Alcatraz XXI wieku ma pójść w odstawkę: Biały Dom przedstawił Kongresowi plan likwidacji obozu dla „wrogich bojowników”. Piętnaście lat za późno
To największa złamana obietnica Obamy – piszą amerykańscy komentatorzy. – Jako prezydent zamknę obóz w Guantanamo, doprowadzę też do odwołania ustawy Military Commissions Act i będę przestrzegać konwencji genewskich. Nasza konstytucja oraz Uniform Code of Military Justice dostarczają podstaw prawnych do postępowania z terrorystami – mówił Barack Obama, wówczas jeszcze senator z Illinois, w sierpniu 2007 r.
Być może miał nawet takie intencje. Wkrótce po wyborczym zwycięstwie wydał rozporządzenie nakazujące zamknięcie obozu w ciągu dwunastu miesięcy oraz wytoczenie procesów tym zatrzymanym, którzy rzeczywiście mogli mieć coś na sumieniu. Przez pewien czas – mimo oporu republikanów w Kongresie – płynął na tej fali. – Wierzę, że Ameryka powinna zostać wzorcem standardów odnośnie do prowadzenia działań wojennych. To odróżnia nas od tych, z którymi walczymy. To nasze źródło siły. Dlatego zabroniłem tortur. Dlatego nakazałem zamknięcie więzienia w zatoce Guantanamo – zapewniał, odbierając pokojowego Nobla w 2009 r.
Jeszcze dwa lata później, innym rozporządzeniem wykonawczym, nakazał systematyczne przeglądy indywidualnych przypadków przetrzymywanych w obozie podejrzanych. Notatka, jaką przy tej okazji wydał Biały Dom, zawierała cztery zdania. Słowa „Guantanamo” próżno w niej szukać. Bo za kulisami amerykańskiej polityki toczyły się batalie: próbowano stworzyć zastępczy ośrodek dla podejrzanych (sprzeciwiali się gubernatorzy stanów, w których miałby się on znajdować), przygotowywano procesy najważniejszych terrorystów (sądzenie pomysłodawcy zamachów z 11 września, Chalida Szejka Mohammeda, w Nowym Jorku uniemożliwił tamtejszy burmistrz Michael Bloomberg, uznając sprawę za zagrożenie dla bezpieczeństwa miasta; proces przeniesiono, ale od 2010 r. znajduje się on w fazie przesłuchań i procedur przygotowawczych), kongresmeni utrącili pomysł przenoszenia terrorystów na amerykańską ziemię (w budżecie Departamentu Obrony nie przeznaczono na taką operację ani centa), w Pentagonie ociągano się z realizacją najprostszych działań w sprawie Guantanamo (urzędnika mającego nadzorować sprawę sekretarz obrony Chuck Hagel powoływał przez pięć miesięcy).
I to by było na tyle.
Déja vu
– Chodzi o zamknięcie pewnego rozdziału w naszej historii. To odzwierciedlenie lekcji, jakie musieliśmy przyswoić po 11 września. Lekcji, które muszą pozwolić nam na pójście dalej – perorował Obama w zeszłym tygodniu, przedstawiając Kongresowi nowy plan pozbycia się kontrowersyjnego więzienia. – Użytkowanie tego obiektu stoi w sprzeczności z naszymi wartościami. Podważa naszą pozycję na świecie. Jest postrzegane jako plama na naszym dotychczasowym dorobku najściślejszego przestrzegania standardów prawa – grzmiał.
