt się klika, a im konflikt większy, tym wydajniej pracują lewe klawisze polskich myszy, karmiąc rodzime portale, blogi, a przede wszystkim umieszczającego na nich reklamy obcego lewiatana, czyli Google. Ciepła woda w kranie to śmierć dla medialnego wycinku kapitalizmu i system nie spocznie, dopóki nie zastąpi jej brytyjskim systemem hydraulicznym, gdzie z jednego kurka leci wrzątek, a z drugiego kostki lodu. Po drugie, przez ostatnie kilka lat zasadniczo zmieniła się istota zawodu dziennikarzy i publicystów. Ponieważ treści medialne najczęściej trafiają do czytelników przepuszczone przez filtr sieci społecznościowych, rewolucję przeżył sposób ich konsumpcji: nie czytamy już po to, żeby się dowiedzieć, co się stało; czytanie przedzierzgnęło się w rytuał tożsamościowego samozatwierdzania. To zasługa przemyślnego sposobu, w jaki krzemowym gigantom w rodzaju Twittera czy Facebooka udało się „zhakować” nasz naturalny instynkt społeczny, któremu, jeśli przychodzi nam wybrać, bez większych wahań podporządkowujemy abstrakcyjną „prawdę”. W efekcie mamy dziennikarzy, którzy zarabiają dzięki przynależności do konkretnego obozu – w tym nie ma nic zdrożnego – ale którzy często stają się zakładnikami swoich poglądów. Wojna musi trwać, żeby trwali oni; precyzyjnie stargetowane media wyplują ich, jeśli zatroskana o pracę podświadomość nie będzie ich usłużnie podprowadzać w kierunku jedynie słusznego ekstremum. Dodajmy do tego funkcjonowanie w homogenicznych ideologicznie środowiskach, jakie niewątpliwie stało się udziałem dziennikarzy w ostatnich latach, a jasne stanie się, że radykalizacja postępuje i postępować będzie. I tak wojna, czasem rzeczywista, częściej namiętnie rozdmuchiwana, staje się zasadą trwania systemu medialnego. Koniec wojny? Po moim publicystycznym trupie. Po co komu wtedy byłby taki tekst?
Zresztą nie tylko „ideologiczni” pracownicy mediów są zakładnikami. Także niektórzy symetryści w pewnym sensie nauczyli się karmić wojną i z wojny korzystać, wokół wojny rozkładać swoje kramy. Bo kto tak naprawdę by zwrócił uwagę na ich poglądy i poglądki, gdyby nie wygłaszali ich, unosząc się nad polem bitwy, otoczeni wrogimi plemionami? Wyważona opinia może być atrakcyjnie radykalna wyłącznie w sytuacji, gdy na scenie głównej nawalają się ekstrema. Dla wielu symetrystów ich medialna tożsamość jest oparta właśnie na dystansie do konfliktu – co często przynosi dodatkowe nagrody związane z nimbem enfant terrible czy pozycją niezależnego mędrca. To rola bardzo potrzebna, właśnie mędrców nam trzeba – ale niestety, trudno być Salomonem, kiedy nikt się nie naparza o niemowlę. I tak umysły potencjalnie niezależne też muszą wpaść, głębiej lub płyciej, w pułapkę ekonomicznej i tożsamościowej zależności od wojny polsko-polskiej.
Ta narracja nas wykończy
Jesteśmy więc w przedziwnej sytuacji: powszechne nadmuchiwanie i utrzymywanie toczącej się wojny w jakiś sposób, mniej lub bardziej, służy nam wszystkim. Ale ta wojna nie służy nam razem, tylko każdemu z osobna – a jak uczą nas porażki kapitalizmu, to co służy poszczególnym aktorom, zwykle nie służy ogółowi, zwłaszcza na dłuższą metę. I nawet jeśli partiom, aktywistom, obserwatorom czy mediom wojna się dzisiaj przydaje do zaspokojenia krótkoterminowych interesów, to na dłuższą metę wojenna narracja, narracja głęboko dzieląca, paraliżująca wizję, wykluczająca dalekosiężną strategię i ślepa na dobro wspólne, wszystkich nas jako ogół wykończy. A nawet odda na pastwę międzynarodowym siłom, bo nic nie jest tak łatwe do manipulacji i tak podatne na agresję jak głęboko podzielony kraj.
Co robić? Nie wołam o jedność narodową – to niebezpieczny mit, który jest w istocie zabójczy dla demokracji. Zdrowe państwo demokratyczne to niestety państwo pełne nieprzyjemnego, nieznośnego, niewygodnego tarcia. Wołam za to o samoświadomość – o zidentyfikowanie własnego uzależnienia od polsko-polskiej wojny, szczere przyznanie się wybudzonemu ze śpiączki pacjentowi, że wojna bywa nam na rękę – a w kolejnym kroku, o próbę powolnego odrzucania wojennej metafory wszędzie tam, gdzie można dojrzeć zwykły konflikt demokratyczny. Bo wojenny „framing” ma w naszej sytuacji prawie wyłącznie wady: ustawia strony wedle klucza tożsamości, nie idei; sprawia, że polityczne działania stają się osobiste i konfrontacyjne, definiuje zwycięstwo nie jako kwestię realizacji konkretnej wizji, ale jako anihilację przeciwnika – a więc zezwala na zaciekłą walkę bez zielonego pojęcia o tym, ku czemu walka ta ma tak naprawdę zmierzać. Dopóki nakręcamy wojnę, dopóty nie będziemy mieć porządnej politycznej wizji; za chwilowe uniesienie tożsamościowe sprzedamy przyszłą osobowość Polski.
A jeśli nie zdołamy uwolnić się od pryzmatu wojny? Jeśli będziemy w nią grać przez kilka kolejnych pokoleń? Wtedy o naszych dzieciach i wnukach będzie można snuć historię o nieco innej wojnie, takiej rodem z „Rzeźni numer pięć” Vonneguta, który pisał: „W opowieści tej prawie nie ma bohaterów ani dramatycznych konfliktów, gdyż występujący w niej ludzie są albo chorzy, albo stanowią bezwolne igraszki w ręku jakichś potężnych sił. Przecież jednym z największych efektów wojny jest właśnie to, że pozbawia osobowości”.