Jeśli lewica nie znajdzie rozwiązań problemów społecznych nierówności, kryzysów i ekonomicznego stepowienia całych kontynentów, znajdzie je kto inny.
Socjal, głupcze!” – napisałby pewnie Bernie Sanders na ścianie Owalnego Gabinetu, gdyby wygrał wybory w USA. Zgodziłby się z tym prawdopodobnie przywódca Labour Party Jeremy Corbyn i mógłby nawet pomysł skopiować, gdyby znalazł się jako pierwszy za drzwiami z numerem 10 przy Downing Street w Londynie.
Być może Janis Warufakis, były minister finansów w rządzie Aleksisa Tsiprasa, dopisałby do tego hasła jeszcze coś, jako twórca nowego Ruchu Demokracji w Europie. A byłoby to pewnie keynesowskie wezwanie do obracania przez państwa wektora inwestycji i wzrostu w kierunku obywateli, którzy potrafią zamienić swoje zarobki na wielki zastrzyk reanimujący wyposzczone kryzysem gospodarki.
Pablo Iglesias, lider hiszpańskiego Podemos, premierem nie zostanie, przynajmniej nie tym razem, ale po następnych wyborach, które nadejdą pewnie szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, ma szanse na meblowanie nowego gabinetu. Co on dopisałby do listy nad biurkiem? Minimalny dochód gwarantowany? Obniżenie wieku emerytalnego? Jawność wynagrodzeń w przedsiębiorstwach? Standardy wynagradzania pomocy domowych?
Socjaldemokraci w defensywie
Dogmat dyktatu rynku wobec wszelkich innych czynników, w tym ludzkiego, został złamany podczas ostatniego kryzysu. W trudnej sytuacji znalazła się wtedy stara lewica, pochodząca z tradycyjnych partii socjaldemokratycznych. Ruchy społeczne tworzyły się albo na zewnątrz ich strefy wpływów – tak jak hiszpańscy Oburzeni, albo wewnątrz – tak jak wśród radykalnych związkowców z Labour Party, którzy alergią zaczęli reagować na uprawianie polityki przez liberalnych dżentelmenów w rodzaju Tony’ego Blaira czy Eda Milibanda. Można było tę ocenę szeregowych członków partii ignorować, lecz laburzyści Corbyna, pierwszy raz od wyborów w 2015 r., dogonili w sondażach torysów i mają 36 proc. poparcia.
W Grecji katastrofa gospodarcza wyniosła do władzy Syrizę. I to ona stała się, paradoksalnie, ostatnią nadzieją brukselskich biurokratów na zapobieżenie rozpadowi Wspólnoty, a nie tradycyjny socjaldemokratyczny PASOK, w opozycji do którego Syriza zbudowała swoją siłę. We Francji słabe przywództwo Francois Hollande’a z Partii Socjalistycznej otwiera drogę skrajnej prawicy z Frontu Narodowego. W Niemczech SPD czuje na plecach oddech Zielonych (na zachodzie) i radykalnej Die Linke (na wschodzie). Centrowi europejscy socjaldemokraci, wierzący w liberalne doktryny gospodarcze, mimo że wciąż stanowią polityczną potęgę w Europie – przeszli do defensywy.
I to także o ich polityce społecznej i gospodarczej napisał niedawno w „Newsweeku” Janis Warufakis, zwracając uwagę, że „rynki wykonują swoje funkcje tylko wtedy, kiedy syntetyzują rozproszone informacje, których żaden pojedynczy gracz nie posiada, co pomaga koordynować wysiłki na rzecz produktywności. Podobnie, demokratyczna polityka działa dobrze wtedy, kiedy organizuje i jednoczy ludzi, którzy indywidualnie nie znają właściwych odpowiedzi, ale którzy kolektywnie potrafią kreować przyzwoitą politykę. Problem w tym, że Europa nawaliła w obu tych sferach”.