Byłoby śmiesznie, gdyby nie było smutno. Po piętnastu latach za drutami Gitmo, jak nazywane bywa to więzienie, pozostaje 91 osób. Przynajmniej 35 podejrzanych Biały Dom chce odesłać do wybranych krajów – najczęściej ojczyzn więźniów, gdzie miałyby się nimi zająć lokalne wymiary sprawiedliwości. Pozostali wylądowaliby w amerykańskich więzieniach wojskowych, a zapewne w niektórych przypadkach – również cywilnych. To zresztą najsłabszy punkt planu administracji finiszującego drugą kadencję prezydenta. Republikanie w Kongresie już uderzyli na alarm, że w ten sposób „terroryści znajdą się na amerykańskiej ziemi” (co oznaczałoby znaczne zwiększenie ich praw). Biały Dom wraca też do rozporządzenia z 2011 r. Kilkudziesięciu pozostających – już na terenie USA – zatrzymanych miałoby przejść proces przeglądu ich spraw, „by sprawdzić, czy ich przetrzymywanie wciąż jest konieczne”, pozostałymi miałby się zająć wymiar sprawiedliwości, wojskowy lub cywilny.
Są i inne czynniki. Choćby finansowy – według administracji Obamy realizacja tego planu miałaby przynieść oszczędności rzędu 180 mln dolarów, bo roczny koszt utrzymania jednego więźnia to 4,9 mln dolarów – dla kontrastu Waszyngton płaci Hawanie za dzierżawę tego skrawka wyspy oszałamiające 4085 dolarów rocznie. W tych szacunkach można się dopatrzeć haczyka, koszty funkcjonowania więzienia są bowiem szacowane na sumę niemal dwa i pół razy większą – 445 mln dolarów (oznaczałoby to, że Camp Delta nie pójdzie w całkowitą odstawkę). Wreszcie czynnik wizerunkowy: zarówno prezydent, jak i jego podwładni powtarzają, że Guantanamo – a w szczególności „niesławne pomarańczowe kombinezony” – są dla dżihadystowskiej międzynarodówki wygodnym „narzędziem rekrutacji”. Tu coś może być na rzeczy. Niemal dokładnie rok temu libijscy bojownicy Państwa Islamskiego dokonali brutalnej egzekucji 21 egipskich Koptów: przed rytualną dekapitacją terroryści ubrali swoje ofiary w pomarańczowe kombinezony, tworząc klarowną aluzję.
Być może jednak za powrotem do planu zamknięcia Guantanamo stoi inna motywacja. – Nie chcę przekazywać tego kłopotu następnemu prezydentowi, ktokolwiek nim będzie – mówił niedawno Obama. Tu być może jest pies pogrzebany: sposób postępowania z terrorystami może stać się kolejnym z gorących tematów kampanii prezydenckiej w USA. – Powinni zostać tam, gdzie są – kwitował plan Białego Domu związany z prawym skrzydłem republikanów, Partią Herbacianą, kongresman Mike Pompeo. – To są dosłownie wrodzy bojownicy – podkreślał z kolei kandydat republikańskiego mainstreamu do prezydentury Marco Rubio. – Dostarczałbym ich prosto do Guantanamo, by sprawdzić, co wiedzą – komentował. Najdalej poszedł, rzecz jasna, Donald Trump. – Przywróciłbym w cholerę więcej niż tylko podtapianie – uciął lapidarnie pytania.
Biały Dom mógł się zresztą tego spodziewać. – Inni kongresmeni wydają się bardziej otwarci na ten pomysł. Jest przestrzeń do rozmowy – podsumował anonimowo jeden ze współpracowników Obamy.
Zamknięcie przez oddanie
– Guantanamo i tak zostanie w końcu zamknięte, bo kiedyś wszyscy więźniowie umrą – kwituje posępnie postępowanie amerykańskich władz Wells Dixon, prawnik z Centre for Constitutional Rights, który reprezentuje niektórych przetrzymywanych w amerykańskiej bazie na Kubie.
Spektakularna fraza, choć Biały Dom ma w zanadrzu kilka kart, którymi może zagrać, nawet pomimo oporu Kongresu. – Na sztandarach jest hasło „zamknąć Guantanamo” i Kongres zasadniczo mówi temu hasłu „nie” – dowodzi Chris Anders, prawnik z American Civil Liberties Union. – Ale w tle jest mnóstwo warunków, drobnych wzmianek w wystąpieniach Obamy i samym planie, które mogą doprowadzić de facto do zamknięcia obozu – twierdzi.
