A więc stało się. 23 czerwca Wielka Brytania podejmie decyzję o pozostaniu lub opuszczeniu Unii Europejskiej (ale nie wszyscy Brytyjczycy będą mogli głosować w referendum – ci, którzy mieszkają poza granicami ojczystego kraju ponad 15 lat, nie będą mieli prawa głosu – trudno, takie życie!).
Timothy Clapham psycholog ekonomii, Uniwersytet Warszawski / Dziennik Gazeta Prawna
Feta po osiągnięciu porozumienia między Londynem a Brukselą – jego zawarcie poprzedziło ogłoszenie daty plebiscytu – była z konieczności bardzo skromna. Bo tak naprawdę zarówno negocjacje, jak i sama ugoda są dla Wielkiej Brytanii sprawą drugorzędną. To listek figowy dla Davida Camerona, który zdecydował się na referendum z powodu politycznych rozgrywek we własnej partii, niemających nic wspólnego z interesem brytyjskiego narodu.
Tak się składa, że jestem federalistą – uważam, że suwerenność oddzielnych państw członkowskich Unii Europejskiej jest złudzeniem. Byłem niedawno w Zwardoniu na polsko-słowackiej granicy. Po jednej stronie drogi widziałem Polskę, po drugiej Słowację i szczerze mówiąc – nie dostrzegałem żadnej różnicy. Spacerując obok dawno opuszczonych bunkrów granicznych, miałem poczucie swobody i nadziei na to, że dzięki UE podziały na naszym kontynencie są sprawą przeszłości. Późniejsza lektura artykułów o podziałach w sprawach migracji, polityki gospodarczej i groźbie erozji strefy Schengen przywróciła mnie do rzeczywistości.
Drugorzędna sprawa
Wróćmy jednak do Wielkiej Brytanii. Jestem skłonny zgodzić się z francuskim profesorem Yves , em Petitem z Uniwersytetu Lotaryngii (proszę zrozumieć naszą wielowiekową miłość i nienawiść do Francuzów, one dodają życiu pikanterii) i przyznać, że Europa poddała się szantażowi Wielkiej Brytanii.
Jako naród nigdy nie rozumieliśmy, że UE to głównie projekt polityczny, a nie tylko wspólny rynek pozwalający korporacjom buszować po całej Europie, nie zważając na względy polityczne i społeczne. Za takie pojmowanie Wspólnoty po części obwiniam powojenne brytyjskie rządy, które nigdy nie pogodziły się z utratą imperium i wpływów na świecie i miały obsesję na punkcie szczególnych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
To dlatego Wielka Brytania nie weszła ani do strefy Schengen, ani do strefy euro (w tym ostatnim przypadku było to szczęśliwe posunięcie, biorąc pod uwagę to, co dzieje się w Grecji), wybiórczo potraktowała politykę bezpieczeństwa i sprawiedliwości i zastrzegła prawo do wyjścia z Europejskiego Mechanizmu Stabilności oraz Paktu Fiskalnego. Ostatnim nagłym wybuchem temperamentu Wielkiej Brytanii była reakcja na kryzys migracyjny, która ociera się o skandal.
Nie chcę powiedzieć, że struktury i polityka UE są perfekcyjne, bo daleko im do ideału. Niezbędne są reformy i można śmiało twierdzić, że Wspólnota przeżywa egzystencjalny kryzys. Wielka Brytania nie pomaga w jego przezwyciężeniu, co dobitnie pokazały ostatnie negocjacje. Przywódca opozycyjnej Partii Pracy dobrze określił to w swojej reakcji na podpisane porozumienie: „Mimo całego szumu i teatralnego dramatyzmu porozumienie o relacjach pomiędzy Wielką Brytanią a UE jest sprawą drugorzędną. Zmiany wynegocjowane przez Davida Camerona nie mają związku z problemami większości Brytyjczyków”. Mogę dodać, że one nie mają związku z problemami większości mieszkańców całej Europy.
Osiągnięte w Brukseli porozumienie ma cztery główne punkty. Pierwszy odnosi się do suwerenności i głosi, że Zjednoczone Królestwo nie jest zwolennikiem zacieśniania sojuszu i stwierdza fakt, że każde państwo odpowiada za własne bezpieczeństwo. Innymi słowy – Wielka Brytania wyklucza możliwość utworzenia unijnej armii.
Drugi dotyczy zasady subsydiarności i mówi, że unijne prawo powinno być mniej skomplikowane, zaś Wspólnota ma narzucać swoje ustawodawstwo tylko wtedy, kiedy tej roli nie może spełnić prawo krajowe. Tu przykładem mogą być rozwiązania zmniejszające opłaty roamingowe w telekomach. Ten punkt ma sens, lecz łatwo zauważyć, że może być on wykorzystywany do ochrony interesów krajowych firm sprzeciwiających się ustawom socjalnym mającym na celu poprawę dobrostanu obywateli zjednoczonej Europy.
Trzecia kwestia ujawnia priorytety brytyjskiego rządu i sprowadza się do ochrony interesów Londynu przed instytucjami, do których Wielka Brytania nie należy: strefy euro i unii bankowej. W tym celu strona brytyjska wprowadziła mechanizm dający możliwość zablokowania decyzji, które jej nie odpowiadają. Zastanawiam się, czy ten punkt nie był głównym powodem tego całego przedsięwzięcia. Nie jestem cynikiem z natury, ale sądzę, że po ustąpieniu ze stanowiska premiera David Cameron zasiądzie w radzie nadzorczej którejś z wielkich instytucji finansowych.