Warufakis blisko współpracuje z Corbynem. Ostatnio zmuszony był nawet publicznie tłumaczyć się z tego, że doradza liderowi Partii Pracy. „Nie robię tego – odpowiedział brytyjskim bulwarówkom – bo sam tworzę nową organizację polityczną i nie będę niczyim doradcą”. Ale Corbyn nie pozostawia wątpliwości, że będzie szukał w Europie politycznego wsparcia w kampanii referendalnej, bo wie, że polaryzacja wokół pozostania w Unii Europejskiej i kłopotów z ustaleniem jasnego stanowiska w tej sprawie w partii Davida Camerona mogą przynieść zyski proeuropejskiej, socjalnie radykalnej Partii Pracy. Deklaruje więc na Twitterze: „Będziemy pracować z naszymi przyjaciółmi w Europie nad stworzeniem Europy socjalnej – dla wszystkich. I dlatego właśnie Labour Party jest za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej”.
Zjednoczone Socjalne Stany Ameryki Północnej
W USA, gdzie europejskie tradycyjne polityczne etykietki nie funkcjonują, znalazło się miejsce na scenie dla „demokratycznego socjalisty”, a to kategoria znana w USA od lat. A konkretnie od czasów XIX-wiecznych krucjat na rzecz prohibicji i ruchu abolicjonistycznego. Wtedy byli to raczej kaznodzieje, lecz sposób komunikowania Berniego Sandersa na Twitterze i podczas wieców do złudzenia przypomina pełne pasji przemówienia domagające się bożej i ludzkiej sprawiedliwości dla słabszych, wygłaszane przez tworzących zręby amerykańskiej lewicy „misjonarzy”.
Nigdy jeszcze radykalna lewica amerykańska nie była tak bliska zawładnięcia głównym nurtem polityki, jak podczas obecnej kampanii. Doskonale wie o tym kandydatka Wall Street, jak nazywa ją złośliwie Sanders, Hilary Clinton. Każdy dzień kampanii Sandersa to szansa na głośne domaganie się rewolucji w standardach społecznych, sprawiedliwego podziału amerykańskiego wzrostu gospodarczego czy wręcz zmiany natury stosunków społecznych. Dlatego dotychczasową walkę w ramach Partii Demokratycznej niesprzyjająca raczej socjaliście telewizja CNN podsumowuje lapidarnie: „Nawet jeśli Clinton pobije Sandersa, to wcale nie znaczy, że on przegra”.
Kandydatka i jej sztab zarzucają Sandersowi nierealistyczny, utopijnie lewicowy program gospodarczy i nieliczenie się z rynkowymi realiami. „Kraje oceniane są nie za to, ilu mają miliarderów – ripostował Sanders na Twitterze – tylko jak traktują tych, którzy są najsłabsi”. I dodawał pod adresem banków: jeśli chcecie korzystać z pieniędzy podatników, musicie dbać o ich miejsca pracy. To chyba nie jest zbyt radykalna idea?!
I natrafia na wsparcie w stawianiu tych pytań, bo ciężko zapracował na swoją polityczną wiarygodność. – Bernie mówi o nierównościach dochodowych od 1980 r. – twierdzi cytowany przez „International New York Times” Peter Welch, demokrata z Vermontu, który zastąpił Sandersa w Izbie Reprezentantów. A jego konsekwencję widać od czasu, kiedy był burmistrzem Burlington. To wtedy zajął się tworzeniem przepisów prawa działających na rzecz robotników, weteranów i studentów. Później, jako niezależny senator z Vermont, był jednym z najskuteczniejszych kongresmenów, niezmordowanie wprowadzał poprawki o charakterze społecznym i w tym celu gotów był sprzymierzyć się z samym diabłem. A dla każdego demokraty, nawet jeśli oficjalnie występuje jako niezależny senator, diabeł siedzi w konkretnym miejscu: między członkami skrajnie prawicowej frakcji republikanów – słynnej Tea Party. Paradoks? Niezupełnie. Teoria politycznej podkowy, której prawy i lewy koniec ułożone są blisko siebie, funkcjonuje co najmniej od czasu słynnej książki Benjamina Barbera „Dżihad kontra McŚwiat”.
Wiersze i rachunki
Sanders jest demokratycznym socjalistą rodem z piosenek Peta Seegera, z politycznych wystąpień Kurta Vonneguta, z niektórych (niskobudżetowych) filmów z Dannym de Vito, który entuzjastycznie wspiera swojego kandydata, nazywając go wielkim Obi One Kenobim.