Tu zaczyna się matematyka. Z 91 „wrogich bojowników” 35 przyjmą inne kraje, w znacznej mierze zapewne zwracając im wolność (co skądinąd nie oznacza, że wypuszczeni więźniowie są – lub staną się – terrorystami). To już jest pewne. W 46 innych przypadkach ma się odbyć „ewaluacja” sprawy i podjęcie ostatecznej decyzji do jesieni bieżącego roku. To kolejne osoby, które albo znajdą się na wolności, albo zostaną przekazane w ręce służb bezpieczeństwa rodzimych państw. Zostanie dziesiątka więźniów, których sprawy – w różnej fazie – już toczą się przed amerykańskim wojskowym wymiarem sprawiedliwości. To jednak inny poziom „kombinowania”, bo ich status i możliwości prawne ocierają się o absurd. Przykładowo więzień Guantanamo w zgodzie z obecnymi przepisami nie może przyznać się do winy.
– Z matematycznego punktu widzenia jest możliwe, że prezydent zredukuje liczbę przetrzymywanych do zera, zanim odejdzie z Białego Domu – kwituje Dixon. – Istnieje realna możliwość, że u schyłku lata w obozie będzie połowa dzisiejszej grupy więźniów. A wtedy koszty utrzymania na głowę wzrosną do 10 mln dolarów. Przejdziemy więc od szalonych kosztów do kompletnie szalonych kosztów. Grupka więźniów strzeżona przez setki żołnierzy, którzy mogliby robić cokolwiek innego, by chronić Amerykę, zamiast siedzieć w jakiejś bazie na Kubie – klaruje z kolei Anders. Cóż, to też jest jakiś argument w sporze z Kongresem.
Jeżeli zaś Obama jest bardziej zdeterminowany, by zamknąć więzienie na Kubie, niż mogłoby się wydawać po ostatnich siedmiu latach jego prezydentury – może jeszcze walnąć z grubej rury. Na mocy rozporządzenia wykonawczego może jednostronnie wycofać Stany Zjednoczone z Cuban-American Treaty of Relations, umowy prawnej zawartej jeszcze w 1934 r., na mocy której Amerykanie dzierżawią 45 mil lądu i wód przybrzeżnych w zatoce Guantanamo. – Pytanie, czy prezydent ma konstytucyjne prawo do zwrotu bazy Kubie? Zaskakująca odpowiedź brzmi: tak – podkreśla historyk wojskowości Joseph V. Micallef.
Przy okazji Obama mógłby zażegnać potencjalne pole sporów z Kubańczykami. Bracia Castro, odkąd tylko doszli do władzy, kwestionowali prawo Amerykanów do „okupacji” skrawka ich wyspy. Zgodnie z obiegową anegdotą Fidel ma na biurku pudełko, w którym trzyma niezrealizowane czeki przychodzące z Waszyngtonu – pokazuje je gościom, podkreślając, że są adresowane do skarbnika generalnego Republiki. A takiego stanowiska nie ma od czasów rewolucji. Tyle że humory Fidela są zapewne najmniejszym zmartwieniem Obamy.
University of Guantanamo
– Niechaj bojownicy po jednym rajdzie podejmują się następnego, niech podpalą ziemię pod stopami krzyżowców, niech uświadomią im, że ziemie islamu to forteca, do której niewiernym wstęp wzbroniony, to grobowiec najeźdźców – grzmiał niewysoki mężczyzna, rzucający ponure spojrzenia spod zmarszczonych brwi. – Droga do zwycięstwa wiedzie przez krew i cierpienie, nie przez obietnice i życzenia jakiegoś libertyna – podsumowywał.