Ostatni punkt odzwierciedla najbardziej atawistyczne instynkty brytyjskiego wyborcy i przyciągnął najwięcej uwagi. Mowa tu o ograniczeniu świadczeń socjalnych dla imigrantów i migracji obywateli państw nienależących do UE. Zasada swobodnego przepływu osób pozostaje dla obywateli Unii Europejskiej, lecz już nie dotyczy małżonków z pozaunijnym obywatelstwem – ma to przeciwdziałać fikcyjnym małżeństwom. Ograniczenie świadczeń ma polegać na tym, że zasiłki wypłacane na dzieci niemieszkające w Wielkiej Brytanii będą uzależnione od poziomu życia w kraju, w którym przebywają. Nawiasem mówiąc, ten zapis stworzy dużo dodatkowej pracy dla dotychczas skutecznego systemu socjalnego Wielkiej Brytanii w zamian za bardzo niewielkie korzyści, ale w tym, co dotyczy stosunku Brytyjczyków do reszty UE, racjonalność została porzucona dawno temu. Zasada sama z siebie jest rozsądna (porównajcie tylko świadczenia socjalne dla Brytyjczyków pracujących w Polsce i zasiłki dla Polaków w Wielkiej Brytanii), lecz zmiany są kosmetyczne i nie będą miały znaczącego wpływu na migrację. One bledną w porównaniu z przeprowadzaną obecnie reformą pomocy socjalnej, która negatywnie odbije się na tysiącach, jeśli nie milionach najmniej zarabiających Brytyjczyków.
Niech Cameron się cieszy
Jeśli podsumować wszystkie te wyjątki, derogacje oraz rezygnacje, to staje się oczywiste, że Wielka Brytania ma teraz wyjątkową pozycję w Unii Europejskiej (widocznie te szczególne stosunki pomagają nam utrzymywać rozdmuchane poczucie własnej wartości). Jednak porozumienie nie jest szczególnie ważne, choć oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że za brytyjskim przykładem pójdą inne państwa – bo wewnętrzne problemy każą elitom politycznym szukać kozła ofiarnego w postaci UE, co może doprowadzić do rozpadu sojuszu w jego obecnej postaci.
Nowe zasady nie będą miały wpływu na migrację i nie pomogą zaoszczędzić pieniędzy, za to pomogą Cameronowi rozwiązać problem referendum. Opowiadając o sukcesie, może teraz prowadzić kampanię za pozostaniem w Unii i odzyskać poparcie kilku byłych towarzyszy (jego przeciwnikami jest kilku zwalczających się nawzajem ministrów oraz członkowie rządu pozostali po Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, tymczasem postawa Borisa Johnsona jest bardziej związana z jego ambicją zostania szefem rządu niż z interesem Londynu, którego jest burmistrzem).
Prognozowanie w polityce zawsze jest trudne (kto się spodziewał, że liderem Partii Pracy zostanie Jeremy Corbyn), ale zaryzykuję stwierdzenie, że Brytyjczycy zagłosują za pozostaniem w UE. Jedną z naszych psychologicznych słabości jako istot ludzkich jest to, że znacznie bardziej obawiamy się strat (w tym przypadku opuszczenia UE) niż cenimy przyszłe zyski (przyjemność niezależnej egzystencji w zglobalizowanym świecie). Logika, zdrowy rozsądek i rzeczywistość polityczna mają mniejszy wpływ, lecz również skłaniają do oczywistego wyboru. Wyjście z UE może doprowadzić do rozpadu Królestwa, bo Szkocja jest zdecydowana pozostać we Wspólnocie. Dla Davida Camerona najważniejsze może być to, że kampanię za pozostaniem będzie prowadziła opozycyjna Partia Pracy.
Ostatecznie wynik będzie zależał od frekwencji. Przeciwnicy Unii są bardzo zdecydowani, tymczasem zwolennicy nie przejawiają wielkiego entuzjazmu. Niestety, wydarzenia ostatnich lat – kryzys w Grecji, niski wzrost gospodarczy kontynentalnej Europy, nieporadność w obliczu kryzysu migracyjnego, otwarta rana TTIP (na marginesie, w porozumieniu Wielkiej Brytanii i EU drobnym drukiem zostało wpisane poparcie dla tej i innych umów handlowych – nikomu nie można teraz wierzyć, przynajmniej nie w tej kwestii) i przede wszystkim promowany przez Niemcy krótkowzroczny program oszczędnościowy – przyczyniły się do spadku popularności europejskiego projektu.
Przedstawienie wokół brytyjskich negocjacji skończyło się i szum ucichł, lecz nie oznacza to końca debaty o przyszłości Europy. Unia Europejska przeżywa kryzys ekonomiczny, społeczny i polityczny. Nadal musimy walczyć o demokratyczną Europę, która będzie służyła wszystkim obywatelom, nie tylko wąskim elitom, a rosnąca w Europie, w tym w Polsce, fala nacjonalistycznego populizmu tego zadania nie ułatwia. Ale usiądźmy wygodnie, pozwólmy Davidowi Cameronowi cieszyć się jego chwilą triumfu, tym figowym listkiem sukcesu, i trzymajmy kciuki za wynik czerwcowego referendum.
Feta po osiągnięciu porozumienia między Londynem a Brukselą – jego zawarcie poprzedziło ogłoszenie daty plebiscytu – była z konieczności bardzo skromna. Bo tak naprawdę zarówno negocjacje, jak i sama ugoda są dla Wielkiej Brytanii sprawą drugorzędną. To listek figowy dla Davida Camerona, który zdecydował się na referendum z powodu politycznych rozgrywek we własnej partii, niemających nic wspólnego z interesem brytyjskiego narodu.