To, co zrobi 13 mln zwolenników lewicowego senatora, w dużej mierze zdecyduje o szansach byłej pierwszej damy na prezydenturę.
Hillary Clinton jest już formalną kandydatką demokratów na prezydenta. Ale nie jest to oczywiste dla wszystkich sympatyków tej partii. Część zwolenników senatora Berniego Sandersa uporczywie odmawia poparcia byłej pierwszej damy, co będzie dla niej poważnym kłopotem w trakcie kampanii wyborczej.
Podczas zeszłotygodniowej konwencji demokratów w Filadelfii Sanders, który długo walczył z Clinton w partyjnych prawyborach, robił wszystko, by przekonać wszystkich do głosowania na byłą rywalkę. – Hillary Clinton musi zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Proszę moich zwolenników, by odłożyli na bok osobiste spory, które media próbują wyciągać, i skupili się na sprawach, które naprawdę dotykają Amerykanów. A kiedy to zrobicie, sądzę, że wybór stanie się jasny. Nie ma wątpliwości, że Hillary Clinton jest zdecydowanie lepszą kandydatką – przekonywał Sanders podczas konwencji.
Ale dla ponad 13 mln ludzi, którzy w prawyborach zagłosowali na lewicowego senatora z Vermont, wybór wcale nie jest jasny. Na jego poparcie dla Clinton, podobnie jak na jej przemówienie, część delegatów zareagowała gwizdami i buczeniem. Do Filadelfii przyjechały – na własny koszt – tysiące zwolenników Sandersa chcących pokazać, że zapoczątkowany przez niego ruch społeczny nie zgasł wraz z końcem prawyborów. Dla tych ludzi Clinton symbolizuje całe zło waszyngtońskiego establishmentu i budzi podobnie negatywne emocje, co kontrowersyjny kandydat republikanów, miliarder Donald Trump. Na dodatek tuż przed konwencją wyciekło kilkanaście tysięcy e-maili dowodzących, że kierownictwo partii próbowało utrudniać kampanię Sandersa i wspierać Clinton, co tylko zwiększyło wśród sympatyków tego pierwszego przekonanie, że prawybory od początku były nieuczciwe.
Według opublikowanego przed rozpoczęciem konwencji sondażu Pew Research Center 90 proc. zwolenników Sandersa miało zamiar poprzeć byłą sekretarz stanu, ale badanie zostało przeprowadzone jeszcze przed skandalem z e-mailami i zanim Clinton ogłosiła, że jej kandydatem na wiceprezydenta będzie centrowy senator Tim Kaine, co również rozczarowało bardziej lewicowych wyborców demokratów. Widząc determinację protestujących w Filadelfii i ich niechęć do Clinton, można podejrzewać, że odsetek zwolenników Sandersa, którzy w listopadzie zagłosują na nią, w rzeczywistości będzie mniejszy. Przyznał to zresztą w niedzielę sam Sanders w rozmowie ze stacją CBS. – Było ponad 13 mln ludzi, którzy poparli moją kandydaturę. Nie mam wątpliwości, że są wśród nich tacy, którzy nie zagłosują na Hillary Clinton – powiedział senator z Vermont. Poza tym w tak nieprzewidywalnej kampanii, jak tegoroczna, to, jak się ostatecznie zachowa ta grupa, może wpłynąć na to, kto się wprowadzi do Białego Domu.
Oprócz oddania – z wielką niechęcią – głosu na Clinton, wyborcy Sandersa mogą też w ogóle nie wziąć udziału w wyborach, poprzeć któregoś z kandydatów mniejszych partii lub Donalda Trumpa i żadnej z tych opcji nie należy pochopnie przekreślać. Jeśli chodzi o pierwszą z nich, to trzeba pamiętać, że w amerykańskich wyborach prezydenckich frekwencja rzadko przekracza 55 proc., więc niestawienie się w lokalu nie jest niczym nadzwyczajnym. Na dodatek elektorat Partii Demokratycznej jest zwykle mniej zmobilizowany niż republikanów. Skoro dla wyborców Sandersa Clinton jest w najlepszym wypadku mniejszym złem, to wielu z nich – niezależnie od sondażowych deklaracji – nie pofatyguje się, by oddać na nią swój głos. Inna sprawa, że ich absencja będzie wyższa w tych stanach, w których wiadomo, że Clinton i tak wygra z Trumpem. W tych, gdzie ich szanse są wyrównane, będą bardziej skłonni, by głosować.
Podobnie może być z popieraniem kandydatów mniejszych partii. Oprócz Clinton i Trumpa o prezydenturę walczą jeszcze reprezentujący Partię Libertariańską Gary Johnson i kandydatka Partii Zielonych Jill Stein (oraz spora grupa osób, które nie mają nawet teoretycznych szans na zwycięstwo, bo są zarejestrowane w zbyt małej liczbie stanów). Obydwoje nie tylko nie wygrają, ale zapewne nawet nie zdobędą żadnego głosu elektorskiego, niemniej jednak rosnąca liczba Amerykanów uważa ich za alternatywę dla coraz bardziej spolaryzowanego, dwupartyjnego układu. Na Johnsona zamierza głosować 8–10 proc. wyborców, a na Stein – 2–3 proc., więc mogą oni odebrać komuś szansę na zwycięstwo. Spora część elektoratu Sandersa może poprzeć kogoś z tej dwójki, uznając, że to bardziej zgodne z ich sumieniem niż głosowanie na Clinton. Tym bardziej że programy Johnsona (w kwestiach światopoglądowych), a jeszcze bardziej Stein przynajmniej częściowo są zbieżne z hasłami Sandersa.
Wreszcie pewna część zwolenników senatora z Vermont może wręcz zagłosować na Trumpa, choć są oni postaciami z przeciwnych biegunów. We wspomnianym sondażu Pew Research Center taki zamiar zadeklarowało 8 proc. wyborców Sandersa. To niby niewiele, ale jest to ponad milion ludzi, co biorąc pod uwagę, że przed czterema laty Barack Obama pokonał Mitta Romneya różnicą 5 mln głosów, nie jest nieznaczącym marginesem. Dla tej części wyborców Sandersa, którzy czują się wykluczeni, są zmęczeni waszyngtońską polityką i chcą rewolucji społecznej, Trump – mówiący prostym językiem kandydat z zewnątrz – jest lepszą alternatywą niż Clinton będąca uosobieniem politycznego establishmentu. Zdarzają się też takie głosy wśród wyborców Sandersa, że jeśli teraz wygra Trump, to za cztery lata demokraci wystawią prawdziwie postępowego kandydata i wtedy na zasadzie odreagowywania odniosą zwycięstwo miażdżące.
Clinton do tej pory zakładała, że wyborcy Sandersa mimo wszystko ją poprą. Ale ta pewność siebie może być zgubna. Pierwsze dwa sondaże po zakończeniu konwencji demokratów pokazały, że odzyskała ona prowadzenie (ma w nich odpowiednio 3 i 5 pkt przewagi nad Trumpem), ale jest ono zbyt małe, by spokojnie myśleć o listopadzie.