Cóż, oratorskich talentów Ibrahimowi al-Qosi nie brakuje. Ten przeszło pięćdziesięcioletni Sudańczyk trafił w szeregi Al-Kaidy w połowie lat 90., początkowo zajmował się finansami rosnącego dopiero w siłę ugrupowania. Cieszył się na tyle dużym zaufaniem, że przydzielono go do osobistej ochrony Osamy bin Ladena, w połowie dekady mieszkającego w Sudanie. Qosi gotował pryncypałowi, prowadził jego samochód, uciekał wraz z nim przez pół świata. Przesłuchującym go Amerykanom powiedział, że był z bin Ladenem w Tora Bora. Wtedy musieli się rozdzielić: Qosi w grudniu 2001 r. wpadł w ręce Pakistańczyków, a ci wkrótce przerzucili ten gorący kartofel do Amerykanów.
„Więzień wysokiego ryzyka”, „bardzo wartościowe źródło informacji wywiadowczych” – charakteryzowali Qosiego amerykańscy agenci w swoich raportach. Sudańczyk spędził w Guantanamo osiem lat, przez większość tego czasu – na rozmowach: przyznał się do wspierania terroryzmu, został skazany na 14 lat więzienia, wyszedł po dwóch latach odsiadki (formalnie czas spędzony w Camp Delta nie zalicza się do wyroków), gdyż – zdaniem służb bezpieczeństwa – bardzo owocnie współpracował. W 2012 r. został przetransportowany do Sudanu i polecony uwadze tamtejszych funkcjonariuszy, którzy mieliby mieć oko na dalsze poczynania weterana dżihadu.
Sudańczycy szybko to oko przymknęli – z końcem 2014 r. Qosi miał być już na drugim krańcu świata arabskiego, w Jemenie. Tamtejszy odprysk Al-Kaidy przywitał weterana z otwartymi ramionami. Zacytowane wyżej kwieciste wystąpienie – adresowane akurat do somalijskich bojowników i sympatyków dżihadu – pojawiło się na portalach społecznościowych ledwie kilkadziesiąt godzin po wystąpieniu Obamy i prezentacji planu zamknięcia Guantanamo.
O ironio, obie strony sporu o to, czy Guantanamo odgrywa pozytywną, czy negatywną rolę w wojnie z terroryzmem, prawdopodobnie mają rację. Czy likwidacja obozu – a więc, w sporej mierze, wypuszczenie na wolność przetrzymywanych w nim podejrzanych – to woda na młyn dżihadystów? Oczywiście, szefowie amerykańskich służb wywiadowczych w połowie ubiegłego roku oszacowali, że co trzeci z 780 dotychczasowych więźniów Guantanamo zaangażował się (lub ponownie zaangażował) w działalność terrorystyczną. Nie wszystkie takie przypadki są potwierdzone, ale zdarzają się dosyć regularnie: np. w ostatnich tygodniach, podczas obławy na powiązanych z Państwem Islamskim (i działającą w Syrii i Iraku organizacją Front Al-Nusra), zatrzymano byłego więźnia Guantanamo Hamida Abderrahmana Ahmeda. Półtorej dekady temu był to młodociany handlarz narkotyków, którego do Al-Kaidy przyciągnęli misjonarze dżihadu. W chwili zatrzymania miał być już liderem komórki rekrutującej chętnych na wojnę w Syrii.
Obama i jego współpracownicy odwracają tę logikę. Samo istnienie Gitmo może być dla dżihadystów argumentem w dyskusjach z potencjalnymi rekrutami. O krzywdach, jakich zaznają „bracia” z rąk „krzyżowców”, mogą świadczyć dziesiątki publikacji – w Polsce można jeszcze bez problemu znaleźć wspomnienia Murata Kurnaza, Niemca tureckiego pochodzenia, aresztowanego przez Pakistańczyków na afgańsko-pakistańskim pograniczu i przez pięć lat trzymanego w Camp Delta bez żadnego zarzutu, oraz zapiski sierżanta Erika Saara, który w obozie pełnił funkcję strażnika. W zachodnich księgarniach pod podobną „obozową” literaturą uginają się półki.
