Chociaż zwycięstwo byłej sekretarz stanu USA jest pewne, Bernie Sanders nie zamierza składać broni i zapowiada walkę o nominację aż do krajowej konwencji demokratów w lipcu.
DEMOKRATYCZNA ARYTMETYKA / Dziennik Gazeta Prawna
Wraz z dzisiejszym superwtorkiem, kiedy do urn udadzą się mieszkańcy sześciu stanów: Kalifornii, Montany, New Jersey, Nowego Meksyku, Dakoty Północnej i Południowej, dobiega końca sezon prawyborczy w USA. Dzisiaj też rozstrzygnie się pytanie o to, czy poznamy kandydata Partii Demokratycznej do walki o Biały Dom, czy też walka o nominację będzie trwała aż do krajowej konwencji ugrupowania w Filadelfii pod koniec lipca.
W wyścigu o nominację demokratów zdecydowanie prowadzi Hillary Clinton.
Była sekretarz stanu po niedzielnej wygranej w Portoryko cieszy się poparciem 2355 delegatów. To oznacza, że do uzyskania partyjnej nominacji potrzeba jej już tylko 28 głosów. W związku z tym Clinton ogłosi zwycięstwo prawdopodobnie od razu po zamknięciu lokali wyborczych w New Jersey, jeszcze przed końcem głosowania w pozostałych pięciu stanach. Demokratyczni kandydaci walczą w Stanie Ogrodów o głosy 142 delegatów i szanse na to, by była pierwsza dama nie zdobyła 30 z nich – zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że sondaże dają jej tam 20-punktową przewagę – są praktycznie zerowe.
Bernie Sanders nie zamierza jednak składać broni. W niedzielę – tuż po ogłoszeniu wyników z Portoryko – poprzysiągł walczyć o partyjną nominację aż do lipcowej konwencji demokratów w Filadelfii. Senator z Vermontu liczy, że uzyska dzisiaj na tyle dobry wynik, aby wciąż prezentować się jako kandydat z szansą na Biały Dom. Jego plan to przekonać do siebie superdelegatów – czyli m.in. członków partyjnych władz, którzy również biorą udział w wyborze kandydata do prezydenckiego wyścigu, ale nie są związani wynikami prawyborów. Większość z nich, a cała ta grupa liczy 548 osób, na razie zadeklarowała poparcie dla Clinton, co stanowi podstawę dla wyliczeń, zgodnie z którymi od nominacji dzieli ją już zaledwie 28 głosów. Ale ich deklaracje nie są wiążące i tak naprawdę ważne jest to, jak zagłosują w lipcu.
Arytmetycznie taka kalkulacja nie jest pozbawiona sensu. Sanders w prawyborach zdobył głosy 1517 zwykłych delegatów, była sekretarz stanu – o 290 głosów więcej. Łącznie w stanach, w których jeszcze nie odbyły się demokratyczne prawybory, do wzięcia jest 851 delegatów, z czego tylko sama Kalifornia wysyła na krajową konwencję 546. Sanders musiałby więc jutro zdobyć głosy 500–600 stanowych przedstawicieli na konwencję w Filadelfii. Potrzebowałby wtedy przekonać do swojej kandydatury jeszcze mniej więcej 400 superdelegatów. Wtedy nominacja byłaby jego.
Na co pozwala arytmetyka, na to niekoniecznie pozwala rachunek prawdopodobieństwa. Powyższy scenariusz zasadza się bowiem na dwóch założeniach. Po pierwsze, Sanders musiałby jutro zdecydowanie zwyciężyć, co nie będzie proste, biorąc pod uwagę, że Clinton nie jest przecież słabą kandydatką. Po drugie, powodzenie planu Sandersa zależy od poparcia partyjnego establishmentu, który senator tak zawzięcie krytykował w tych prawyborach. 74-letniemu politykowi nie pomaga również fakt, że spędził ćwierć wieku w Senacie jako polityk niezależny, chociaż głosujący zazwyczaj po myśli demokratów. Partia nie ma więc wielkiego interesu wspierać politycznego outsidera, o ile nie zmuszą jej do tego okoliczności – tak jak stało się to w przypadku Donalda Trumpa i republikanów. Argument, że sondaże w ewentualnym starciu z miliarderem dają mu znacznie większą przewagę niż byłej pierwszej damie, może nie wystarczyć.
Sanders nie jest jeszcze w beznadziejnej sytuacji, ale może przeceniać swoje szanse, m.in. dlatego że dotychczas wypadał znacznie słabiej niż Clinton w okręgach z dużą liczbą kolorowych wyborców, co może zaważyć na jego wyniku w Kalifornii. Według sondaży w Złotym Stanie była pierwsza dama ma prowadzenie na granicy błędu statystycznego, chociaż jeszcze tydzień temu cieszyła się tam komfortową przewagą ponad 8 pkt proc.