Dziś brazylijski Senat zdecyduje, czy ostatecznie usunąć ze stanowiska zawieszoną prezydent kraju Dilmę Rousseff. Ponieważ wynik głosowania jest właściwie przesądzony, wraz z jego ogłoszeniem skończy się prawie 14-letni okres rządów lewicy. Rządów, w czasie których Brazylia dokonała postępu gospodarczo-społecznego, ale które zostaną też zapamiętane jako okres niewykorzystanej szansy.
Rousseff – pierwsza kobieta na stanowisku prezydenta Brazylii – została odsunięta od władzy, gdy w kwietniu Izba Deputowanych, a następnie w maju Senat zdecydowały o wszczęciu procedury impeachmentu. Formalnym powodem było fałszowanie wskaźników gospodarczych, choć ona sama twierdzi, że był to spisek, bo ten proceder jest nagminny na wszystkich szczeblach władzy i to samo robili jej poprzednicy. Wiosenne głosowania były dopiero pierwszym krokiem – prezydent została zawieszona na okres do 180 dni, w czasie których odbywały się przesłuchania.
W piątek rozpoczęła się ostatnia faza, w której senatorowie zdecydują o jej losie. Wprawdzie do jej ostatecznego odsunięcia potrzeba większości dwóch trzecich, ale biorąc pod uwagę rozkład głosów w poprzednich etapach i deklaracje poszczególnych senatorów, nie powinno być z tym problemu. To będzie oznaczać, że pełniący obowiązki prezydenta Michel Temer dokończy upływającą w grudniu kadencję, a epoka rządów dwójki lewicowych polityków Luiza Luli da Silvy i Dilmy Rousseff ostatecznie dobiegnie kresu.
Senacki sąd nad Rousseff to dobry moment, by sporządzić całościowy bilans ich rządów. Zestawiając dane gospodarcze Brazylii z 2002 r., czyli sprzed objęcia władzy przez Lulę, z tymi na koniec 2015 r., wygląda na to, że nie były to stracone lata. W 2002 r. Brazylia była 13. co do wielkości gospodarką świata, w 2015 r. – dziewiątą. Gdy Lula obejmował urząd, brazylijski PKB wynosił równowartość 510 mld dol., w 2015 r. było to 1,8 bln dol. (trzeba pamiętać, że to wartości w cenach bieżących, a dolar też podlega inflacji, ale i tak wzrost jest duży). PKB w przeliczeniu na jednego mieszkańca (też w cenach bieżących) zwiększył się w tym czasie z 2860 do 8670 dol., co jest tym bardziej godne uwagi, że równocześnie populacja kraju zwiększyła się o 26 mln. Spadł z kolei dług publiczny – z prawie 79 proc. PKB do niespełna 74 proc.
Ale takie wycinkowe dane nie pokazują całej prawdy, bo to, że niemal wszystkie najważniejsze wskaźniki są obecnie lepsze niż w 2002 r., nie zmienia tego, iż wyglądają gorzej niż kilka lat temu. W szczytowym okresie rozwoju, w 2011 r., Brazylia awansowała na szóste miejsce na liście największych gospodarek świata (wyprzedziła wówczas m.in. Wielką Brytanię), jej PKB wynosił 2,6 bln dol., co w przeliczeniu na mieszkańca oznaczało 13 234 dol. Później było już tylko gorzej. Najpierw wzrost spowolnił, a potem zmienił się w najgłębszą od dziesięcioleci recesję. Brazylijska gospodarka kurczy się już od ośmiu kolejnych kwartałów, a w zeszłym roku PKB spadł o 3,8 proc. Do tego bezrobocie i inflacja powróciły do dawno niewidzianych dwucyfrowych poziomów.
Przyczyną tego spowolnienia jest spadek cen surowców na światowych giełdach, od których eksportu Brazylia nie potrafiła się uniezależnić. Gdy w 2006 r. u wybrzeży Brazylii odkryto olbrzymie pole naftowe – nazwane później imieniem Luli – prezydent przekonywał, że jest to jak druga deklaracja niepodległości. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Luli i Rousseff trzeba wprawdzie oddać, że dzięki uruchomionym przez nich programom społecznym – Fome Zero (mający na celu wykorzenienie głodu) i Bolsa Família (zasiłki dla najuboższych) – z biedy wyszło, jak się szacuje, 36 mln ludzi. Tylko w czasie ośmiu lat rządów Luli odsetek osób należących do klasy średniej wzrósł z 37 do 50 proc. Te programy są jednak kosztowne i gdy koniunktura się pogorszyła, stawały się coraz większym obciążeniem dla budżetu.
Zarzutem wobec Luli i Rousseff nie jest to, że wydawali pieniądze na kosztowne programy społeczne, bo w kraju tak pełnym nierówności społecznych, jak Brazylia, to było i nadal jest potrzebne, tylko to, że naiwnie założyli, iż ceny ropy czy rudy żelaza zawsze będą wysokie i nie próbowali zdywersyfikować gospodarki. A także to, że ich Partia Pracujących okazała się tak samo uwikłana w skandale korupcyjne, jak wszystkie inne ugrupowania w kraju, w efekcie czego pieniądze na wielkie inwestycje infrastrukturalne, które miały wspomóc wzrost, w sporej części trafiły do prywatnych kieszeni. Z powodu tych dwóch spraw trudno uwolnić się od poczucia, iż ostatnie 14 lat nie było może zmarnowanym czasem, ale nie wykorzystano ich też w najlepszy możliwy sposób.