Co gorsza, Guantanamo mogłoby z powodzeniem uchodzić za ośrodek integracyjny dla terrorystycznej międzynarodówki: za drutami więzienia poznają się bojownicy z całego świata, a przypadkowe osoby – jak choćby Kurnaz – przesiąkają radykalną filozofią terrorystów i wyrabiają sobie poczucie solidarności. W 2013 r. przeszło stu pozostających w Camp Delta więźniów zgodnie podjęło głodówkę – akt, który Amerykanie oficjalnie nazwali „długoterminowym poszczeniem o niereligijnym charakterze”. Zdarzają się przypadki takie, jak 38-letni Jemeńczyk Mustafa al-Aziz al-Szamiri, który spędził w Gitmo trzynaście lat z prozaicznego powodu: służby były przekonane, że złapały kogoś innego.
O tym, jak działają mechanizmy takiego więzienia, dobitnie może świadczyć inny obóz dla podejrzanych o terroryzm – Camp Bucca w Iraku, gdzie poznawały się i integrowały kadry dżihadystów z całego Iraku. Bojownicy przetrzymywani w innych amerykańskich aresztach i więzieniach w Iraku wręcz zabiegali o przeniesienie do tego ośrodka. Dziś niemal wszyscy czołowi liderzy Państwa Islamskiego to „absolwenci” Camp Bucca, a obiegowa teoria spiskowa opiera się na założeniu, że Amerykanie z rozmysłem integrowali tamtejszych radykałów.
„I co? Czy to narzędzie rekrutacji zniknie, jeśli przerzucimy więźniów do Kolorado?” – pytał kąśliwie jeden z czytelników dziennika „The Wall Street Journal”, kapitan marynarki w stanie spoczynku, Bill Graves.
Zmęczony dżihadem? Odpocznij w Gitmo
No właśnie, Amerykanie są podzieleni w sprawie Guantanamo w nie mniejszym stopniu niż politycy. Z sondażów przeprowadzonych już po wystąpieniu Obamy i prezentacji planu w Kongresie wynika, że 39 proc. respondentów jest przekonanych, że terrorystów można w bezpieczny sposób przetrzymywać i osądzić na terytorium Stanów. Analogiczna grupa jest przekonana, że to niemożliwe. 22 proc. nie ma zdania. Oczywiście, podział ten przebiega mniej więcej wzdłuż linii podziałów partyjnych: większość sympatyków demokratów skłonna jest poprzeć jakąś wersję planu Obamy (a Hillary Clinton i Bernie Sanders – potencjalni kandydaci partii do prezydentury – popierają zamknięcie Gitmo), większość sympatyków republikanów chce zachować Gitmo w jakiejś formie. Jedno ich łączy – nieliczni (16 proc.) wierzą, że Obamie uda się załatwić tę sprawę do końca kadencji.
Wbrew obawom terroryści na terytorium USA – są. „Oponenci [planu Obamy] chyba zapomnieli, że dwudziesty porywacz z 11 września, Zacarias Moussaoui, wraz z 354 innymi krajowymi i międzynarodowymi terrorystami zostali osądzeni, uznani za winnych i skazani w sądach federalnych, a dziś siedzą w więzieniach Supermax. Żaden z nich nie zdołał uciec. Nie wygląda na to, żeby wokół więzień rozwijały się jakieś kolonie dżihadystów” – komentował prześmiewczo jeden z czytelników „WSJ”.
Dziesiątka najtrudniejszych przypadków z Guantanamo mogłaby trafić do słynnego więzienia wojskowego Leavenworth w Kansas lub jego odpowiednika w Karolinie Południowej, Charleston. W grę wchodzi więzienie typu Supermax (co lapidarnie oddaje poziom warunków bezpieczeństwa w danym obiekcie) we Florence, w Kolorado. Ten ostatni obiekt bywa nazywany „Alcatraz of the Rockies”. Wszystkie te lokalizacje są wstępnie oceniane przez ekspertów Pentagonu. Tu jednak zaczynają się schody: język komunikatów Departamentu Obrony w tej sprawie jest obwarowany tyloma zastrzeżeniami i zapewnieniami o „bliskiej współpracy z Kongresem”, że można przypuszczać, iż wojskowi grają już na następcę Obamy w Białym Domu.