Brytyjczycy raczej nie są sentymentalni w polityce. Tymczasem znany pisarz książek dla dzieci i poeta o radykalnie lewicowych poglądach, Michael Rosen, napisał wiersz zatytułowany „Dla Jeremy’ego Corbyna”. Oddaje on najlepiej nadzieje radykalnej lewicy związane z nowym liderem laburzystów (tłumaczenie – aut.):
Głosząc pochwałę
Ponad tysiącletniej dynastii, monarchii brytyjskiej;
Podpowiadając nam, jak wielkie są zalety
Izby wyższej, której nikt nie wybiera
I której korzenie tkwią w normańskich prawach;
Ciesząc się systemem gospodarczym
Ustanowionym i rozwiniętym
dzięki pracy dzieci około tysiąc osiemset dziesiątego roku;
kontynuując rozwiązywanie międzynarodowych problemów
metodą mającą już dziesięć tysięcy lat:
zabijania tych, z którymi się nie zgadzasz;
oni mówią nam, że socjalizm jest przestarzały.
Czy Jeremy Corbyn i Partia Pracy pod jego przywództwem chcą budować w Wielkiej Brytanii socjalizm? – Pamiętam Corbyna ze studiów – mówi Krzysztof Bobiński, publicysta ekonomiczny, szef Fundacji Unia-Polska, były korespondent „Financial Timesa”. – Był rzeczywiście mocno radykalny. Ale już to, co mówi jego minister skarbu z gabinetu cieni, John McDonnel, nie brzmi radykalnie. To spójna wizja, interesująca dla wyborców Labour Party.
Na czym ta lewicowa wizja polega? Zasada ma być prosta: żelazna dyscyplina budżetowa w codziennych wydatkach rządowych i przygotowanie się do wzięcia wielkich pożyczek z przeznaczeniem na inwestycje. A przecież wydawanie pieniędzy na infrastrukturę, tak by pieniądze wracały do budżetu w robotniczych podatkach od przyzwoitych pensji, to marzenie większości krajów UE, a nawet Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Co z tego, że idea ta narodziła się w latach 30. XX w. w głowie Johna Maynarda Keynesa? To i tak daleko bardziej umiarkowany pogląd niż koncepcje, których spodziewać by się mogli brytyjscy konserwatyści po byłym studenckim lewaku zafascynowanym Lwem Trockim, który nieoczekiwanie został przywódcą przewidywalnej do bólu, jak mogłoby się wydawać, Partii Pracy.
Corbyn wie, że kluczowe dla jego partii będzie z jednej strony realizowanie aspiracji tradycyjnego elektoratu partii, ale także wytrącanie z ręki argumentów prawicowej UKIP (Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa), która szuka poparcia w najniższych warstwach społecznych. Do tego nie pasuje język z lewicowych broszur o przewadze kapitału i alienacji klasy robotniczej. Z drugiej strony, musi wzbudzić zaufanie w Brytyjczykach, nieznoszących zazwyczaj szastania pieniędzmi z budżetu. Dlatego druga część planu gospodarczego McDonella zakłada równoważenie wydatków w cyklu pięcioletnim. To znaczy, że każdy wzrost zaplanowanych, codziennych wydatków musi być w tym okresie zrównoważony wzrostem podatków. A strach przed spadkiem notowań na skutek podnoszenia obciążeń fiskalnych to najlepszy straszak na każdy rząd. Prowadzi to zresztą do paradoksalnego odwrócenia tradycyjnych relacji rząd – społeczeństwo. Zazwyczaj wszystko obiecuje się bowiem przed wyborami, by potem z obietnic pod naciskiem finansowej rzeczywistości chyłkiem się wycofać. Partia Pracy, by odzyskać zaufanie wyborców, musi postępować odwrotnie.
Wapno na rękach
Powstaliśmy po to, by zmienić bieg historii społecznej i polityki naszego kraju – dumnie deklaruje lider hiszpańskiego Podemos, Pablo Iglesias, w najnowszej odezwie do kół i aktywistów swojej organizacji, zatytułowanej mało politycznie: „Obronić piękno”.
