Nawet kilkaset tysięcy zwolenników lewicy może wziąć udział w prezydenckich prawyborach centroprawicy po to, by wpłynąć na ich wynik.
Zwolennicy francuskiej lewicy najwyraźniej tracą wiarę w to, że którykolwiek z jej kandydatów ma szanse wygrać wybory prezydenckie w przyszłym roku. Teraz ich głównym celem jest zapobieżenie temu, by do Pałacu Elizejskiego wrócił znienawidzony przez nich Nicolas Sarkozy.
Sondaże nie pozostawiają złudzeń – kandydat Partii Socjalistycznej, niezależnie, czy będzie nim kończący pierwszą kadencję François Hollande, czy ktoś inny, nie ma szans nawet na wejście do drugiej tury. Podobnie zresztą jak reprezentanci innych, bardziej lewicowych ugrupowań.
W decydującej rozgrywce o prezydenturę powalczą najprawdopodobniej liderka skrajnie prawicowego Frontu Narodowego Marine Le Pen oraz wyłoniony w listopadowych prawyborach kandydat centroprawicowej partii Republikanie (który – niezależnie od tego, kto nim będzie – wygra). A jednym z ubiegających się o nominację jest Sarkozy.
Dla zwolenników lewicy taki scenariusz jest najgorszym z możliwych, bo Sarkozy nie dość, że w czasie swojej prezydentury (2007–2012) próbował rozmontować francuskie państwo opiekuńcze, to jeszcze budził niechęć dużej części rodaków zamiłowaniem do luksusu i celebryckim stylem bycia. Teraz znów prezentuje się jako silny człowiek, który będzie walczył z radykalnym islamem i zaprowadzi porządek na trudnych przedmieściach. Zatem w ich oczach jest niemal tak samo nie do zaakceptowania jak Le Pen.
A skoro Sarkozy’ego nie uda się pokonać w wyborach, jeśli dostanie partyjną nominację, to trzeba go pokonać sposobem, czyli sprawić, by tej nominacji nie zdobył. Według szacunków różnych ośrodków badania opinii publicznej w prawyborach Republikanów ma zamiar wziąć udział od 260 do 560 tys. wyborców o lewicowych poglądach (co stanowiłoby nawet kilkanaście procent głosujących) – po to, by poprzeć głównego rywala Sarkozy’ego, byłego premiera Alaina Juppégo. Jest to możliwe, bo w prawyborach, które we Francji są stosunkowo świeżą praktyką, aby zagłosować, nie trzeba być członkiem danego ugrupowania. Na przykład aby móc wskazać kandydata Republikanów w wyborach prezydenckich, wystarczy podpisać deklarację o tym, że podziela się wartości partii, i wpłacić dwa euro na jej kampanię.
O nominację centroprawicy ubiega się siedem osób – oprócz Sarkozy’ego i Juppégo także były przewodniczący UMP, czyli poprzedniczki Republikanów, Jean-François Copé, były premier François Fillon, była minister środowiska Nathalie Kosciusko-Morizet, były minister rolnictwa Bruno Le Maire oraz szef niewielkiej Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej Jean-Frédéric Poisson. Dziś zmierzą się oni w pierwszej debacie telewizyjnej.
W sondażach wyraźnie prowadzą Juppé i Sarkozy, którzy jako jedyni dostają poparcie powyżej 30 proc. i zapewne to oni zmierzą się w zaplanowanej na 27 listopada drugiej turze. W starciu między nimi dwoma wygrywa Juppé, ale choć jego przewaga rośnie, nie jest jeszcze na tyle duża, by mógł być pewien zwycięstwa. Wiele zależy od tego, ile osób weźmie udział w prawyborach. Z badań wynika, że jeśli frekwencja byłaby niska, Juppé prowadzi różnicą 4 pkt proc., ale jeśli będzie bardzo wysoka, np. w efekcie dużego napływu nowych wyborców – jego przewaga wzrasta do 18 pkt. Czyli zwolennicy lewicy podszywający się pod centroprawicę faktycznie mogą wpłynąć na wynik.
Nic dziwnego, że Sarkozy jest szczególnie zirytowany zachętami kierownictwa partii do jak najszerszego udziału w prawyborach. – Jeśli jesteś lewicowcem, nie podzielasz wartości prawicy i centrum. Ludzie są proszeni o podpisanie deklaracji, w którą nie wierzą. Jak to nazwać? Kłamstwa i nielojalność. A jeśli zapraszasz lewicowców, by głosowali na ciebie, to znaczy, że jesteś gotowy do kompromisów z lewicą po to, by wygrać – mówił w zeszłym tygodniu w rozmowie z Radio Classique.
Jego rywale do nominacji nie podzielają tych obiekcji. – Ludzie nie mają zapisane w genach, że są lewicą czy prawicą. Pozwólmy im wszystkim przyjść – przekonuje Fillon. – Idea prawyborów polega na tym, by zapraszać wszystkich. Zatem jeśli ludzie są rozczarowani rządami Hollande’a, mają prawo dołączyć do nas – mówił Juppé.
71-letni obecnie Juppé, będąc w latach 1995–1997 premierem, próbował ograniczyć państwo opiekuńcze, ale jego reformy spotkały się z największymi od prawie 30 lat protestami społecznymi. W ich wyniku wycofał się z tych planów, a rząd nie dotrwał do końca kadencji. W 2004 r. został skazany na karę więzienia w zawieszeniu i zakaz pełnienia funkcji publicznych w sięgającej lat 80. i 90. sprawie nieprawidłowego finansowania partii. Po odbyciu kary wrócił do polityki zarówno krajowej (pełnił kilka funkcji ministerialnych), jak i lokalnej – od 1995 r. (przy wyłączeniu dwuletniej przerwy spowodowanej wyrokiem) jest merem Bordeaux. Dziś jest najpopularniejszym politykiem w kraju, a dla wielu Francuzów stał się symbolem „starych, dobrych czasów” i umiarkowania w polityce.
W odróżnieniu od Sarkozy’ego, który skręca mocno na prawo, starając się odbierać głosy Le Pen, Juppé jest zdecydowanie mniej konfrontacyjny i bardziej zabiega o poparcie wyborców centrowych. Jeśli do tego jeszcze dodać pomoc zakamuflowanych zwolenników lewicy, to klucze do Pałacu Elizejskiego są w jego zasięgu.
Jest tak samo nieakceptowalny jak Le Pen – mówią jego przeciwnicy