Paradoksalnie, transfer więźniów z Guantanamo nie podoba się też zbytnio obrońcom praw człowieka. W ubiegłym roku organizacja Human Rights Watch ostrzegła, że przeniesienie podejrzanych do obiektu typu Supermax w gruncie rzeczy pogarsza ich sytuację. – Warunki w obiekcie Supermax często obejmują wydłużoną izolację, która może doprowadzić więźnia do doświadczeń takich, jak depresja, desperacja, rozdrażnienie, gniew, klaustrofobia, halucynacje, problemy z kontrolowaniem impulsów, pogarszanie się umiejętności myślenia, koncentracji czy zapamiętywania – wyliczał w liście do Obamy dyrektor HRW Kenneth Roth. – Więźniowie porównują życie w Supermax do egzystencji w grobowcu – dorzucał. Statystycznie trzy na cztery samobójstwa w amerykańskim systemie penitencjarnym zdarzają się w więzieniach o maksymalnym stopniu bezpieczeństwa. Jeden z podejrzanych o terroryzm, znający realia zarówno w Guantanamo, jak i więzieniu Supermax, ocenił, że Gitmo jest „przyjemniejsze”. Nic dziwnego, symbolem zmian, jakie zaszły w Camp Delta za rządów Obamy, jest to, że praktyki wyciskania z przetrzymywanych zeznań rzeczywiście przeszły do historii. Sytuacja jest o tyle absurdalna, że dzisiaj więźniowie Gitmo również skarżą się na tortury, ale chodzi im o przymusowe karmienie głodujących.
Problem w tym, że amerykańskie kłótnie o Guantanamo mają charakter co najwyżej symboliczny. Obama „likwiduje” obóz ze względów wizerunkowych, zarówno dla polepszenia oceny USA, jak i własnej prezydentury. Jego adwersarze, zwłaszcza republikańscy kandydaci do Białego Domu, chcieliby „wypełnić obóz po same brzegi”, nie po to, żeby przyniosło to jakieś większe skutki, lecz po to, by Amerykanie poczuli się lepiej. Gdyby bowiem rzeczywiście chciano likwidować „prawne limbo”, zamknięto by nie tylko Gitmo, ale też ośrodki przetrzymywania w amerykańskich bazach pod Hindukuszem czy w Bagdadzie, a okręt USS Boxer – również znane miejsce przetrzymywania dżihadystów – trafiłby na żyletki. W rzeczywistości likwidacja – albo dalsze istnienie – Guantanamo nie ma żadnego wpływu na losy wojny z terroryzmem.
W rzeczywistości – i wbrew powszechnym odczuciom – wojna z terroryzmem w okresie prezydentury Obamy zaostrzyła się i stała bardziej bezwzględna. „Analitycy z dziedziny obronności, obserwując ataki dronów w Pakistanie, Jemenie i Libii, dochodzą do takich wniosków. Niechęć do chwytania podejrzanych o terroryzm i odsyłania ich w meandry polityki przetrzymywania przyczyniła się do zabójczości działań kontrterrorystycznych ekipy Obamy” – pisze komentator ds. bezpieczeństwa brytyjskiego dziennika „The Guardian”. – „Obama chętniej zabija podejrzanych o terroryzm, niż ich łapie”.
Niechęć do chwytania wrogich bojowników i odsyłania ich w meandry amerykańskiej polityki przetrzymywania przyczyniła się do tego, że polityka Obamy stała się bezwzględna. Obama chętniej zabija podejrzanych o terroryzm, niż ich łapie