A jak ten bieg ma być na nowo wytyczony? Tego do końca nie wiadomo, bo pomysł budowania „lewicy bez lewicy” pozostawia zbyt wiele miejsca na spekulacje. Czerwonych sztandarów nie ma, sierpy i młoty starannie pochowane. Fioletowy kolor logo i subtelny socjolog na czele partii nie są odpowiedzią na pytanie o tożsamość ugrupowania. „Musimy teraz pracować nad powołaniem rządu »a la valenciana«, aby popchnął transformację, którą przechodzi nasz kraj, w kierunku społecznej sprawiedliwości” – dodaje Iglesias w manifeście. Pakt powołujący władze regionalne zawarty w Walencji rzeczywiście połączył trzy partie lewicowe, ale ustawił Podemos w roli strażnika umowy, a nie realnej władzy. Czy takiego komfortu oczekuje właśnie Iglesias?
Hiszpania od grudnia nie ma rządu. Przez trzy miesiące nie powstała ani „duża koalicja” prawicy z socjaldemokracją i prawicowym ruchem Ciudadanos, ani „koalicja postępu” – socjaldemokratów z Podemos i mniejszymi ugrupowaniami lewicy. Iglesias zadeklarował, że jeszcze przed Wielkanocą spotka się kolejny raz z liderem PSOE, by rozmawiać o powołaniu rządu. Ale do spotkania nie dojdzie, liderzy postanowili ograniczyć się do rozmowy telefonicznej w Wielką Środę. „Cały czas gotowi jesteśmy rozmawiać z Podemos, ale nie o fotelach rządowych, tylko o rozwiązaniach” – słychać z kręgów PSOE. Wygląda na to, że rozmowy potrwają i nie widomo, czy uda się powołać rząd przed 2 maja.
Być może Iglesias teraz żałuje słów wygłoszonych pod adresem niedoszłych na razie koalicjantów, kiedy z trybuny w parlamencie wypomniał byłemu przywódcy PSOE, Felipe Gonzalesowi, że ma przeszłość pobrudzoną wapnem. Chodzi o paramilitarne ultraprawicowe bojówki GAL działające w latach 80., już w czasie „budowania demokracji” przez PSOE, które za przyzwoleniem, a nawet przy finansowym wsparciu ministerstwa spraw wewnętrznych, mordowały osoby podejrzane o związki z baskijskimi terrorystami z ETA – ich ciała często trafiały do dołów z wapnem.
Najważniejsze pytanie, jakie stoi przed Podemos, to jednak nie jest spór o przeszłość, nawet jeśli jest on wciąż żywy, a nawet dramatyczny. Bernie Sanders podjął decyzję o wykorzystaniu aparatu potężnej organizacji demokratów do głoszenia radykalnych postulatów społecznych wzdłuż i wszerz ojczyzny najbardziej liberalnej z gospodarek. Trudno wyobrazić sobie lepszą trybunę. Jeremy Corbyn odbił Partię Pracy z rąk liberałów i w dającej się przewidzieć perspektywie może realizować swoje ekonomiczne koncepcje jako premier i szef potężnej partii. Grecka Syriza, w kleszczach znienawidzonej trojki, może tylko minimalizować straty społeczne wynikające z ostrej terapii zaordynowanej przez instytucje finansowe. Czy jest w tej układance miejsce na lewicę antysystemową, powtarzającą hasło „inny świat jest możliwy”?
W Polsce na takie pytania jest za wcześnie, bo trudno na scenie politycznej lewicę w ogóle znaleźć. Resztki SLD i zaczyn tworzony przez Razem to za mało, by mieć jakiekolwiek dylematy. Może dlatego tak łatwo było PiS uwieść Polaków programem 500+. Może dlatego tak czekali na zapewnienie, że nie będzie się odbierać dzieci rodzicom z powodu biedy, niezależnie od tego, jak demagogiczny jest pomysł pisania w tej sprawie nowej ustawy. I za zaniechanie reformy emerytur, odłożenie podnoszenia kwoty wolnej od podatku i za kręcenie przy ustawie o frankowiczach PiS może stracić społeczne poparcie. Może warto byłoby sprawdzić, jakie słowa wiszą nad biurkiem Jarosława Kaczyńskiego.