Konstantin Richter jest Niemcem. Jednym z ciekawszych publicystów, który pisze na łamach „Politico”. Analizował źródła popularności radykalnej Alternatywy dla Niemiec i brunatnej prawicy w Austrii. Wyjaśniał, dlaczego racjonalna Angela Merkel wraz z nadejściem kryzysu migracyjnego stała się nieprzewidywalna. W zazwyczaj prorządowej i do bólu poprawnej politycznie prasie niemieckiej niewielu jest tak dobrych chirurgów duszy społeczeństwa.



Richter od początku sprzyjał polityce otwartych drzwi, co zresztą sam przyznaje. Właśnie dlatego ważny jest jego głos opublikowany na łamach liberalnego brytyjskiego „Guardiana”. „Myśleliśmy, że poradzimy sobie z liczbą uchodźców. Teraz jesteśmy gorzko podzieleni” – pisze. Dalej pojawiają się argumenty, które zwolennika otwartości na migrantów muszą boleć. Tym bardziej że wynikają z prywatnych doświadczeń i realnej chęci czynienia dobra, które się nie ziściło.
Richter pisze, jak jesienią ubiegłego roku zdecydował wraz z żoną o przyjęciu przybyszów pod dach swojego berlińskiego mieszkania (autor używa konsekwentnie terminu uchodźca, refugee, a nie migrant, co w brytyjskiej publicystyce ma znaczenie i w dużej mierze definiuje stosunek do problemu). Do tego zobowiązywała go żywa w RFN zasada Willkommenskultur (duch lub inaczej kultura gościnności). Pewnego dnia po północy zadzwonili do niego przedstawiciele organizacji pomocowej, którzy poprosili o przenocowanie... Mołdawianina. Jak pisze, były też jednak osoby z krajów bardziej odległych niż dawna republika radziecka. Większość stanowili małomówni mężczyźni w wieku ok. 20 lat. Jeden z nich – jak wspomina Richter, autentycznie współczuł gospodarzowi, że ma trzy córki i żadnego syna. Kolejny, nie wiedzieć czemu, dopytywał, czy aby na pewno pani domu nie jest Żydówką.
Dla niemieckiej rodziny, która wychowana jest w duchu idei absolutnej równości – płci, orientacji seksualnej, etnosu i pamięci o Shoah – pytania przybysza (nieświadomego zaplecza kulturowego powojennego RFN) muszą być gorszące. Niemiec z Berlina czy Frankfurtu – nawet jeśli zna muzułmańską instytucję bacza pusz, w której rodziny pozbawione syna „delegują” jedną z córek do udawania potomka płci męskiej (czyli tego, który ma prawo do edukacji, wolności i pracy zarobkowej) – daleki jest od zaakceptowania tak obcesowej pogardy dla równości.
Świadectwo Richtera jest ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, to laboratorium dojrzewania buntu zamożnego niemieckiego mieszczaństwa wobec nierozsądnej polityki, którą RFN i Europie próbowała zafundować kanclerz Angela Merkel. Po drugie, argumenty prezentowane są z pozycji rozumu, a nie ksenofobicznej histerii podsycanej przez partie takie jak Alternatywa dla Niemiec (AfD) czy austriacka Partia Wolności (FPO). Nie padają one z ust wielbiciela wurstu, piwa i samochodu o wysokiej emisji spalin, lecz tych słynnych wegetarian, którzy nad auto przedkładają rower, a zamiast pilsa w litrowych kuflach piją organiczną kawę z mlekiem sojowym.
Gdyby przedstawił je Konrad Adam z AfD albo Norbert Hofer z FPO, zapewne trafiłyby do kategorii „kolejny występek opętanego ksenofoba”. Gdy wypowiada je liberalny przedstawiciel postępowej klasy średniej, nabierają znaczenia.
Richter podsumowując swój tekst, pisze: „Co teraz? Granice Unii są raczej zamknięte. Nie ma ludzi dzwoniących z prośbą o przyjęcie uchodźcy. Gdybyśmy jednak dostali taki telefon, nie jestem pewien, czy wesoło powiedziałbym OK”. Zaraz dodaje: „To jednak nie oznacza, że zmieniliśmy się w barbarzyńców”.
Takie deklaracje są o wiele ważniejsze niż słowa Angeli Merkel czy analizy specjalistów od migracji. To one definiują prawdziwy stosunek społeczeństwa do jednego z największych wyzwań, przed jakimi stanęła Europa po II wojnie światowej. Szkoda tylko, że dojście do tych wniosków rozsądnym ludziom za naszą zachodnią granicą musiało zająć prawie rok. I szkoda, że tych, którzy wcześniej doszli do podobnych wniosków, jeszcze do niedawna nazywano barbarzyńcami.